Friday, October 09, 2009

Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego.

W tą niedzielę słyszymy w Kościele czytanie z Ewangelii św. Marka o bogatym młodzieńcu i uchu igielnym. Wszyscy znamy ten fragment Ewangelii i wszyscy zapewne słyszeliśmy jej wytłumaczenie, ale jakby ktoś akurat nie pamiętał, pozwolę sobie dodać kilka swoich uwag. Tym bardziej, że ja, choć już parokrotnie pisałem o tym, ciągle się uczę nowych szczegółów.

Pierwsza interpretacja, z jaką się spotkałem, to taka, że greckie słowo kamilos ('wielbłąd') jest błędem, bo powinno tam być słowo kamêlos, które oznacza sznur, powróz. Tym bardziej, że w języku aramejskim słowo gamla oznacza zarówno wielbłąda, jak i sznur. Zapewne dlatego, że sznury robiono wtedy z włosia wielbłądów.

Znacznie jednak popularniejszą interpretacją tego tekstu jest wyobrażenie o wąskim przetyku w murach Jerozolimy, które były, dla bezpieczeństwa, jedynymi bramami otwartymi po zmroku. Łatwe do obrony i niemalże niemożliwe do sforsowania przez wrogie wojska, szczególnie, gdy zmierzały one konno, lub na wielbłądach. Gdyby nawet udało się wielbłąda przepchać przez taki otwór w murze, koniecznie trzeba było go pozbawić jakiegokolwiek bagażu.

Tak też dalej postępuje interpretacja słów Pana Jezusa. Bogaty młodzieniec jest doskonałym wykonawcą Prawa. Przestrzega wszystkich przykazań, ale przestrzega tylko ich litery. Panu Jezusowi chodzi jednak o coś więcej. O całkowite oddanie.

Młodzieniec, na którego Jezus spogląda „z miłością” zbyt kocha swoje materialne posiadłości, by przejść przez ucho igielne. Jego wielbłąd jest objuczony, a on nie jest gotowy do porzucenia tego bagażu. Dlatego nie jest gotowy do przyłączenia się do apostołów. Jakże inaczej, niż Piotr, Mateusz, Jan, czy Jakub. Zostawili swoje łodzie, zostawili swoje urzędy, przynoszące im spory dochód, zostawili wszystko i poszli za Jezusem. Jedyny, który w swym sercu nie zostawił nic za sobą, był Judasz, który okradał apostołów i dla trzydziestu srebrników zdradził swego Nauczyciela.

Ojciec Mitch Pacwa z EWTN, jezuita polskiego pochodzenia, nieraz powtarza, że karawan nie ma ani bagażnika na dachu, ani haka do przyczepy. I jak zauważa biblijny Hiob, „nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę.” Gdy na pogrzebie męża zapytano wdowę po Rockefellerze ile majątku zostawił jej mąż, odparła: „Wszystko”. Bo śmierć jest tym momentem, który powoduje, że nagle zupełnie inne bogactwa zaczynają się liczyć, a nasze konto bankowe jest zupełnie bez znaczenia.

To tyle interpretacja tekstu. Teologicznie bez zarzutu, problemem jednak jest to, że… w murach Jerozolimy nie ma żadnych przetoków, czy małych bram. Nawet ostatnio, gdy byłem tam w maju, chciałem sfotografować to „ucho igielne”, ale nasz przewodnik powiedział, że jest to wymysł średniowieczny, pochodzący z XV wieku, czy może według innych źródeł z wieku IX, jednak nikomu nie udało się potwierdzić istnienia takich otworów w murze.

Jak zatem pokonać tę trudność? Jest kilka możliwości. Ja się wychowałem na Sienkiewiczu i choć trudno go nazwać autorytatywnym źródłem historycznym, to jednak w mojej pamięci utkwiło to, że na nocne wycieczki rycerze opuszczali oblężone twierdze tajnymi przetokami w murze. Zatem sama koncepcja takich otworów, w czasach, gdy miasta bywały otoczone murami, była dość powszechna. Zatem to, że dziś ich nie możemy znaleźć, nie znaczy wcale, że nie było ich w czasach Jezusa.

Musimy pamiętać, że choć co prawda Jerozolima jest dziś otoczona murami, nie są to dokładnie te same mury, co 2000 lat temu. Dziś na przykład miejsce śmierci Pana Jezusa i Jego Grób są wewnątrz murów, ale wtedy były poza murami. Miasto bowiem znacznie się od tamtych czasów powiększyło. Zatem jest całkiem możliwe, że miejsce, o którym wspominał Pan Jezus nie zachowało się do dzisiaj. A może jednak...

W 1859 rosyjski rząd nabył fragment terenów obok Bazyliki Grobu Pańskiego w Jerozolimie. W 1882 roku car Aleksander III powołał organizację o nazwie Православное Палестинское Общество Иерусалим и Ближний Восток, mającą na celu zbadanie tych terenów. Organizacji tej przewodniczył brat cara, Wieki Książę Siergiej Aleksandrowicz, który przeznaczył tysiąc rubli w złocie osobistego majątku na finansowanie badań.

Archeolodzy, pod przewodnictwem Antonina Archimandrity Kapustina i niemieckiego naukowca, Conrada Sika, odkryli fragmenty murów długości 2,5 metra i starą bramę, z otworami po zawiasach w murach, progiem, wytartym milionami stóp i kamieniami po obu stronach bramy, będącymi fragmentem drogi prowadzącej w stronę Golgoty. Jest bardzo prawdopodobne, że była to brama, którą przechodził Pan Jezus, niosąc swój Krzyż, na miejsce swojej kaźni. Tam właśnie, w odkopanym murze znajdował się niewielki otwór, który dziś niektórzy nazywają „uchem igielnym” (Foto ze strony ippo-jerusalem.info/english.html):



Oczywiście nie jest to żaden dowód, ale przykład ten pokazuje, że interpretacja z wielbłądem pozbawionym bagażu jest możliwa. Niezależnie jednak od tego, czy będzie to wielbłąd i otwór w murze, czy strzępiąca się, gruba nić i malutkie uszko igielne – nauka Pana Jezusa jest jasna. Bez Boga, bez Jego łaski, bez daru, jakim była Jego Śmierć dla odkupienia za nasze grzechy – zbawienie jest niemożliwe.

My musimy przestrzegać przykazań, odrzucić nasze bożki, „rozebrać wielbłąda”. Jednak to jest coś, co w matematyce nazywamy „warunkiem koniecznym, niewystarczającym”. Sami bowiem nigdy nie doskoczymy do Nieba. Bowiem ani nas Bóg nie zbawi wbrew naszej woli, ani my sami tego zbawienia nie osiągniemy. Jego dar wymaga naszej akceptacji, a nasze uczynki muszą być wynikiem odpowiedzi na Jego łaskę. Łaskę, która umożliwia nie tylko to, że możemy nawlec igłę grubą nicią, a wielbłądy przeprowadzić przez wąskie szpary w murze, ale także to, że nawet ja mogę mieć nadzieję na zbawienie mojej duszy.

PS. Moje stare posty na ten temat można znaleźć m. in. tutaj: "Wielbłąd, ucho igielne i Święty Wawrzyniec" ; "Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?" (Mk 10, 17-30)

Zapraszam.

Thursday, October 08, 2009

Nie zgadzasz się ze mną? To zgnij w piekle, heretyku!

Komentarze pod niektórymi z naszych postów, zwłaszcza na "Frondzie", przemieniają się w niezwykle zażarte dyskusje. Nie ma w tym nic złego, szczególnie, gdy posty dotyczą spraw ważkich. Gdy ktoś uważa, że ma rację, a jego adwersarz, jego zdaniem, się myli, to jest rzeczą naturalną, że chce go do swoich racji przekonać. Jedyny problem jaki mam to forma, w jakiej się czasem nawzajem przekonujemy.

I żeby było jasne, od razu dodam, że nie chodzi mi o to jak ktoś się zwraca do mnie. Jest mi to, prawdę mówiąc, raczej obojętne. Jak ktoś obrzuca mnie epitetami – to dla mnie jest to tylko dowód, że nie ma on żadnych konkretnych kontrargumentów. Zawsze bowiem jest tak, że uwagi „ad personam” są argumentem zastępczym. Nie dziwi mnie to szczególnie wtedy, gdy tak postępują osoby nie uważające się za chrześcijan. Jednak gdy to chrześcijanie tak postępują, niezależnie, czy są to osoby o poglądach podobnych do moich, czy nie – to mamy mały problem.

Dyskutując z kimkolwiek z punktu widzenia Kościoła jest bardzo łatwo „wygrać dyskusję”. Niezależnie od tego, czy dyskusję prowadzimy z ateistą, agnostykiem, protestantem, czy „tradsem”. Niezależnie od tego, czy nasz oponent jest na prawo, czy na lewo, czy jest w ogóle na innej planecie. Kościół ma zawsze rację, bo Kościół to Jezus, a Jezus to Prawda. I niezależnie od tego jak bardzo inni będą się wysilać na obalenie tej oczywistej rzeczywistości, to ich wysiłki są skazane na niepowodzenie.

My jednak często zapominamy, że w naszych dyskusjach nie chodzi o wygranie argumentu, ale o wygranie człowieka. Zapominamy, że celem dyskusji jest pozyskanie brata, nie odniesienie zwycięstwa w debacie. Dlatego forma jest tak ważna. Oczywiste jest, że argumentacja ważna jest także. Nie wystarczy być miłym i prawić komplementy. Dyskusja potrzebuje mięsa i ziemniaków, a nie gorącej pary. Konkretów, nie wodolejstwa. Lecz gdy wjeżdżamy z naszym „obiadkiem” równocześnie obrzucając oponentów błotem, to jest bardzo prawdopodobne, że nigdy nawet nie spróbują tego, co im serwujemy.

Poniżej cytuję trzy fragmenty różnych Listów z Nowego Testamentu. Święty Jakub, święty Paweł i święty Piotr mówią tu dokładnie to samo. Tylko miłością można cokolwiek osiągnąć. Bo co nam to da, że będziemy mieli argumenty nie do odparcia, gdy równocześnie tak zranimy swego brata, że on nawet tych argumentów nie zobaczy? Co nam da ta wojna na słowa? Mamy obowiązek bronić tej nadziei, która w nas jest, to prawda. Święty Piotr nam to wyraźnie nakazuje. Ale też dodaje, że należy to czynić "z łagodnością" i "z szacunkiem".

I na koniec jeszcze raz powtórzę, że to miłość bliźniego musi być naszym "spiritus movens". Jeżeli bowiem te dyskusje prowadzimy dla samej przyjemności dyskutowania, czy dla pokazania jacy to my jesteśmy błyskotliwi i mądrzy, to jaki to ma sens? Po co to robić? Nie lepiej wziąć psa i iść na świeże powietrze, podotleniać płuca? I tak nikomu nie zaimponujemy naszą wyimaginowaną mądrością, naszą erudycją i błyskotliwością. A zrażając brata i raniąc go, robimy więcej złego, niż dobrego i zamiast szerzyć Królestwo Boże, czasem wręcz zamykamy mu drogę do pełni prawdy i do zbawienia.

Niech zbyt wielu z was nie uchodzi za nauczycieli, moi bracia, bo wiecie, iż tym bardziej surowy czeka nas sąd. Wszyscy bowiem często upadamy. Jeśli kto nie grzeszy mową, jest mężem doskonałym, zdolnym utrzymać w ryzach także całe ciało. Jeżeli przeto zakładamy koniom wędzidła do pysków, by nam były posłuszne, to kierujemy całym ich ciałem. Oto nawet okrętom, choć tak są potężne i tak silnymi wichrami miotane, niepozorny ster nadaje taki kierunek, jak odpowiada woli sternika. Tak samo język, mimo że jest małym członkiem, ma powód do wielkich przechwałek. Oto mały ogień, a jak wielki las podpala. Tak i język jest ogniem, sferą nieprawości. Język jest wśród wszystkich naszych członków tym, co bezcześci całe ciało i sam trawiony ogniem piekielnym rozpala krąg życia. Wszystkie bowiem gatunki zwierząt i ptaków, gadów i stworzeń morskich można ujarzmić i rzeczywiście ujarzmiła je natura ludzka. Języka natomiast nikt z ludzi nie potrafi okiełznać, to zło niestateczne, pełne zabójczego jadu. Przy jego pomocy wielbimy Boga i Ojca i nim przeklinamy ludzi, stworzonych na podobieństwo Boże. Z tych samych ust wychodzi błogosławieństwo i przekleństwo. Tak być nie może, bracia moi! Czyż z tej samej szczeliny źródła wytryska woda słodka i gorzka? Czy może, bracia moi, drzewo figowe rodzić oliwki albo winna latorośl figi? Także słone źródło nie może wydać słodkiej wody. (Jk 3, 1-12)

Miłość niech będzie bez obłudy! Miejcie wstręt do złego, podążajcie za dobrem! W miłości braterskiej nawzajem bądźcie życzliwi! W okazywaniu czci jedni drugich wyprzedzajcie! Nie opuszczajcie się w gorliwości! Bądźcie płomiennego ducha! Pełnijcie służbę Panu! Weselcie się nadzieją! W ucisku bądźcie cierpliwi, w modlitwie – wytrwali! Zaradzajcie potrzebom świętych! Przestrzegajcie gościnności! Błogosławcie tych, którzy was prześladują! Błogosławcie, a nie złorzeczcie! Weselcie się z tymi, którzy się weselą, płaczcie z tymi, którzy płaczą. Bądźcie zgodni we wzajemnych uczuciach! Nie gońcie za wielkością, lecz niech was pociąga to, co pokorne! Nie uważajcie sami siebie za mądrych! Nikomu złem za złe nie odpłacajcie. Starajcie się dobrze czynić wobec wszystkich ludzi! Jeżeli to jest możliwe, o ile to od was zależy, żyjcie w zgodzie ze wszystkimi ludźmi! Umiłowani, nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście [Bożej]! Napisano bowiem: Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę – mówi Pan – ale: Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód – nakarm go. Jeżeli pragnie – napój go! Tak bowiem czyniąc, węgle żarzące zgromadzisz na jego głowę. Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj! (Rz 12, 9-21)

Na koniec – wszyscy (bądźcie) jednomyślni, pełni współczucia, miłości braterskiej, miłosierdzia i pokory! Nie odpłacajcie złem za złe ani złorzeczeniem za złorzeczenie, lecz przeciwnie: błogosławcie, gdyż do tego jesteście powołani, abyście błogosławieństwo otrzymali w dziedzictwie. "Ten bowiem, kto chce życie miłować i oglądać dni szczęśliwe, niech powstrzymuje swój język od złego i wargi od fałszu! Niech unika zła, a czyni dobro, niech szuka pokoju i za nim idzie, gdyż oczy Pana (zwrócone są) na prawych i Jego uszy słuchają ich błagania, lecz oblicze Pana przeciwko tym, którzy źle czynią". I któż wam zaszkodzi, jeżeli gorliwie zabiegać będziecie o dobro? Lecz jeślibyście nawet doznali jakiegoś cierpienia dla sprawiedliwości, to szczęśliwi jesteście! "A groźby ich się nie lękajcie ani nie poddawajcie się trwodze", lecz Pana – Chrystusa pobożnie czcijcie w sercach waszych, zawsze gotowi do obrony przed każdym, kto żąda od was uzasadnienia waszej nadziei. Ale (czyńcie to) z łagodnością i z szacunkiem. Zachowujcie czyste sumienie, aby ci, którzy obrzucają obelgami wasze uczciwe życie w Chrystusie, musieli się wstydzić swoich oszczerstw. (1P 3, 8-16, BP)

Monday, October 05, 2009

Recepta na dobre małżeństwo

Przeczytałem przed chwilą na blogowisku Frondy post Frankofila o problemach małżeńskich spowodowanych głównie przepracowaniem. Ponieważ parę tygodni temu my mieliśmy 30. rocznicę ślubu, a nasze małżeństwo jest dzisiaj w lepszej formie niż było kiedykolwiek, (i to pod KAŻDYM względem lepsze), postanowiłem podzielić się z wami pewnym sekretem. Sekretem na dobre małżeństwo. Nawet, gdy jest bardzo zapracowane.

Ja średnio pracuję po 80-100 godzin tygodniowo, a moja żona ma pełny etat w szpitalu i dodatkowo prowadzi firmę (czyli zajmuje się moimi ładunkami, wysyła rachunki, szuka towaru itp), a do tego naprawia cieknące krany i rynny, plewi, sadzi i wozi córkę na zajęcia do oddalonej o 30 km uczelni, bo przecież mnie nigdy nie ma w domu. Myślę zatem, że stwierdzenie, że się raczej nie nudzimy jest dość bezpieczne. Jeżeli ktokolwiek bywa przepracowany, to z pewnością my możemy się śmiało do tej grupy zaliczyć. A mimo to mamy naprawdę udane małżeństwo.

Czy zatem nie mieliśmy kryzysów? Owszem, wiele. Prawdę mówiąc bardzo trudno spotkać w USA kierowcę ciężarówki, który by miał po 30 latach tę samą żonę. Wiem, uogólniam i chyba nasi rodacy są tu chlubnym wyjątkiem, ale statystycznie kierowcy należą do profesji najczęściej się rozwodzących. Według Wikipedii czwarte miejsce w tej niechlubnej statystyce. Czemu więc nasz związek jest coraz lepszy? Bo ja odnalazłem receptę na dobre małżeństwo.

Skąd się brały dawniej nasze problemy? Głównie stąd, że ja, po tygodniu, czy dwóch, czy trzech w drodze, gdy wracałem do domu, spodziewałem się, że moja ukochana będzie czekała na mnie w powabnym szlafroczku, z zimnym piwem w jednej ręce, pilotem do telewizora w drugiej, a z różą w zębach i zapyta: „Czym mogę służyć mojemu panu i władcy?” Tymczasem przychodzę, a tu… pretensje i problemy, bo pralka się zepsuła, dziecko chore, ze szkoły dzwonią, że zadania nie oddane, w pracy zwolnienia… A ja to niby co? Na wczasach byłem? I tak od słowa do słowa czasem się tych słów powiedziało odrobinę zbyt wiele.

Oczywiście nigdy nie dawałem za wygraną. Starałem się najdelikatniej jak mogłem zmienić swoją żonę, by zrozumiała, jak to wygląda z mojej strony… No, czasem trochę mniej delikatnie, zwłaszcza jak się wypiło piwko, czy dwa… Albo gdy człowiek miał wyjątkowo zły dzień… Sami wiecie jak to jest. czasem nas wszystko dookoła irytuje i nic na to nie możemy poradzić. Ale to nie działało, a ona, zamiast się poprawić, to chciała zmieniać mnie. Mnie, takiego ideała! Słyszał ktoś takie rzeczy?

Aż odkryłem sekret. Bardzo prosty. Banalny. Ale jak działa! Rewelacja. Zamiast zmieniać żonę, zmieniłem siebie. Nie mówię, że to było łatwe. Stokroć trudniejsze, niż zmienianie żony. Potrzeba było wielu modlitw, bym otrzymał łaski konieczne do tej odmiany. A zwłaszcza łaski, bym przestał wreszcie zmieniać ją, moją ukochaną. I zajęło to lata, nie stało się to przez jedną noc. Proces zresztą wcale się jeszcze nie zakończył i pewnie będzie trwał do końca życia.

Najdziwniejsze jednak jest to, (a może to wcale nie jest dziwne?) że moja żona odmieniła się także. Stała się taką żoną, jaką zawsze chciałem, żeby była. To, że odmieniłem swoje zachowanie wobec niej spowodowało dokładnie to samo w jej zachowaniu. Taką samą odmianę. Teraz nie patrzymy na siebie z podtekstem: „Co on/ona powinna dla mnie zrobić?”, ale „Co ja mogę zrobić dla ciebie”. I niby się nic nie zmieniło, krany ciekną tak, jak dawniej, dzieci chorują i mają problemy w szkole jak zawsze i zmęczenie nas dopada chyba częściej niż wtedy, gdy byliśmy młodsi. Ale jednak zmieniło się coś ważnego.

30 lat temu ślubowałem mojej oblubienicy tymi słowami: „Ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.” Wierność i uczciwość – rozumiem. Ale miłość? Jak można ślubować miłość? Cóż, skoro ślubujemy, to widocznie można, ale musimy rozumieć, czym miłość małżeńska w swej istocie jest.

Nie można nikomu obiecywać uczucia, bo uczucia przychodzą i odchodzą. Czasem nasze uczucia w stosunku do współmałżonków są mordercze. Miłość, którą ślubujemy to miłość agape, nie eros. Ale jak pięknie to nam przekazał papież Benedykt w encyklice „Deus Caritas Est” nie da się tych rodzajów miłości oddzielić od siebie:

"W dyskusji filozoficznej i teologicznej te rozróżnienia często były zradykalizowane aż do autentycznego przeciwstawienia: typowo chrześcijańską byłaby miłość zstępująca, ofiarna, właśnie agape; kultura zaś niechrześcijańska, przede wszystkim grecka, charakteryzowałaby się miłością wstępującą, pożądliwą i posesywną, czyli erosem. Chcąc doprowadzić do ostateczności to przeciwstawienie, istota chrześcijaństwa byłaby oderwana od podstawowych relacji życiowych ludzkiego istnienia i stanowiłaby dla siebie odrębny świat, który mógłby być uważany jako godny podziwu, ale całkowicie odcięty od całości ludzkiej egzystencji. W rzeczywistości eros i agape — miłość wstępująca i miłość zstępująca — nie dają się nigdy całkowicie oddzielić jedna od drugiej. Im bardziej obydwie, niewątpliwie w różnych wymiarach, znajdują właściwą jedność w jedynej rzeczywistości miłości, tym bardziej spełnia się prawdziwa natura miłości w ogóle. Także jeżeli eros początkowo jest przede wszystkim pożądający, wstępujący — fascynacja ze względu na wielką obietnicę szczęścia — w zbliżeniu się potem do drugiej osoby będzie stawiał coraz mniej pytań o siebie samego, będzie coraz bardziej szukał szczęścia drugiej osoby, będzie się o nią coraz bardziej troszczył, będzie się poświęcał i pragnął « być dla » niej. W ten sposób włącza się w niego moment agape; w przeciwnym razie eros upada i traci swoją własną naturę. Z drugiej strony, człowiek nie może żyć wyłącznie w miłości oblatywnej, zstępującej. Nie może zawsze tylko dawać, musi także otrzymywać. Kto chce ofiarować miłość, sam musi ją otrzymać w darze. Oczywiście, człowiek może — jak mówi nam Chrystus — stać się źródłem, z którego wypływają rzeki żywej wody (por. J 7, 37- 38). Lecz aby stać się takim źródłem, sam musi pić wciąż na nowo z tego pierwszego, oryginalnego źródła, którym jest Jezus Chrystus, z którego przebitego Serca wypływa miłość samego Boga (por. J 19, 34)."

Zatem eros i agape są współzależne. I choć nie mamy wpływu na miłość „eros”, to gdy swą wolą kochamy kogoś miłością „agape”, ta miłość rozpali także tę drugą. Gdy ofiarujemy siebie, zarażamy swą miłością i zamiast użerania się i pilnowania, by w małżeństwie było po równo, nagle odnajdujemy tę oczywistą prawdę, że tu wcale nie chodzi o to, żeby było po równo, ale żeby każdy, bezwarunkowo, dawał wszystko.

To rzeczywiście jest takie proste. Oczywiście przy założeniu, że mamy odrobinę dobrej woli po obu stronach. Ale przecież ta odrobina dobrej woli jest w każdym małżeństwie. Przynajmniej na początku. Zatem… polecam każdemu wypróbowanie mojego sekretu, tajemnicy na dobre małżeństwo. Przypomnę tylko, że to nie chodzi o to, by spróbować przez trzy dni i jak nie działa, to się wkurzyć i trzasnąć tę głupią babę w pysk, za to, że nic nie zrozumiała. Chodzi o to, że tajemnica polega na tym, że to my się odmieniamy, nie spodziewając się niczego w zamian. I trwamy w tym, nawet, gdyby to miało trwać następne 50 lat. Bo nawet, gdy nie uda nam się odmienić naszej żony, czy męża, to z pewnością uda nam się osiągnąć świętość. A to jest warte wszystkie pieniądze, bo tak naprawdę to tylko to się w życiu liczy. Ja jednak obiecuję, że i małżeństwo będzie lepsze. Nie wierzycie? Jak spróbujecie, przekonacie się sami.

Thursday, October 01, 2009

Tamar, Rachab, Rut i Batszeba

Chciałem napisać o czterech kobietach, o Tamar, Rachab, Rut i o Batszebie. Pasjonujące postaci z Biblii. Nie bardzo można by je nazwać „świętymi” i z pewnością każda z nich prowadziła życie, które było skandalizujące, lub przynajmniej miała jakiś wstydliwy epizod w tym życiu. Do tego nie były „dobrze urodzone”, nie należały do tego narodu co trzeba i prawdę mówiąc w ogóle nie wiadomo czemu takie „odpadki historii” znalazły na zawsze w niej miejsce. Dlaczego są to tak ważne osoby, że znamy ich imiona kilka tysięcy lat po ich śmierci. Ale historia ma to do siebie, że tak naprawdę to nikt z nas nie wie, kogo sobie ukocha, a kogo na śmietnik wyrzuci. To można zobaczyć tylko z perspektywy wielu lat. W przypadku tych kobiet wyrok został rozstrzygnięty, więc warto o nich napisać parę słów.

Tamar.

Pierwszą z nich jest Tamar. Żona syna Judy, jednego z patriarchów Izraela. Najprawdopodobniej Kananejka, jednak nie jest to do końca jasne. Jasne jest natomiast, że jej mąż, syn Judy, był pół-krwi Kananejczykiem, bo Juda ożenił się z Szuą, „córką pewnego Kananejczyka”. To właśnie dla Era, syna Judy z Szuą Juda wziął Tamar za żonę.

Tamar szybko owdowiała i, zgodnie z obowiązującym prawem Juda nakazał Onanowi, bratu Era: „Idź do żony twego brata i dopełnij z nią obowiązku szwagra, a tak sprawisz, że twój brat będzie miał potomstwo” Onan wcale na to ochoty nie miał, wiedząc, że urodzone z tego związku dziecko prawnie nie będzie jego potomkiem, lecz brata. Ilekroć zatem „zbliżał się do żony swego brata, unikał zapłodnienia”, jak to ładnie nam tłumaczy Tysiąclatka. Czyli, mówiąc normalnie, ile razy z nią miał seks, stosował stosunek przerywany.

Biblia hebrajska zresztą pisze, że „marnował na ziemię” i nie wiem czemu przetłumaczono to w Tysiąclatce „unikał zapłodnienia”. Biblia Warszawska tak ten werset tłumaczy: „Lecz Onan, wiedząc, że to potomstwo nie będzie należało do niego, ilekroć obcował z żoną brata swego, niszczył nasienie swoje, wylewając je na ziemię, aby nie wzbudzić potomstwa bratu swemu.” Podobnie Gdańska: „Lecz wiedząc Onan, iż to potomstwo nie jemu być miało, gdy wchodził do żony brata swego, tracił z siebie nasienie na ziemię, aby nie wzbudził potomstwa bratu swemu.”

Bóg ukarał Onana śmiercią. Warto tu przy okazji zwrócić uwagę wszystkim katolikom uważającym, że nie ma nic grzesznego w stosowaniu środków antykoncepcyjnych, szczególnie tych, które nie zabijają powstałego płodu, że to nie za niechęć podtrzymania rodu brata Onan został ukarany. Za to bowiem karą było zaledwie zdjęcie mu sandała z nogi i plunięcie w twarz, nie śmierć. (Pwt 25,5) Bóg jednak ukarał śmiercią Onana, zatem czynem, który zasłużył na taki wyrok było „rozlanie nasienia”, stosunek przerywany, forma antykoncepcji, nie bunt przeciw prawu lewiratu.

Er i Onan mieli jeszcze jednego brata, ale był to małolat. Teść więc odesłał synową do jej tatusia, by żyła tam jako wdowa, aż młody Szela dorośnie. Jednak Juda obawiał się, że i ten syn mu zemrze przy tej „czarnej wdowie”, więc wcale nie spieszył się z wypełnianiem prawa. Prawdę mówiąc czy to przez zapomnienie, czy z troski, lub strachu o życie syna postanowił zignorować to, co Prawo nakazało. Ale Tamar niczego nie zapomniała i nie była wcale gotowa na rezygnację z tego, co się jej należało. Postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.

Pewnego dnia Juda wybrał się do sąsiedniego miasta na strzyżenie owiec. Tamar, dowiedziawszy się o tym, pięknie się wypacykowała, i udając świątynną prostytutkę, (dość normalna rzecz w kraju Kanaan, gdzie był żywy kult płodności), zasiadła przed bramą miasta i z zasłoniętą twarzą oczekiwała na swego teścia. Wszystko się potoczyło tak, jak sobie zaplanowała. Umówili się o zapłatę w wysokości jednego koźlątka, a jako zastaw otrzymała pierścień, sznur i laskę. I wszystko byłoby zaledwie nic nie znaczącym dla historii świata epizodem, gdyby nie drobny fakt, że Tamar zaszła.

Jej oczywiście nie przeszkadzało to najmniejszym stopniu. To było częścią planu i na to liczyła. Nie oczekiwała bowiem wcale na koźlątko, ale udała się szybko do swego domu, ukrywając pierścień i laskę Judy.

A Juda posłał jej zapłatę, lecz gdy posłaniec nie znalazł żadnej sakralnej nierządnicy, machną ręką na stratę. Powiedział tylko: „Niech sobie zatrzyma zastaw. Obyśmy się tylko nie narazili na kpiny.”

Minęły trzy miesiące i nagle stało się jasne, że Tamar, zamiast prowadzić skromne wdowie życie, zaokrągla się w wiadomym miejscu. Doniesiono o tym Judzie, a on zawyrokował: „Wyprowadźcie ją i spalcie”. Ona jednak posłała teściowi pierścień, sznur i laskę i dodała: „Jestem brzemienną przez tego mężczyznę, do którego te przedmioty należą”. Kiedy Juda je poznał, odrzekł: „Ona jest sprawiedliwsza ode mnie, bo przecież nie chciałem jej dać Szeli, memu synowi!”

Rachab.

O Rachab będzie króciutko. To prostytutka z Jerycha, która udzieliła schronienia wywiadowcom izraelskim, szpiegującym w tym mieście. Za ten czyn uratowała siebie i swoją rodzinę.

Rut.

Dzieje Rut są opisane w jednej z Ksiąg Starego Testamentu. To była Moabitka i może warto przypomnieć skąd się ten naród wziął.

Bratanek Abrahama, Lot, uciekł z Sodomy, z żoną i córkami. Żona zamieniła się w słup soli, bo oglądała się za siebie (zapewne żałując pozostawionego dobytku), a on z córkami zamieszkał w jakiejś jaskini ze strachu przed ludźmi. Jego córki, pragnące mieć potomka, a nie znając nikogo upiły ojca i bez jego wiedzy wykorzystały w czasie snu, w wyniku czego zaszły w ciążę. Starsza urodziła Moaba, który dal początek narodowi Moabitów, z którego wywodziła się Rut.

Rut była żoną Izraelity, Efratejczyka, który ją poślubił w Moabie, gdzie w czasie głodu przeprowadziła się jego rodzina. Po tym jak została wdową, powróciła ze swą teściową, Noemi, do Judy. Tam zbierała kłosy po żniwiarzach na polu swego krewnego, Booza. Później jej teściowa poradziłe jej:

«Moja córko, czyż nie powinnam ci poszukać spokojnego miejsca, w którym byłabyś szczęśliwa? Oto czyż nie jest naszym powinowatym Booz, Booz, z którego dziewczętami ty byłaś? On to właśnie dzisiaj wieczorem ma czyścić jęczmień na klepisku. Umyj się i namaść, nałóż na siebie swój płaszcz i zejdź na klepisko, ale nie daj się jemu poznać, dopóki nie skończy jeść i pić. A kiedy się położy, ty zauważywszy miejsce jego spoczynku, wyjdziesz, odkryjesz miejsce przy jego nogach i położysz się, a on sam wskaże ci, co masz czynić».

Nie wiem, czy tekst ten sugeruje, że coś zaszło między nimi w nocy. Chyba nie można takiego wniosku wyciągać, ale z pewnością można stwierdzić, że ta młoda wdowa w pewien sposób uwiodła, czy skusiła Booza. Nawet, gdy dopiero po ślubie doszło do konsumpcji tej pokusy, ciągle jej zachowanie było dość dwuznaczne.

Żona Uriasza.

Czwartą kobietą o której napiszę jest Batszeba. Mówiąc o uwodzeniu… Batszeba kąpała się w pobliżu pałacu króla Dawida. Była to żona Hetyty, Uriasza, jednego z dowódców wojsk królewskich. Niektórzy nawet spekulują, że był to poprzedni władca Jerozolimy i za wysoką pozycję w armii króla Dawida oddał władzę i miasto we władanie Izraela. To by tłumaczyło jak było możliwe, by Dawid mógł zobaczyć kąpiącą się Batszebę. Ona najprawdopodobniej mieszkała w bezpośrednim sąsiedztwie kwater królewskich.

Król zaprosił piękną żonę swego sługi i … stało się. Stało się nawet więcej, niż planowali, o ile można w takiej sytuacji w ogóle o planowaniu mówić. Zaszli za daleko, a zwłaszcza zaszła Batszeba. Zaszła w ciążę i król miał kłopot.

Dawid przywołał więc sprytnie Uriasza z frontu, licząc na to, że odwiedzi swoją żonę i w ten sposób uniknie się skandalu. Uriasz jednak poszedł spać do sług królewskich, mówiąc, że gdy Arka Przymierza i żołnierze przebywają w namiotach na polu walki, on nie będzie się wywyższał ponad nich i ucztował i spał ze swoją żoną. Dawid zaprosił więc go do siebie, upoił winem, ale i to niczego nie zmieniło. Uriasz ponownie poszedł spać ze sługami, a nie do swej pięknej żony. W takim razie Dawid napisał rozkaz do zaufanych przywódców na polu walki, by zdradzili Uriasza, odstępując od niego podczas bitwy i zostawiając go na pewną śmierć. Rozkaz ten, z wyrokiem śmierci na swoją osobę, zawiózł wracając do żołnierzy, sam Uriasz. Po jego śmierci niewierna Batszeba została żoną króla Dawida. Dziecko, które było owocem zdrady zmarło, mimo, że król Dawid gorąco prosił Boga o uratowanie mu życia, ale drugi ich syn, Salomon, został później królem.

Co mają te kobiety, te cztery cudzoziemki wspólnego ze sobą? Bardzo dużo. Wszystkie je wymienia Święty Mateusz podając rodowód Pana Jezusa:

Rodowód Jezusa Chrystusa, syna Dawida, syna Abrahama. Abraham był ojcem Izaaka; Izaak ojcem Jakuba; Jakub ojcem Judy i jego braci; Juda zaś był ojcem Faresa i Zary, których matką była Tamar. […] Salmon ojcem Booza, a matką była Rachab. Booz był ojcem Obeda, a matką była Rut. Obed był ojcem Jessego, a Jesse ojcem króla Dawida. Dawid był ojcem Salomona, a matką była żona Uriasza. […] Jakub ojcem Józefa, męża Maryi, z której narodził się Jezus, zwany Chrystusem.

Dlaczego Mateusz podaje imiona tych kobiet? Dla Żydów przecież nie było istotne, kto był matką. Przynajmniej nie w kontekście tego, kto do jakiego rodu należał. Mesjasz musiał być „synem Dawida”, ale po mieczu, nie po kądzieli. Dlatego też nie przeszkadzało wcale, że wśród przodków Salomona, tego prawdziwego syna Dawida, były cztery cudzoziemki. Po co zatem wspominać te damy o dość podejrzanej reputacji? Po co wspominać, że były prostytutkami, albo że je udawały, że były niewierne mężom i że pochodziły z narodów znienawidzonych przez Hebrajczyków?

Ja myślę, że święty Mateusz, który pisał swą Ewangelię do Żydów, zrobił to, by wytrącić im z ręki zarzuty, że Maryja nie była godna, by stać się matką mesjasza. Piszę celowo „mesjasza” małą literą, bo nawet nie wspominam o Mesjaszu, Synu Bożym. Izrael oczekiwał na mesjasza, pomazańca, podobnego Dawidowi. Nawet im a najśmielszych oczekiwaniach na myśl nie przyszło, że to sam Bóg wcieli się i przybędzie zbawić swój ukochany naród.

W Ewangelii św. Marka 6,2-3a czytamy:

Gdy nadszedł szabat, zaczął nauczać w synagodze; a wielu, przysłuchując się, pytało ze zdziwieniem: «Skąd On to ma? I co za mądrość, która Mu jest dana? I takie cuda dzieją się przez Jego ręce! Czy nie jest to cieśla, syn Maryi…

Dla nas określenie „syn Maryi” nie ma żadnego pejoratywnego znaczenia, ale dla ówczesnych ludzi miało. Człowieka, gdy się go chciało obdarzyć szacunkiem, nazywano „synem ojca”. Synem Józefa, synem Jana, synem kogokolwiek, byle nie matki. Do dziś tak jest, na przykład w języku rosyjskim, gdzie „ot’czestwo” jest integralną częścią nazwiska, czy też widzimy to w wielu nazwiskach, zwłaszcza w języku angielskim, czy językach skandynawskich, pełnych różnych Petersenów, Johnsonów, Davidsonów i innych Adamsów. Nie ma natomiast nazwisk takich jak „Maryson”, czy „Eveson”. Nazwanie kogoś synem matki było bowiem wytknięciem mu, że jest bękartem.

W małej miejscowości nikt nie zapominał, że Maryja wróciła od swej krewnej Elżbiety, po zaręczynach z Józefem, ale przed tym jak zamieszkali razem, z widocznym brzuchem. Nic dziwnego, że „synem Maryi” nazwali go właśnie w rodzinnym miasteczku. Tam ciągle dla wielu Jezus był „synem Maryi”, ale z pewnością nie Józefa. I w sumie trudno się z nimi nie zgodzić, mieli rację, choć nie mieli racji oskarżając Maryję o niewierność. Pozory wskazywały jednak na to, że musiało być tak, jak sobie to wyobrazili.

Święty Mateusz zatem, pokazując te kobiety wśród osób, które były przodkami Salomona, syna Dawida, pokazuje, że dla Boga nic nie jest niemożliwe. Że nawet, gdybyśmy po ludzku przypuszczali, że z „takiej” to na pewno mesjasz się nie narodzi, Bóg może swój plan przeprowadzić. Zamiast więc skupiać się na tym, co nie istotne i wymyślać nieistniejące przeszkody, może lepiej uznać, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych i zobaczyć samemu, że ten Jezus wypełnia swą postacią wszystkie proroctwa i jest rzeczywiście długo oczekiwanym Mesjaszem, synem Dawida i synem Bożym.

A dla nas jest to nauka, że czasem nie wszystko wygląda tak, jak my sobie to po ludzku wyobrażamy. I także taka, że dla Boga nie ma nic niemożliwego. Niezależnie jak bardzo Bogu przeszkadzamy, On swój plan przeprowadzi do końca. Albo raczej już przeprowadził, bo z Jego perspektywy wszystko się stało w momencie stworzenia świata. Dla Boga bowiem nie ma „wczoraj” i „jutro”, On stworzył świat i widzi go tak, jak autor widzi swą książkę, zanim napisze pierwsze słowo.

A zatem… jak powtarzał Jan Paweł Wielki, nie lękajmy się. Żadne wydarzenia nie zaskakują Pana Boga. My możemy być przerażeni, ale On nigdy nie jest. Zaufajmy Mu zatem, tym bardziej, że znamy ostatni rozdział Boskiej Księgi Życia. Zwycięstwo już jest nasze. Jedyne, co możemy zrobić, to pomóc Mu, by walka nie przyniosła nam więcej strat, niż to jest konieczne.

Ślady Boga

Jeden z komentatorów pod moim ostatnim postem na blogu Frondy, o Nicku „Coldcut”, do znudzenia domaga się, bym mu pokazał, gdzie to ja niby widzę Ducha Świętego w dokumentach ostatniego Soboru Powszechnego. Pisze on:


„Hiobie, skoro nie potrafisz wykazać działania Ducha Św. w dokumentach soborowych, to może chociaż wskażesz które reformy Soboru Watykańskiego II były twoim zdaniem najważniejsze. I nie chowaj się proszę za wygodnymi ogólnikami, ale podaj choć trzy , i krótko uzasadnij. Bo ja naprawdę chciałbym wreszcie usłyszeć od Ciebie cokolwiek zawierającego treść, po to aby móc zacząć dyskusję nt. Twojego wpisu.”


Oczywiście jakby chciał on podyskutować na temat mojego wpisu, to by dyskutował na temat wpisu. Ale najwyraźniej on chce dyskutować na temat dokumentów soborowych, a ja na to nie mam ani ochoty, ani czasu.

No ale gdzie jest to „działanie Ducha Świętego” w dokumentach? Gdzie są te przykłady? Czytając te głupie pytania przypomniał mi się wywiad jakiego udzielał komuś ksiądz profesor Michał Heller. Dziennikarz zapytał go o „ślady Boga” we wszechświecie. Czy można je jakoś zobaczyć, badając nasz kosmos? Na co ksiądz Heller odpowiedział, że nie, bo ślady można zobaczyć tylko tam, gdzie wyróżniają się z tła, a kosmos jest „zadeptany” przez Pana Boga.

Dokumenty soborowe także są „zadeptane” przez Ducha Świętego. Nie da się ich wziąć pod lupę, obejrzeć, przeanalizować i powiedzieć: „O, tutaj – Duch Święty. Tutaj – zaledwie człowiek. A tu, tu- popatrzcie- tu ślady masonerii”.

Mamy tu, w Stanach, coś takiego, co się nazywa „Jesus Seminar”. Zespół 150 intelektualistów, którzy stosując różne „naukowe” metody krytyki biblijnej piszą opracowania i wygłaszają wykłady na temat tego, co naprawdę powiedział Pan Jezus, co tam jest prawdą historyczną, a co zaledwie naleciałościami, dodatkami, późniejszymi zniekształceniami i przekłamaniami redaktorów Ewangelii.

Oczywiście gdy się raz pójdzie taką drogą, to całą Biblię sobie można do butów wsadzić. Jak jakiś, pożal się Boże, „naukowiec” zacznie sam decydować co Jezus mógł, a czego nie mógł powiedzieć, a my zaczynamy mu wierzyć (naukowcowi, nie Jezusowi), to wartość Biblii zostaje zredukowana do dowolnego opracowania naukowego, czy historycznego.

Albo uznamy, tak, jak nas nieomylnie naucza nasz Kościół, że cała Biblia bez wyjątku jest natchnionym Słowem Bożym, albo dajmy sobie spokój, uznajmy ją za ciekawą historyczną książkę, ale nie bredźmy o błędach i nie poprawiajmy ich sami.

Bardzo podobnie jest z dokumentami soborowymi. „Podobnie”, choć oczywiście nie są one Słowem Bożym. Nie sugeruję tego w żaden sposób, nie na tym polega podobieństwo.

W Biblii każde słowo jest natchnione. W Biblii jest wszystko to, co chciał tam zamieścić Duch Święty i nie ma nic ponadto. Inspiracja Ducha Świętego w prowadzeniu Kościoła jest trochę inna. Duch Święty „jedynie” gwarantuje, że w nauce Kościoła dotyczącej moralności i wiary nie będzie nigdy błędów. Czyli nie gwarantuje, że Kościół zawsze i o najwłaściwszej porze poda nam wszystko to, co akurat nam jest teraz potrzebne. Jednak z całą pewnością wiemy, że jak już nas czegoś Kościół naucza, to nauczanie to jest pozbawione błędu.

No dobrze, może ktoś powiedzieć, ale przecież nie każdy dokument Soboru Watykańskiego dotyczy spraw wiary i moralności. Są tam dokumenty mówiące o praktykach Kościoła, o dyscyplinie, o przepisach i zwyczajach, a zatem mogłyby być one nawet błędne, a przynajmniej nie zawsze najdoskonalsze z tego, co mogłoby powstać.

Być może, ale co z tego? Ja, jako katolik, mam obowiązek podporządkować się nauczaniu Kościoła, ufając, że i tu Duch Święty ten Kościół prowadzi. Moją rolą nie jest być policjantem, który przez lupę analizuje każde słowo każdego dokumentu wydanego przez Kościół, ale raczej uznanie tych dokumentów za obowiązujące mnie prawo.

Gdy mój sąsiad – ochrzczony baptysta żeni się ze swoją dziewczyną – luteranką w kościele prezbiteriańskim w naszym miasteczku, to Kościół Katolicki uznaje takie małżeństwo nie tylko za ważne, ale także za „sakramentalne”. Nawet, jeżeli sam baptysta tego nie uznaje. Ale gdybym to ja ożenił się w taki sposób, bez zgody mojego biskupa (zakładając oczywiście, że byłbym kawalerem), małżeństwo nie tylko nie byłoby sakramentalne, ono byłoby nieważne. Dlaczego? Bo mnie obowiązują przepisy Kościoła Katolickiego.

Gdy jeszcze obowiązywał w Stanach post od mięsa w każdy piątek, świadome łamanie tego postu przez katolika było grzechem Mogło być nawet grzechem śmiertelnym. Dziś wolno jeść katolikom steki i befsztyki przez większość piątków roku i nie ma żadnego grzechu. (No, chyba, że to jest u mnie w domu, ale to zupełnie inna historia). Czemu zatem kilkadziesiąt lat temu można było utracić zbawienie za coś, co dziś nie jest nawet lekkim grzechem?

Dlatego, że Kościół ma prawo „związywać i rozwiązywać”. Ma prawo ustalać pewne rzeczy i je później zmieniać. A zatem utrata zbawienia nie wynikała ze zjedzenia kotleta, ale z buntu przeciw nauce Koścoła. Kościół ma to prawo, nie ja. Nawet nie ksiądz i nie indywidualny biskup. Biskup ma wiele praw, ale te prawa ma nadane przez Kościół i Kościół może te prawa biskupom nadawać i je zawieszać, odbierać.

Dlatego „szukanie śladów Ducha Świętego” w dokumentach soborowych nie tylko jest bez sensu, ale, moim zdaniem, jest wyrazem rebelii przeciw Kościołowi. Wyrazem buntu i pychy. Dla mnie wszystkie dokumenty soborowe są „zadeptane przez Ducha Świętego”. A jeżeli jakieś sformułowania tam zawarte powinny być poprawione, to wiem, że skoryguje je pod kierownictwem Ducha Świętego ten sam Kościół, który je napisał. Nie jest to moje zadanie.

Oburzamy się na Adama I Ewę, że tak łatwo ulegli namowom szatana. Dali się wziąć na takie głupie obietnice. „Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło”. I co? I my dokładnie to samo robimy. Myślimy, że nam się otwarły oczy, a jesteśmy ślepcami. A przecież to takie proste. Jezus powiedział:

„Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi; lecz kto Mną gardzi, gardzi Tym, który Mnie posłał” (Łk 10, 16)

Nic tu nie ma na temat „pastoralnych”, czy „dogmatycznych” nauk. Jest prosta uwaga: Kto wami gardzi, gardzi mną i Ojcem”. Kropka. O czym tu zatem dyskutować?

Tak więc nie wskażę gdzie są ślady Ducha Świętego w dokumentach soborowych. Zwłaszcza nie zrobię tego na polecenie kogoś, kto, obawiam się, nigdy nie przeczytał wszystkich dokumentów soborowych. Zresztą to nie moja sprawa, mogę się mylić. Ja jednak je czytałem i dlatego tak mnie irytują te wszystkie ataki na SV2, które nie mają nic wspólnego z tym co dokumenty soborowe rzeczywiście zawierają. I to chyba tyle, co mam do powiedzenia w tej sprawie.

Sunday, September 27, 2009

Kardynał Puzyna, piękna Julia i brat kochanki papieża.

Wyrok sądu w sprawie rzekomego naruszenia prawa przez Gościa Niedzielnego na chwilę oderwał moją uwagę od tak zwanych „tradycjonalistów”, którzy potrafią sięgać pamięcią nawet pięćset lat do tyłu. Prawdziwe zuchy. Mnie to bardzo imponuje, bo ja nie pamiętam, co robiłem dwie godziny temu i bez przerwy muszę wszystko sprawdzać, zapisywać, szukać w pamięci komputera, albo pytać się żony.

Pamiętam na przykład, że niedawno cytowałem świętego Justyna Męczennika, ale nie pamiętam gdzie. Chyba w jakiś komentarzach na „Frondzie”. Ten wspaniały apologeta z drugiego wieku, żyjący zaledwie sto lat po Chrystusie, wyjaśniając w roku 155 czym jest Msza Święta, tak napisał pogańskiemu cesarzowi, Antoninusowi Piusowi:




„W dniu zwanym dniem Słońca odbywa się w oznaczonym miejscu zebranie wszystkich nas, zarówno z miast jak i ze wsi.

Czyta się wtedy pisma apostolskie lub prorockie, jak długo na to czas pozwala. Gdy lektor skończy, przewodniczący zabiera głos, upominając i zachęcając do naśladowania tych wzniosłych nauk.

Następnie wszyscy powstajemy z miejsc i modlimy się za nas samych… oraz za wszystkich, w jakimkolwiek znajdują się miejscu, by otrzymali łaskę pełnienia w życiu dobrych uczynków i przestrzegania przykazań, a w końcu dostąpili zbawienia wiecznego.

Po zakończeniu modlitw przekazujemy sobie nawzajem pocałunek pokoju. Z kolei bracia przynoszą przewodniczącemu chleb i kielich napełniony wodą zmieszaną z winem.

Przewodniczący bierze je, wielbi Ojca wszechrzeczy przez imię Syna i Ducha Świętego oraz składa długie dziękczynienie (po grecku: eucharistian) za dary, jakich nam Bóg raczył udzielić.

Modlitwy oraz dziękczynienie przewodniczącego kończy cały lud odpowiadając: Amen.

Gdy przewodniczący zakończył dziękczynienie i cały lud odpowiedział, wtedy tak zwani u nas diakoni rozdzielają obecnym Eucharystię, czyli Chleb, oraz Wino z wodą, nad którymi odprawiano modlitwy dziękczynne, a nieobecnym zanoszą ją do domów.”

Bardzo mi się ten opis podoba, bo pasuje on doskonale do rytu Novus Ordo. Pasuje także do Mszy Trydenckiej. Bo jest tylko jedna Msza, a ryty – cóż. Są różne i zmieniały się przez wieki. Ta, na której bywał święty Justyn z pewnością bardziej przypominała tę, którą sprawował sam pan Jezus, niż tę, którą tak pokochali tak zwani „tradycjonaliści”. „Tradycjonaliści”, którzy pamiętają nawet to, co się działo pięćset lat temu.

W komentarzach do mojego postu zatytułowanego „Adam i Ewa, Szymon Mag, Ariusz, Nestoriusz, Biskup Lefebvre i ksiądz Natanek”, (którym to tytułem bardzo zdenerwowałem tak zwanych „tradycjonalistów”, którzy pamiętają nawet to, co się działo pięćset lat temu, bo dopuściłem się bluźnierstwa i biedny, zdenerwowany Tomek Torquemada musiał napisać „Ręce precz od ARCYbiskupa!”), przeczytałem o ciekawej postaci kardynała Puzyny. Ponieważ, jak to już zostało na blogowisku „Frondy” ustalone, jestem niedouczonym szkodnikiem, szatanem, chamem, ignorantem, manipulantem i masonem, to zrozumiałe będzie moje oświadczenie, że nigdy o tym kardynale nie słyszałem. A jak słyszałem, to tego absolutnie nie mogę sobie przypomnieć. Zatem po prostu zacytuję komentarze, które dotyczą tej postaci:

Edwardo zapytuje Wojciecha59:


o to widzę że dobrze trafiłem i cos mi rozjaśnisz, bo nie wiem czy to forum katolickie czy inne.

Wojciechu, czy sugerujesz, że papież BenedyktXVI nie zna dokumentów przedsoborowych ?

Wojciech59:

Edwardo, a skąd ja to mam wiedzieć, za czasów soboru pewnie nie znał, bo inaczej nie kolaborowałby z modernistami. Wcześniejsi pewnie też nie znali, bo Internetu wtedy nie było, a komu chciałoby się chodzić do biblioteki. Inaczej nie robiliby heretyków kardynałami.

Temat trudny, bo ponoć dalej obowiązuje ekskomunika za przynależność do masonerii, a w Watykanie pełno masonów wśród purpuratów. Nawet w czasach Piusa X, papieżem zostałby mason wysokiego szczebla, gdyby polski kardynał Puzyna tego nie zablokował.

No to chwała Bogu! Bo okazało się, że już wtedy Duch Święty sobie zaspał i nie przypilnował sprawy. I gdyby nie dzielny kardynał, mielibyśmy znacznie wcześniej w Watykanie masona za papieża.

Wojciech59 dalej pisze:

I teraz pomyśl trochę kolego, gdyby wtedy Puzyna nie zablokował Rampollego, to co, mason zostałby papieżem. A ktoś wstępując do masonerii ekskomunikuje się z automatu. Miałbyś ekskomunikowanego papieża, uznawałbyś jego władzę?

No właśnie. Mielibyśmy wtedy poważny problem. Jak to dobrze, że są takie osoby, co potrafią zastąpić Ducha Świętego. Ten Duch Święty, to się „unosił nad wodami” na samym początku. Pisze o tym już w drugim wersecie Biblii. W samym opisie stworzenia. Czyli, jak wierzyć fundamentalistom, ma on niemal 6 tysięcy lat. A jak wierzyć naukowcom, to ma co najmniej 13,7 miliarda. A jakby uwierzyć nauce Kościoła, to jest on odwieczny. Jakby nie liczyć, to jest całkiem stary. Starszy nawet ode mnie. Nic dziwnego, że ciągle zasypia i jak nie Puzyna, to ARCYbiskup musi Go zastępować.

I żeby było jasne: Ja nie porównuję Puzyny do ARCYbiskupa! Żeby mi tego nikt nie insynuował! Ręce precz od Puzyny! To jest nasz człowiek, bo jeśli wierzyć artykułowi z portalu Fidelitas.pl, portalu, przypomnę, tak zwanych „tradycjonalistów”, co nawet pamiętają to, co się działo pięćset lat temu, to wyjeżdżając na konklawe Puzyna powiedział:

"Jeśli kardynał Rampolla będzie wybrany, pierwszy ucałuję jego stopy, ale przedtem uczynię wszystko, aby do jego wyboru nie dopuścić.”

Szkoda, że ARCYbiskup, tak jak ja, też chyba nie słyszał o tym polskim kardynale.

A może to nie Puzyna, ale jednak Duch Święty? Tak sugerowało parę osób w swych komentarzach… Ale chyba nie przekonali tak zwanych „tradycjonalistów”, co pamiętają nawet to, co się stało pięćset lat temu. Oni, to nawet pamiętają Sobór w Trydencie. Takie pamiętliwe. Nie pamiętają tylko co doprowadziło do tego Soboru. A szczególnie – kto do tego doprowadził.

Myślą pewnie, że deformacja Lutra, albo Duch Święty, który wtedy akurat na chwilę się obudził. Trzeba pamiętać, (a oni, ci tak zwani „tradycjonaliści”, mają dobrą pamięć, pamiętają nawet to, co było pięćset lat temu), że Duch Święty był znacznie młodszy wtedy. Nie zasypiał tak często jak teraz i nie potrzebował, żeby ci tak zwani :tradycjonaliści" go ciągle zastępowali. Ale ja wiem lepiej i zaraz Wam o tym opowiem.

Ci tak zwani „tradycjonaliści”, co tacy pamiętliwi, to naiwnie myślą, że teraz mamy kryzys. Ale teraz to jest tak zwany mały pikuś. Prawdziwy kryzys to się nazywał Rodrigo Borgia i był Katalończykiem. Jako kardynał miał kochankę, zwaną Julię Farnese, o przydomku „Giulia la bella”:



… a ta miała brata, Aleksandra. Była to kochająca siostrzyczka i dbała o rodzinę, więc gdy jej kochanek, Katalończyk Rodrigo Borgia kupił konklawe i został papieżem Aleksandrem Szóstym, to sprawiła, że załatwił on jej bratu kapelusz kardynalski.

Aleksander VI – papież


… bardziej się interesował artystami, niż świętymi i bardziej kochał pogańskie bożki, niż Jezusa z Nazaretu i stał się, całkiem słusznie, symbolem upadku Kościoła. Jeżeli kiedykolwiek w historii Kościoła był potrzebny jakiś ARCYbiskup, to właśnie wtedy. Ale wtedy był tylko brat kochanki papieskiej, który był już kardynałem, ale nie był nawet jeszcze nawet księdzem. Cóż, takie czasy.

Aleksander – kardynał miał, już jako dostojnik kościelny, czterech synów z jakąś rzymską damą, ale skoro nie miał jeszcze święceń kapłańskich, to jakoś to mu możemy wybaczyć. W końcu papież Aleksander także miał co najmniej czwórkę dzieci, z inną kochanką, Vannozzą dei Cattanei:

… do których się przyznawał i je ostro promował. Ale to nie o nich teraz piszę, ale o Aleksandrze – bracie Julii Farnese, którego promował również i który jest bohaterem naszej opowiastki.

Aleksander Farnese otrzymał w końcu święcenia kapłańskie i sakrę biskupią. Od tego momentu w jego życiu zaczęła następować radykalna i ciągle pogłębiająca się zmiana. I gdy w roku 1534 to on został wybrany papieżem:


… i przyjął imię Pawła III, mimo olbrzymich trudności przez kilkanaście lat dążył do jednego celu: Zwołania Soboru Powszechnego, który zreformowałby Kościół i dal odpór reformacji-deformacji zapoczątkowanej przez Lutra. Po kilku nieudanych próbach dopiero 15 grudnia 1545 roku w Trydencie otworzono Sobór, który stał się przełomowym momentem w dziejach Kościoła. Pamiętają go nawet tak zwani „tradycjonaliści”, co pamiętają nawet to, co się wydarzyło pięćset lat temu.

Bóg nie tylko nigdy nie śpi, ale także ma poczucie humoru. Z jednej strony można by powiedzieć, że gdyby piękna Julia nie podbiła serca Katalończyka, kardynała Rodrigo Borgii i już jako kochanka papieża Aleksandra VI nie dbała o swego brata, to nie doszłoby do tak ważnego soboru i Kościół mógłby naprawdę nie podnieść się z tego upadku, w jakim wtedy tkwił. Bo to przecież nikt inny, tylko papież Paweł III, brat Julii Farnese, uratował Kościół. Czy też może jednak nie?

A może to jednak Duch Święty, który potrafi dbać o swój Kościół niezależnie od tego, jak bardzo my mu przeszkadzamy? Może to jest tak, jak w czasach Chrystusa, gdy skorumpowany do szpiku kości arcykapłan powiedział proroctwo, „że lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród”? Może i teraz Kościół sobie poradzi bez ARCYbiskupa i tak zwanych „tradycjonalistów”, co pamiętają nawet to, co się stało pięćset lat temu? Znaczy pamiętają, ale niezbyt dokładnie? A tego, co było lat temu tysiąc i dwa tysiące, to już jakoś nie? Do kitu z taką tradycją.

Ja jestem znacznie lepszym tradycjonalistą. Pamiętam, co powiedział Jezus Piotrowi, gdy obiecał mu, że na nim zbuduje swój Kościół. Pamiętam, co pisał Justyn cesarzowi. Pamiętam Listy św. Ignacego, które napisał w roku 107, wieziony do Rzymu, by stać się pokarmem dla lwów w rzymskim Koloseum. Dla mnie taka tradycja, co sięga tylko pięciuset lat jest całkiem do niczego. Zwłaszcza, gdy jest tak wybiórcza, że nawet nie pamięta, jak doszło do tego wspaniałego soboru, którym dziś się szczycą nawet tak zwani „tradycjonaliści”, co pamiętają nawet to, co się stało pięćset lat temu.

Friday, September 25, 2009

Pokochajmy Ewę Solecką

Dlaczego ludzie odchodzą od Kościoła Katolickiego? Dlaczego w samych Stanach Zjednoczonych jest podobno 60 milionów „byłych katolików”? Na pewno jest wiele przyczyn takiego stanu rzeczy, ale jedną z najważniejszych jest to, że tam gdzie się udali, znaleźli to, czego nie mogli znaleźć w Kościele Katolickim.

Bardzo niewielu ludzi zrobiło to z powodów doktrynalnych. Przynajmniej z prawdziwych powodów. Oni albo nie znali nauczania Kościoła, albo znali, ale nie uwierzyli. Nikt, kto wierzy w prawdziwą obecność Pana Jezusa w Eucharystii nie opuści Go dla innej organizacji tylko dlatego, że tam się lepiej czuje, że tam jest otoczony miłością, że tam czuje się częścią wspólnoty.

Trudno czasem uwierzyć, ale właśnie to jest bardzo częstą przyczyną opuszczeń Kościoła. My chcemy być „in”, a nie „out”. Chcemy przynależeć. Dlatego właśnie te wszystkie wirtualne zbiorowiska, nasze klasy, facebooki, myspace, że nie wspomnę o blogowisku i fforum na Frondzie, czy nawet moim forum, www.katolik.us są tak popularne. I te realne także: Rotarianie, Neony, Oazy, drużyny harcerskie i kluby sportowe. Tylko co ma z tym wspólnego pani Ewa Solecka? Otóż, moim zdaniem, wiele.

Komentarze, posty na forach i portalach katolickich pełne są nienawiści w stosunku do pani Soleckiej. Nie wszystkie oczywiście, nie chcę tu nikogo skrzywdzić generalizując, ale na pewno jest ich o wiele za dużo. I jest to z ludzkiego punktu widzenia zrozumiałe. Ale my, jako chrześcijanie, jesteśmy powołani do czegoś większego. Do miłości „agape”, a nie do postępowania zaledwie za naszymi uczuciami.

Pan Jezus umarł za nas wszystkich , jak zauważa święty Paweł w Liście do Rzymian 5,8, „gdy byliśmy jeszcze grzesznikami”. W taki sposób właśnie „Bóg okazuje nam swą miłość”. A my co robimy? W jaki sposób naśladujemy naszego Pana?

Pani Solecka jest zapewne teraz bohaterką i idolem wojujących feministek. One z pewnością otaczają ją teraz miłością, chuchają na nią i dmuchają, żeby ją sobie wyhodować na „swojego człowieka”. Kto wie, co będzie w przyszłości? Taka młoda, a już sławna, wie, jak zinterpretować prawo, by było „europejskie” i w ogóle może się ją zrobi wkrótce ministrem sprawiedliwości. Odpychana, odtrącana przez „chrześcijan”, otaczana opieką i wsparciem przez ideologów i działaczy cywilizacji śmierci – jak ma postąpić? Czy trudno przewidzieć jak jej światopogląd dalej będzie się rozwijał?

I żeby było jasne: Nie namawiam do hipokryzji, wyrachowania, ani do konformizmu. Nie mówię, że powinniśmy podstępnie udawać wielką miłość do niej, żeby ją zwieść i oszukać. Ja twierdzę, że musimy ją szczerze pokochać. Musimy bombardować niebo modlitwami za nią, tak, jak musimy to robić i za panią Tysiąc i za Julię i za wojujące feministki.

Nic nie wygramy nienawiścią. Nie pokonamy kudłatego tą bronią. On w nienawiści jest znacznie od nas lepszy. Ale miłość to jego słaby punkt. Nie potrafi się przed nią bronić. Tymczasem my, nazywając siebie dumnie chrześcijanami, stosujemy szatańskie metody walki i dziwimy się, że nam ta walka tak marnie idzie. Mamy do dyspozycji broń, której żaden przeciwnik nie pokona i odkładamy ją, walcząc czymś, co się do żadnej walki nie nadaje. Walcząc nienawiścią oddajemy wszystko walkowerem.

Pan Jezus w Kazaniu na Górze bardzo wyraźnie nas naucza co to znaczy być chrześcijaninem. Jak nowy Mojżesz, daje nam nowe prawo. Prawo miłości. Mówi:


Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. […]

Błogosławieni, którzy cierpią prześladowanie dla sprawiedliwości, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. […]
Błogosławieni jesteście, gdy [ludzie] wam urągają i prześladują was, i gdy z mego powodu mówią kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie, albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie. Tak bowiem prześladowali proroków, którzy byli przed wami. […]

Słyszeliście, że powiedziano przodkom: Nie zabijaj; a kto by się dopuścił zabójstwa, podlega sądowi. A Ja wam powiadam: Każdy, kto się gniewa na swego brata, podlega sądowi. A kto by rzekł swemu bratu: Raka, podlega Wysokiej Radzie. A kto by mu rzekł: "Bezbożniku", podlega karze piekła ognistego. […]

Słyszeliście, że powiedziano: Będziesz miłował swego bliźniego, a nieprzyjaciela swego będziesz nienawidził. A Ja wam powiadam: Miłujcie waszych nieprzyjaciół i módlcie się za tych, którzy was prześladują; tak będziecie synami Ojca waszego, który jest w niebie; ponieważ On sprawia, że słońce Jego wschodzi nad złymi i nad dobrymi, i On zsyła deszcz na sprawiedliwych i niesprawiedliwych. Jeśli bowiem miłujecie tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Czyż i celnicy tego nie czynią?


W tym samym „Kazaniu na Górze” pan Jezus nam obiecuje:


„Proście, a będzie wam dane; szukajcie, a znajdziecie; kołaczcie, a otworzą wam. Albowiem każdy, kto prosi, otrzymuje; kto szuka, znajduje; a kołaczącemu otworzą. Gdy którego z was syn prosi o chleb, czy jest taki, który poda mu kamień? Albo gdy prosi o rybę, czy poda mu węża? Jeśli więc wy, choć źli jesteście, umiecie dawać dobre dary swoim dzieciom, o ileż bardziej Ojciec wasz, który jest w niebie, da to, co dobre, tym, którzy Go proszą.”


A zatem czemu, zamiast odpychać tych, co są naszymi wrogami, nie przygarnąć ich, szczerze nie pokochać i nie prosić Boga o łaskę ich nawrócenia? To oddzielenie czynu od człowieka, to „kochanie grzesznika i nienawidzenie grzechu” nie może być jakąś abstrakcją. To musi być żywa rzeczywistość w naszym życiu.

Ale jak pokonać własną niechęć do niektórych osób? Jak się przemóc? Dla mnie najlepszym sposobem jest wyobrażenie sobie, że taka osoba jest naszą córką. Wtedy spojrzymy na nią trochę tak, jak ją widzi Bóg. Bo ona jest córką Boga. I Bóg bardzo pragnie jej zbawienia. Bardzo pragnie, by Go nie odrzuciła.

Nasze mamy i nasze babcie godzinami, tygodniami, ba, całymi latami bombardują niebo modlitwami, prosząc o nasze nawrócenie. Gdy rozmawiamy ze starszymi osobami, często słyszymy ich troskę o swe dzieci. Gdy słyszymy intencje modlitewne ludzi dzwoniących do radia, niemal zawsze słyszymy intencje za bliskich. Boją się, że nie zdążą wymodlić nawrócenia tych, których najbardziej kochają. Niezależnie od tego, jak daleko ci bliscy odeszli od Boga.

Bo w prawdziwej miłości nie ma wyrachowania. Nie ma „sprawiedliwości”. Jest tylko miłosierdzie. Żadna matka nie powie Bogu: „A tego mojego syna wrzuć do piekła, bo to kawał drania. Tą moją córkę skaż na męki piekielne, bo sobie na to zasłużyła”. Każda matka, każda normalna matka wynajduje miliony powodów, dla których Bóg powinien wybaczyć jej dzieciom i dać im łaskę nawrócenia.

Powiecie, że Alicja Tysiąc pewnie nie modli się za Julię? Że jej nie kocha? A jeżeli tak, to co z tego? Czy znaczy to, że my mamy być tacy sami? Albo gorsi? My – uważający się za „oświeconych” chrześcijan, rozumiejących naukę Jezusa? Skoro nas oburza zachowanie Alicji Tysiąc, nie postępujmy dokładnie tak samo jak ona. Tym bardziej, że wcale nie wiemy jak ona naprawdę postępuje i z jakimi widziadłami w swym życiu się zmaga.

Powiecie, że ani ona, ani Ewa Solecka nie są naszymi córkami? Cóż, ja Wam na to powiem, że owszem. Że są. Córkami, siostrami, dziećmi tego samego Boga. Wszyscy jesteśmy rodziną i wszyscy jesteśmy za siebie odpowiedzialni. I dopóki nie zamienimy nienawiści na miłość, zaczynając od samych siebie, to właśnie my będziemy winni tego, że chrześcijaństwo umrze. Że tyle ludzi od niego odejdzie, a nowi nie powrócą. Bo i do czego? Bo to nie przez wrogów chrześcijaństwa tak trudno jest dotrzeć z Dobrą Nowiną do tych, którzy nie przyjęli jeszcze Pana Jezusa za Pana swego życia. To przez tych, którzy nazywają sami siebie chrześcijanami, a postępują tak, jakby nie mieli pojęcia czego przez trzy lata nas Pan Jezus nauczał.

Orędzie z Medjugorie 25 IX 2009

„Drogie dzieci, wytrwale, z radością pracujcie nad swoim nawróceniem. Swoje radości i smutki ofiarujcie mojemu Niepokalanemu Sercu, abym mogła was prowadzić do mego Najdroższego Syna, abyście w Jego Sercu odnaleźli radość. Jestem z wami, aby was pouczać i prowadzić ku wieczności. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Od jednej księżniczki dla drugiej...

Dedykuję Ci te filmy, Julio, moja mała księżniczko, córeczko pani Alicji Tysiąc, z zapewnieniem o modlitwie za całą Waszą rodzinę. Mam nadzieję, że uda Ci się poznać i pokochać Jezusa i że także Ty będziesz Jego dziewczyną:










Thursday, September 24, 2009

Dzień hańby.

Pan Terlikowski na "Frondzie" skomentował wyrok sądu w sprawie księdza Marka Gancarczyka i "Gościa Niedzielnego", skazującego ich na zapłacenie 30 tys zł i zamieszczenie przeprosin. Pan Terlikowski napisał między innymi:

Szanowni prawnicy Pani Tysiąc spieszę Was poinformować, że ja także uważam, że robienia kasy na tym, że nie pozwolono komuś zabić własnego dziecka jest obrzydliwe moralnie. I ja także uważam, że aborcja jest zamordowaniem człowieka, a ktoś kto robi na tym kasę niczym szczególnie istotnym nie różni się od nazistów. I dotyczy to nie tylko pani Alicji Tysiąc, ale i jej adwokatów, którzy zgrabnie wpisali się w tradycję nazistowskich i komunistycznych prawników, których celem nie była obrona prawa, ale wykluczanie pewnych grup ludzi z przestrzeni ochrony prawnej, a nawet odbieranie im praw ludzkich. Walcząc o kasę dla kobiety, która zarabia na tym, że nie pozwolono jej zabić swojego dziecka – robicie bowiem dokładnie to.

I szczerze mówiąc możecie mi nawet wytoczyć proces. Są bowiem takie momenty, kiedy prawda jest ważniejsza od świętego spokoju. Nie ukrywam, że mam nadzieję, że podobne deklaracje odnoszące się do Alicji Tysiąc i ks. Marka Gancarczyka złożą także inni ludzie. I niech sądy sądzą nas wszystkich!


W komentarzach znalazło się wiele wpisów, popierających pana Terlikowskiego. Mój także:

"Szanowni prawnicy Pani Tysiąc spieszę Was poinformować, że ja także uważam, że robienia kasy na tym, że nie pozwolono komuś zabić własnego dziecka jest obrzydliwe moralnie. I ja także uważam, że aborcja jest zamordowaniem człowieka, a ktoś kto robi na tym kasę niczym szczególnie istotnym nie różni się od nazistów. I dotyczy to nie tylko pani Alicji Tysiąc, ale i jej adwokatów, którzy zgrabnie wpisali się w tradycję nazistowskich i komunistycznych prawników"

Ja również podpisuję się pod tymi słowami.

Dane personalne: Piotr Jaskiernia, syn Ludwika i Ireny, zamieszkały: 1508 Wickerby Ct, Matthews, NC, 28205, USA. O ile mi wiadomo, nikt mnie nie pozbawiał polskiego obywatelstwa, więc śmiało możecie mnie także podać do sądu. Jako mieszkaniec USA mam dużo zielonej kapusty, która tu (podobno) rośnie na drzewach, więc będę doskonałym obiektem do podania mnie do sądu i wydojenia.

A tak na marginesie, to największą ofiarą tutaj jest pani Tysiąc, manipulowana przez swoich "przyjaciół", którzy wykorzystują ją do swych celów. Nie zapominajmy o niej w naszych modlitwach. Pamiętajmy, że Norma McCorvey, "Roe" z procesu "Roe przeciw Wade" została chrześcijanką, katoliczką i jest bardzo aktywną wojowniczką o prawa nienarodzonych dzieci. Łaska naszego Pana jest wielka i może On odmienić serce każdego człowieka.

Całość można przeczytać tutaj: http://fronda.pl/tomasz_t...log/dzien_hanby

Monday, September 21, 2009

Adam i Ewa, Szymon Mag, Ariusz, Nestoriusz, Biskup Lefebvre i ksiądz Natanek.

Co te wszystkie osoby mają ze sobą wspólnego? W zasadzie nic. Może poza jednym. Są mądrzejsze od papieża i nauczania Kościoła. Oczywiście poza Adamem i Ewą, którzy okazali się mądrzejsi od samego Pana Boga. Ale to w sumie na jedno wychodzi.

Od samego początku istnienia ludzkości ludzie kombinują jak mogą najlepiej. Od początku mają problem z podporządkowaniem się autorytetom. To jest część naszej natury. Otrzymaliśmy od Boga rozum i otrzymaliśmy wolną wolę. Zatem myślimy i dokonujemy wyborów. A żeby wybór mógł być naprawdę wolny, to musi także istnieć możliwość złego wyboru.

Nie każdy zły wybór ma jakieś szczególne konsekwencje. Ja, gdy wybiorę złą drogę, utknę w korku, wpakuję się w nieprzejezdną drogę, albo nadłożę kilkadziesiąt kilometrów. Zawsze jeździłem z Północnej Karoliny do stanu Waszyngton przez Saint Louis i Kansas City, bo na mapie wygląda to jak najkrótsza droga. Ale gdy kupiłem pierwszy GPS, okazało się, że to przez Chicago i Północną Dakotę jest najbliżej i przez lata nadkładałem trochę drogi. Na szczęście to nie ma praktycznie żadnego znaczenia.

Jednak jeżeli chodzi o łamanie praw boskich, to skutki naszej pychy i naszej samowoli mogą być tragiczne. Grzech Adama takie skutki przyniósł. Wszyscy, każdy z nas, płaci za jego grzech. Ale nie miejmy wielkich pretensji do naszego prapra- pradziadka. Każdy z nas popełnia taki sam grzech i to niemal każdego dnia.

Wszyscy chcemy umieć odróżniać „co jest dobrem, a co złem”. Wszyscy chcemy żyć w zgodzie ze swoim sumieniem. A skoro mamy rozum, mamy intelekt, to sami chcemy dojść do tej prawdy. Jest nam bardzo trudno poddać się nauczaniu Kościoła, zwłaszcza, gdy widzimy, że nauczyciele nie zawsze żyją tak, jak powinni, że nie zawsze są tak mądrzy, jak my (przynajmniej w naszej ocenie) i nie wiemy czemu to niby im mamy się podporządkować, skoro, według naszego przekonania, to nasza ocena jest bliższa prawdy.

Niby wszyscy wierzący chcemy wypełniać wolę Boga, ale nie wszyscy wiemy, jaka ta wola jest. Wydaje nam się często, że sami ją odkryjemy.

Historia Kościoła to historia schizm i herezji. Od gnostyków w samych początkach chrześcijaństwa, poprzez arian, którzy, szczególnie we wschodnim Kościele byli tak mocni, że wydawało się, że jest nieuniknione ich zwycięstwo, dalej przez manicheizm, nestorianizm, kataryzm i całą masę innych -izmów. I wszyscy oni myśleli, byli pewni, że posiadają prawdziwą wiedzę, której nie mają inni. Że to właśnie oni posiadają prawdę.

Bóg doskonale wie, że taka jest ludzka natura. W końcu to On jest naszym „konstruktorem -wynalazcą”. Dlatego, gdy się nam objawił, gdy nam o sobie opowiedział i gdy powrócił do domu Ojca, nie zostawił nas sierotami. Nie zostawił nam także Mądrej Księgi, gdzie wszystko byłoby napisane i gdzie każdy mógłby sam sobie znaleźć na wszelkie wątpliwości odpowiedzi. Jezus zostawił nam Kościół.

Bóg nie zostawił nam Mądrej Księgi, ale Kościół ją, pod natchnieniem Ducha Świętego, napisał. I choć nie jest to jakieś pełne kompendium depozytu wiary, to każde słowo tam zamieszczone jest Słowem Bożym. To przede wszystkim On, Duch Święty, jest autorem Biblii. Warto zatem przypatrzeć się co autorzy, pod Jego natchnieniem, napisali:

„Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi; lecz kto Mną gardzi, gardzi Tym, który Mnie posłał.” (Łk 10,16)

„Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą.” (Mt 16,18)

Kościół jest skałą i jest kotwicą. Nie możemy zabłądzić, trzymając się Kościoła. Czy to znaczy, że Kościół zawsze, w każdej chwili podejmuje najlepsze decyzje? Na pewno nie. Czy nie nigdy nie podąża do celu okrężną drogą? Oczywiście, że tak się zdarza. Czasem Kościół prowadzi nas trochę krętymi drogami. Kościół to także ludzie, a czasy, gdy Mojżesz i prorokowi twarzą w twarz rozmawiali z Bogiem już przeszły do historii. Jednak jaka jest alternatywa? Lepiej dojść do celu trochę błądząc, niż prostą drogą zawędrować na manowce.

Bóg przede wszystkim wymaga od nas wierności. Nie zaimponujemy Mu naszą wiedzą, mądrością, błyskotliwym tekstem, czy komentarzem na „Frondzie”. Nie chce, byśmy byli poprawiaczami świata. Chce, byśmy poprawiali samych siebie. Nawet w czasach przed przyjściem Jezusa, gdy jeszcze ludzkość nie miała objawionej pełnej prawdy i gdy przywódcy narodu Izraelskiego nie mieli obietnicy takiej, jaką otrzymał Piotr w Cezarei Filipowej, Izraelici mieli obowiązek słuchać tego, czego nauczali ich religijni przywódcy:

„Wówczas przemówił Jezus do tłumów i do swych uczniów tymi słowami: «Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią.»” (Mt 23, 1-3)

Jeżeli zatem nawet wtedy skorumpowani hipokryci, jakimi byli faryzeusze, autorytatywnie nauczali, to o ile bardziej teraz autorytatywnie naucza Kościół? „Kto was słucha mnie słucha”. Nauczanie biskupów i papieży to jest nauczanie Jezusa.

Cały depozyt wiary zakończył się ze śmiercią ostatniego apostoła. Niczego nowego nam już Bóg nie wyjawi, bo wyjawił nam całą prawdę o sobie. W Liście do Hebrajczyków czytamy: "Wielokrotnie i na różne sposoby przemawiał niegdyś Bóg do ojców przez proroków, a w tych ostatecznych dniach przemówił do nas przez Syna" (Hbr 1, 1-2). Oczywiście nie wszystko zrozumieliśmy jeszcze, i nigdy do końca tego depozytu wiary nie pojmiemy. Stworzenie nigdy nie ogarnie Nieogarniętego. Teologowie zatem przez wieki jeszcze będą poznawać i odkrywać głębię tego, co nam zostało objawione. Jednak wszystko co odkryją, wszystko, co zrozumieją, musi być zawarte w tym, co znamy z Pisma i Tradycji. Żadne nowe rewelacje, żadne nowe prywatne objawienia nie mogą niczego już dodać. Katechizm Kościoła Katolickiego tak o tym mówi:

66 "Ekonomia chrześcijańska, jako nowe i ostateczne przymierze, nigdy nie ustanie i nie należy się już spodziewać żadnego nowego objawienia publicznego przed chwalebnym ukazaniem się Pana naszego, Jezusa Chrystusa". Chociaż jednak Objawienie zostało już zakończone, to nie jest jeszcze całkowicie wyjaśnione; zadaniem wiary chrześcijańskiej w ciągu wieków będzie stopniowe wnikanie w jego znaczenie.

67 W historii zdarzały się tak zwane objawienia prywatne; niektóre z nich zostały uznane przez autorytet Kościoła. Nie należą one jednak do depozytu wiary. Ich rolą nie jest "ulepszanie" czy "uzupełnianie" ostatecznego Objawienia Chrystusa, lecz pomoc w pełniejszym przeżywaniu go w jakiejś epoce historycznej. Zmysł wiary wiernych, kierowany przez Urząd Nauczycielski Kościoła, umie rozróżniać i przyjmować to, co w tych objawieniach stanowi autentyczne wezwanie Chrystusa lub świętych skierowane do Kościoła.
Wiara chrześcijańska nie może przyjąć "objawień" zmierzających do przekroczenia czy poprawienia Objawienia, którego Chrystus jest wypełnieniem. Chodzi w tym wypadku o pewne religie niechrześcijańskie, a także o pewne ostatnio powstałe sekty, które opierają się na takich "objawieniach".

Spójrzmy na przykład świętej Faustyny. W Kościele było już Święto Miłosierdzia. Jednak było to święto mało widoczne, a najwyraźniej Bóg zadecydował, że na dzisiejsze czasy potrzeba nam większą rolę zwracać na ten atrybut Jego natury. Zatem przekazał, poprzez skromną, cichą zakonnicę, swoje życzenia i pokierował tak Kościołem, by skromny robotnik zakładów Solvaya, studiujący w okupowanym Krakowie na tajnym seminarium, a po pracy odwiedzający sanktuarium w Łagiewnikach, został następcą świętego Piotra i zatwierdził zmiany kalendarza liturgicznego według życzeń Pana Jezusa. Nic nowego w swej istocie, choć w naszym subiektywnym odbiorze różnica jest kolosalna.

Ale to Kościół zatwierdził zmiany. I tak zawsze powinno być. Mamy wiele „prywatnych objawień”, które nie koniecznie pochodzą od Boga. Mogą pochodzić od złego, mogą być zwykłymi zaburzeniami psychicznymi, mogą także być zwykłym fałszerstwem. A często są kombinacją wszystkich tych czynników. Jeżeli jednak pochodzą od Boga – to nie musimy się martwić. Na pewno osiągną cel.


Kościół jest atakowany z lewej i z prawej. Wszędzie są mądrzejsi od papieża. Nic się nie zmieniło przez wieki. Liturgiści, protestanci, propagatorzy prywatnych rewelacji, sekciarze, schizmatycy, wyznawcy New Age i religii wschodnich, którzy chcą nam te idee wszczepić do Kościoła. Mamy tu naprawdę wszystko. I większość z tych ludzi jest przekonana, że to oni posiedli pełnię prawdy. Oni i tylko oni, a reszta błądzi.

Jest taki stary dowcip, który na dodatek powtarzałem już parokrotnie. Zatem przepraszam tych, którzy go już słyszeli, ale powtórzę mimo wszystko:

„Pewną ulicą pod prąd jedzie samochód i kierowca słucha w radiu komunikatu: «Ulicą jednokierunkową pod prąd jedzie jeden samochód…» Na to kierowca: «Jak to „jeden”? Tysiące, tysiące… »

Jest parę osób, którym się nie podoba liturgia, parę, którym się nie podoba Sobór Watykański i Jan Paweł Wielki i taki, czy inny biskup. Jest parę osób, którym się nie podoba, że mamy tylko Święto Chrystusa Króla w liturgicznym kalendarzu i kult Serca Jezusowego, ale Tusk nie proklamował, że Jezus jest Królem Rzeczypospolitej. Niewielu ich, ale są bardzo głośni. Jadą pod prąd, uważając, że to tylko ich kierunek jest jedynie słuszny. Na dodatek każdy z nich jedzie w innym kierunku.

Tymczasem można po prostu zaufać Kościołowi. Tym bardziej, że to nie zabrania nikomu posiadania własnych poglądów. Na tym właśnie polega człowieczeństwo. Ale jeżeli ja, twierdząc, że Msza Trydencka jest piękna i równocześnie twierdząc, że NOM jest jeszcze piękniejszy staję się największym wrogiem „tradycjonalistów”, to jest tu coś nie tak. Jeżeli ja twierdzę, że Intronizacja musi najpierw odbyć się w sercu każdego z nas, zanim w ogóle można mówić o Intronizacji całej Polski, a to prowokuje innych do rozpoczęcia krucjaty przeciwko mnie, to mamy pewien problem. Jeżeli ludzie wywyższają się ponad naukę Kościoła, ponad nauczanie Jezusa z Ewangelii, to mamy przykład pychy, a nie działania na rzecz Królestwa Bożego.

Słuchałem wczoraj audycji Pawła Wdówika w Radiu Józef. Wywiad z dwoma Polakami mieszkającymi we Włoszech. Pewną siostrą zakonną, doktorem Teologii Liturgii, i kapłanem pracującym w tamtym kraju. Warto posłuchać tej audycji, jest jeszcze w archiwach, a ja, dodatkowo, pozwoliłem sobie ją ściągnąć i umieścić na „OdSiebie”. Obraz włoskiego Kościoła, jaki przedstawiają oni w swych wypowiedziach, jest wręcz tragiczny. Pewnie podobnie sprawy się mają w innych europejskich krajach. Na szczęście w Polsce i w Stanach także, sytuacja jest zdecydowanie lepsza, ale tam kryzys osiągną niesamowitą głębię. Ale jakie jest wyjście z tej trudnej sytuacji?

Ani reforma liturgii, ani prywatne objawienia, zapewniam Was, nic tam nie zmienią. Wyjście jest tylko jedno. Nawrócenie. Nawrócenie każdego z nas. Powrót do nauczania Pana Jezusa. Powrót do Ewangelii. Nawrócenie świata musi się zacząć w moim sercu. Także w Twoim. Bo tak naprawdę tylko tyle (albo aż tyle) możemy zrobić. Świętość jest zaraźliwa i potoczy się jak lawina i jak świńska grypa ogarnie wkrótce cały świat.

Ja nie mam problemu z argumentami lefebrystów, liturgistów i zwolenników Intronizacji. Ja mam problem z ich wojującą naturą. Z ich gotowością do rozpoczynania krucjaty, wysyłania każdego, kto inaczej myśli do piekła i do twierdzenia, że Kościół się myli, zbłądził i został opanowany przez masonów. Ja po prostu naiwnie, jak dziecko, wierzę słowom Pana Jezusa. Widzę, jak bardzo się troszczy o liturgię Benedykt XVI, równocześnie będący pełen miłości. Widzę, jak w Kościele zawsze zwyciężała prawda. Widzę, jak nie takie problemy i trudności były pokonywane. Widzę także, że wszystkie te prywatne objawienia, jakie były zgodne z depozytem wiary i korzystne dla Kościoła, były zatwierdzone. Zatem, bracia, nie obawiajcie się. Duch Święty nie zaspał sobie i Kościół zrobi wszystko, co powinien, we właściwym czasie.

A my, chcąc naprawdę pomóc, schowajmy miecz do pochwy i zacznijmy życie modlitw i postów. Za nas samych, za nasze rodziny i naszych bliźnich, za kapłanów, biskupów i papieża i za Kościół. Albo to samo, lecz w odwrotnej kolejności. W Stanach seminaria zapełniają się ponownie. Młodzi księża są jak powiew świeżego powietrza, w porównaniu do tych, którzy kończyli seminaria 20-30 lat temu. Także nowi, młodzi biskupi dają wielką nadzieję na piękną przyszłość Kościoła. Dlatego myślę, że gdybyśmy połowę tego czasu, jaki poświęcamy na pisanie poświęcili na rozmowę z Bogiem, na modlitwę, gdybyśmy połowę tego czasu jaki spędzamy na krytykę naszych biskupów, papieża, liturgii, czy naszych adwersarzy poświęcili na modlitwę za nich, już dawno odmienilibyśmy świat.

Friday, September 18, 2009

40 dni dla życia - jesień 2009

W najbliższą środę, 23. września w 45 stanach USA, pięciu prowincjach Kanady i w Danii rozpocznie się kampania pod nazwą „40 DAYS FOR LIFE”. Tej jesieni ponad 212 miast uczestniczy w tej akcji. Rok temu było ich 177, dwa lata temu – 89 miast w 33 stanach. Ja widać więc zwolennicy legalnej aborcji na żądanie, propagatorzy "cywilizacji śmierci" wcale nie odnieśli zwycięstwa. Dalecy są od tego. Wygrali parę bitew, ale walka dopiero się rozpoczyna i zwycięstwo na pewno będzie nasze.

Sama akcja "40 dni dla życia" na celu zwiększyć zainteresowanie i wiedzę problemem aborcji, uratować wiele nienarodzonych dzieci, przynieść uzdrowienie duszy tym, którzy zabili swoje dziecko i przygotować Amerykę (a teraz także i inne kraje, gdy Dania, a wcześniej także Australia i Irlandia Północna dołączyły do nas) na ponowne zdelegalizowanie zabijania nienarodzonych dzieci. Akcja zaczyna się 23. września, trwa do 1. listopada i składa się z trzech elementów:

1. Modlitwa i post. Pierwsze, najważniejsze, co można uczynić, co każdy z nas może zrobić, to modlitwa. W modlitwie każdy może się przyłączyć do tej kampanii. Nie tylko w USA, ale na całym świecie. Bo to nie jest problem Ameryki, to problem ludzkości. Wszyscy ludzie są naszymi braćmi i wszyscy są dziećmi Bożymi. Za wszystkich Jezus oddał swe życie na Krzyżu i za wszystkich mamy obowiązek się modlić. Ponieważ jednak Biblia nas uczy, że pewne złe duchy można wyrzucić tylko modlitwą i postem, organizatorzy tego ruchu serdecznie zachęcają do tego, by swe modlitwy wspomóc jakąś formą postu. Każdy sam w swoim sercu oceni ile może poświęcić Bogu. Nie musi to nawet być post od pokarmów, może być od telewizji, plotkowania, spędzania bezużytecznych godzin na czatach i innych stronach internetowych, post od złego języka i złego spojrzenia, post od grzechu. Ale post o chlebie i wodzie na pewno nikomu także nie zaszkodzi. ;)

2. Pokojowe czuwanie. Drugą rzeczą, jaką będziemy robić w czasie tych 40 dni, to pokojowe czuwanie przed klinikami aborcyjnymi, modląc są o ich zamknięcie i oferując gotowość pomocy wszystkim tym, którzy może nie widzą innego wyjścia, niż zabicie własnego dziecka. Modlitwa taka ma wielką moc, ratuje życie dzieciom i o ile nie jest niczym nadzwyczajnym w USA spotkanie modlących się ludzi przed klinikami zabijającymi dzieci, to w czasie tej akcji czuwanie w wielu miejscach będzie trwało niezmiennie przez całą dobę, dzień i noc, przez okres 40 dni.

Ja pierwszy raz modliłem się pod kliniką aborcyjną dwa lata temu, podczas podobnej kampanii. Zawsze chciałem to zrobić, nigdy nie było czasu. Jednak znalazłem ten czas, zabrałem także dzieci. Poszliśmy całą rodziną, a później jeszcze kilkakrotnie uczestniczyłem w takim czuwaniu. A jak bardzo takie akcje przeszkadzają właścicielom tych młynów aborcyjnych wiem choćby stąd, że gdy modliłem się tam ostatniego dnia akcji, czuwałem do północy, parę minut później zobaczyłem właścicielkę tego miejsca, która mimo okropnej pogody przyjechała swoim pięknym Mercedesem i osobiście posprzątała wszystkie znicze, plakaty i znaki, jakie zostawiliśmy po sobie. Mimo, że były one nie na jej terenie, ale na publicznym miejscu i prawdę mówiąc nie miała ona żadnego prawa do usuwania tych rzeczy.

3. Wyciągnięcie ręki do lokalnej społeczności. W czasie tych 40 dni akcji jej uczestnicy aktywnie będą starali się dotrzeć do wszystkich mieszkańców naszego miasta z wiadomością o niej. Będą petycje do podpisania i ulotki informujące. Ludzie będą chodzili od drzwi do drzwi informując o akcji, będą informacje udostępnione mediom, uczelniom, kościołom itd., itp.

Dlaczego 40 dni? W biblijnej historii Bóg niejednokrotnie używał okresów 40-dniowych by odmienić ludzi, społeczności i narody. 40 dni padał deszcz w czasach Noego, przynosząc oczyszczenie i niszcząc zło: 40 dni modlił się Mojżesz na Górze Synaj, 40 dni Goliat urągał Izraelitom, odmieniając serce Dawida, który zdobył się na odwagę i go pokonał. Niniwa została uratowana przez 40 dniowy post i modlitwę na skutek ostrzeżeń Jonasza. Jezus przez 40 dniowy post na pustyni przygotował się do swej działalności, która odmieniła świat. Po zmartwychwstaniu Jezus przez 40 dni pouczał swych apostołów, którzy zostali całkowicie odmienieni.

My także możemy odmienić świat naszymi czterdziestoma dniami. Akcje takie przynoszą rezultaty. W kilku miastach doprowadziły do zamknięcia młynów aborcyjnych. Uratowały wiele ludzkich istot. Amerykanie coraz częściej zdają sobie sprawę, że coś z tą legalizacją aborcji w czasie całych dziewięciu miesięcy ciąży jest nie tak. Że jak co trzecia ciąża kończy się zabiciem dziecka, jak ponad 40 milionów dzieci zostało zamordowanych od legalizacji tej zbrodni, jak nawet zabijane są dzieci zupełnie zdrowe, dzieci zupełnie zdrowych matek i to w siódmym, ósmym, czy dziewiątym miesiącu ciąży, to te „prawa kobiece” zaszły naprawdę zbyt daleko.

Oczywiście każde życie ludzkie jest tak samo wartościowe i Kościół uczy, Bóg uczy, że zabicie dziecka w dziewiątym miesiącu ciąży jest takim samym grzechem, jak zabicie go w dziewiątym dniu. Jednak aby odmienić ludzkie serca, trzeba czasem apelować do uczuć. A te inaczej spostrzegają zabicie dziecka które „wygląda jak dziecko”, niż zabicie go zaraz po jego poczęciu. Jednak z naukowego, teologicznego, filozoficznego punktu widzenia nie ma tu różnicy: Żywy organizm, mający DNA człowieka jest człowiekiem. Co więcej, kod genetyczny nowego życia w organizmie matki różni się od samego początku od jej kodu genetycznego. Nie jest to więc nigdy część jej organizmu, zawsze jest to inny człowiek.

Łatwo sobie to wyobrazimy, gdy pomyślimy o momencie w którym archanioł Gabriel zwiastował Maryi, że została matką Bożego Syna. Dziecko, które w tym momencie powstało w jej łonie było od początku Synem Bożym, nie częścią Jej organizmu, prawda? I tak jest z każdym nowym człowiekiem. Gdy sobie to uświadomimy, to staje się jasne, że aborcja jest zabiciem niewinnego człowieka. Jest niewyobrażalną wręcz zbrodnią. Jednak od razy chciałem tu dodać, że żadna zbrodnia nie jest zbyt wielka, by jej Bóg nie mógł wybaczyć.

Matki decydujące się na taki krok, jeszcze raz to podkreślę, często są zaszczute, zahukane, zabłąkane w swej trudnej sytuacji, często właśni rodzice i bliscy kładą wielki nacisk na to, by przerwały ciążę i nawet w swej rozpaczy nie są w stanie dostrzec tego, czym obiektywnie jest ten czyn, na który się zdecydowały. Opamiętanie przychodzi często znacznie później i żyją one całe lata w stanie depresji, żalu za tym, co się stało, z tęsknotą za swym dzieckiem, którego nigdy nie zobaczą. Ale pomoc dla nich istnieje. W Stanach jest wiele możliwości pomocy takim matkom. Bardzo dobrą organizacją jest Rachel’s Vineyard Ministries, www.rachelsvineyard.org .

Ponieważ w Stanach są miliony matek, które miały aborcję, one to paradoksalnie są częścią tego ruchu, który powoduje odmianę serc społeczeństwa USA. One bowiem widzą w swoim życiu, że nie był to „zwykły zabieg” jak wyrwanie zęba, czy usunięcie wyrostka robaczkowego. Widzą jak głębokie rany w ich psychice zostawiła ta tragiczna decyzja i jak bardzo trudno jest potem z nią żyć.

Aborcja nie rozwiązuje żadnych problemów. Nie pomaga kobiecie i z pewnością nie pomaga nienarodzonemu dziecku. Aborcja powoduje całą masę nowych problemów zdrowotnych, tworząc rany na ciele, duszy i psychice człowieka. I o ile rany na ciele czasem są nieodwracalne, to rany w sferze psychiki leczą takie organizacje jak Rachel’s Vineyard Ministries. Częścią tej terapii jest pogodzenie się z Bogiem, przez spowiedź świętą i przeproszenie Go. On na pewno wybaczy i, jak ojciec z przepowiedni o synu marnotrawnym, wybiegnie z rozpostartym ramionami przytulić powracającą na łono rodziny córkę.

A ja na koniec chciałbym zachęcić wszystkich do przyłączenia się do tej kampanii. Tych, którzy są w Stanach do aktywnego udziału w modlitwach pod klinkami mi aborcyjnymi, tych w Polsce i innych krajach proszę o post i modlitwy w tej intencji. Zwłaszcza kapłanów i siostry zakonne, ale też wszystkich ludzi dobrej woli. Bo wspólnie możemy naprawdę zatrzymać bieg historii i odwrócić to zło, jakie się stało gdy aborcja została zalegalizowana. Jestem przekonany, że już niedługo będzie ten dzień, gdy odmieni się nie tylko prawo, ale głownie serca Amerykanów i gdy aborcja będzie czymś tak odstręczającym i oburzającym dla wszystkich, jak teraz jest choćby niewolnictwo. Serdeczne Bóg zapłać.

Monday, September 14, 2009

Sola fide

Ostatniej niedzieli drugie czytanie na Mszy było z Listu św. Jakuba, który uczy nas o konieczności robienia dobrych uczynków. Jednak wielu protestantów nie zgadza się z tym, by jakiekolwiek uczynki były konieczne do zbawienia. Wręcz zarzucają nam, katolikom, że my chcemy sobie zapracować na zbawienie, gdy zbawienie jest darem. Doktryna "sola fide", "tylko wiara", jest jednym z fundamentów reformacji. Jakże zatem z tym jest? Jesteśmy zbawieni przez wiarę, czy uczynki? A może jedno i drugie?

Luter oparł swoje nauczanie przede wszystkim na Liście do Rzymian 3,28:

"Sądzimy bowiem, że człowiek osiąga usprawiedliwienie przez wiarę, niezależnie od pełnienia nakazów Prawa."

W swoim tłumaczeniu Biblii na niemiecki posunął się on nawet do tego, że zamieściłtam słowo „allein”, „sama”, którego nie ma w greckim oryginale. Jego tłumaczenie mówiło więc, że człowiek jest zbawiony przez „samą wiarę”. Przyznał to sam, że takie słowo dodał, ale powiedział, że było to dopuszczalne, bo pomogło ono zrozumieć to, co Paweł chciał powiedzieć. Niestety, Paweł akurat wcale tego powiedzieć nie chciał. Co więcej, słowa „wiara” i „sama” rzeczywiście występują gdzie indziej w Biblii w jednym wersecie, ale obok nich występuje jeszcze jedno słowko, „nie”. To właśnie Św. Jakub pisze, że człowiek NIE jest zbawiony przez samą tylko wiarę:

"Widzicie, że człowiek dostępuje usprawiedliwienia na podstawie uczynków, a nie samej tylko wiary". (Jk 2,24)

Jak więc protestanci radzą oni sobie z tym problemem? Luter po prostu uznał cały list Jakuba za „plewy” i wręcz chciał usunąć List Jakuba z kanonu Biblii. Współcześnie nasi bracia często tłumaczą, że Jakub nie pisał o zbawieniu, ale o uświęceniu, o owocach zbawienia, które jest darmowym darem. Sam tekst jednak nie uzasadnia w żaden sposób takiej interpretacji. Nie ma żadnych podstaw, by rozdzielać "usprawiedliwienie" od "uświęcenia". Zobaczmy sami ten werset w kontekście:

Jaki z tego pożytek, bracia moi, skoro ktoś będzie utrzymywał, że wierzy, a nie będzie spełniał uczynków? Czy /sama/ wiara zdoła go zbawić? Jeśli na przykład brat lub siostra nie mają odzienia lub brak im codziennego chleba, a ktoś z was powie im: Idźcie w pokoju, ogrzejcie się i najedzcie do syta! – a nie dacie im tego, czego koniecznie potrzebują dla ciała – to na co się to przyda? Tak też i wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie. Ale może ktoś powiedzieć: Ty masz wiarę, a ja spełniam uczynki. Pokaż mi wiarę swoją bez uczynków, to ja ci pokażę wiarę ze swoich uczynków. Wierzysz, że jest jeden Bóg? Słusznie czynisz – lecz także i złe duchy wierzą i drżą. Chcesz zaś zrozumieć, nierozumny człowieku, że wiara bez uczynków jest bezowocna? Czy Abraham, ojciec nasz, nie z powodu uczynków został usprawiedliwiony, kiedy złożył syna Izaaka na ołtarzu ofiarnym? Widzisz, że wiara współdziała z jego uczynkami i przez uczynki stała się doskonała. I tak wypełniło się Pismo, które mówi: Uwierzył przeto Abraham Bogu i poczytano mu to za sprawiedliwość, i został nazwany przyjacielem Boga. Widzicie, że człowiek dostępuje usprawiedliwienia na podstawie uczynków, a nie samej tylko wiary. Podobnie też nierządnica Rachab, która przyjęła wysłanników i inną drogą odprawiła ich, czy nie dostąpiła usprawiedliwienia za swoje uczynki? Tak jak ciało bez ducha jest martwe, tak też jest martwa wiara bez uczynków. (Jk 2,14-26)

Doprawdy, czytając to trudno nie zauważyć, że uczynki są konieczne dla naszego zbawienia. Ale nie znaczy to wcale, (jak nam niektórzy zarzucają) że my, katolicy, wierzymy, że można sobie zapracować na zbawienie. Zbawienie otrzymujemy dzięki Bożej Łasce i wiara w Boga jest także konieczna dla zbawienia. Ale właśnie uczynki są dowodem na to, że otwarliśmy się na te dary, że otrzymaliśmy łaskę i że naprawdę wierzymy. My bowiem nie podchodzimy tak, jak wielu protestantów, do poszczególnych wersetów Biblii, przeciwstawiając je sobie. "Albo ten jest prawdziwy, albo tamten". Dla nas zawsze jest "to i to". Każdy werset jest tak samo natchnionym Słowem Bożym.

O czym więc mówi Paweł w Liście do Rzymian? Jego list jest do sekty „judaizerów”, Żydów, którzy zostali chrześcijanami i głosili, że poganie muszą najpierw stać się wyznawcami judaizmu, obrzezać się i przyjąć wszystkie prawa Mojżesza, zanim zostaną chrześcijanami. Dlatego to Paweł pisze o „wypełnianiu nakazów Prawa”, a nie o uczynkach miłości względem bliźnich. Wystarczy zresztą przeczytać kontekst wypowiedzi Pawła.

Zresztą Biblia, często przytaczając słowa Pana Jezusa, mówi w wielu innych miejscach na temat tego, jak osiągnąć zbawienie i nigdzie nie jest to "sama wiara". Oto parę przykładów:

Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie. (Mt 7,21)

Czyli nie wystarczy mówić, nie wystarczy ogłosić Jezusa Panem, trzeba coś zrobić, aby osiągnąć zbawienie, prawda?

Będziecie w nienawiści u wszystkich z powodu mego imienia. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. (Mt 10,22)

Wytrwa w czym? W wierze? Czy w czynieniu dobra? A może w jednym i drugim? Niektórzy protestanci, za Lutrem, Kalwinem i innymi ojcami Reformacji nie uznają w ogóle możliwości utraty zbawienia. Według nich wystarczy raz uwierzyć i mamy gwarancję, że osiągniemy życie wieczne. Czemu więc ten werset mówi o wytrwaniu? Potrzebę, konieczność wytrwania potwierdza sam Jezus w dalszej części Ewangelii Mateusza, gdzie także pisze, że "oziębnie miłość". A zatem trzeba wytrwać w miłości, nie w samej tylko wierze:

"Powstanie wielu fałszywych proroków i wielu w błąd wprowadzą; a ponieważ wzmoże się nieprawość, oziębnie miłość wielu. Lecz kto wytrwa do końca, ten będzie zbawiony." (Mt 24, 11-13)

Jeżeli mamy wierzyć Biblii, to musimy uznać, że także chrzest jest konieczny do zbawienia. A to niektórzy fundamentaliści, ewangelicy, czy baptyści wręcz odrzucają:

Kto uwierzy i przyjmie chrzest, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony. (Mk 16,16)

Ciekawą sytuację nam opisuje Święty Łukasz:

Lecz Zacheusz stanął i rzekł do Pana: Panie, oto połowę mego majątku daję ubogim, a jeśli kogo w czym skrzywdziłem, zwracam poczwórnie. Na to Jezus rzekł do niego: Dziś zbawienie stało się udziałem tego domu, gdyż i on jest synem Abrahama. (Łk 19, 8-9)

Zacheusz więc nie tylko uwierzył, ale w konsekwencji zaraz zaczął działać. Jego wiara nie była więc martwa. I dopiero wtedy otrzymał obietnicę zbawienia, nie po samej deklaracji wiary. Kolejne przykłady:

A oto podszedł do Niego pewien człowiek i zapytał: Nauczycielu, co dobrego mam czynić, aby otrzymać życie wieczne?[…] Jezus mu odpowiedział: Jeśli chcesz być doskonały, idź, sprzedaj, co posiadasz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie. Potem przyjdź i chodź za Mną! ( Mt 19,16 i 21)

A oto powstał jakiś uczony w Prawie i wystawiając Go na próbę, zapytał: Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne? Jezus mu odpowiedział: Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz? On rzekł: Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego. Jezus rzekł do niego: Dobrześ odpowiedział. To czyń, a będziesz żył. (Łk 10, 25-28)

A zatem miłość, nie sama tylko wiara. Miłość, którą się "czyni", a zatem nie uczucia, ale "caritas", miłość, która objawia się uczynkami. A kolejny werset uczy, że Eucharystia także jest konieczna do zbawienia:

Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym. (J 6,54)

Co więcej, sam Paweł, w tym samym Liście do Rzymian, gdzie pisze, że przez wiarę jesteśmy zbawieni, pisze także o sprawiedliwym sądzie Bożym, który nam odda według naszych uczynków:

Oto przez swoją zatwardziałość i serce nieskłonne do nawrócenia skarbisz sobie gniew na dzień gniewu i objawienia się sprawiedliwego sądu Boga, który odda każdemu według uczynków jego: tym, którzy przez wytrwałość w dobrych uczynkach szukają chwały, czci i nieśmiertelności – życie wieczne; tym zaś, którzy są przekorni, za prawdą pójść nie chcą, a oddają się nieprawości – gniew i oburzenie. (Rz 2,5-8)

Czyżby "apostoł pogan" sam nie wiedział, co za parę linijek listu napisze? Sam sobie zaprzeczał? Nie sądzę. Święty Paweł powtarza to samo Galatom:

Bóg nie dozwoli z siebie szydzić. A co człowiek sieje, to i żąć będzie: kto sieje w ciele swoim, jako plon ciała zbierze zagładę; kto sieje w duchu, jako plon ducha zbierze życie wieczne. W czynieniu dobrze nie ustawajmy, bo gdy pora nadejdzie, będziemy zbierać plony, o ile w pracy nie ustaniemy. (Ga 6, 8-9)

I na koniec jeszcze jeden cytat, być może najbardziej przemawiający i dobrze nam wszystkim znany. To opis sądu ostatecznego, roztoczony przed nami przez samego Jezusa:

Gdy Syn Człowieczy przyjdzie w swej chwale i wszyscy aniołowie z Nim, wtedy zasiądzie na swoim tronie pełnym chwały. I zgromadzą się przed Nim wszystkie narody, a On oddzieli jednych [ludzi] od drugich, jak pasterz oddziela owce od kozłów. Owce postawi po prawej, a kozły po swojej lewej stronie. Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić; byłem przybyszem, a przyjęliście Mnie;[…] Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili. Wtedy odezwie się i do tych po lewej stronie: Idźcie precz ode Mnie, przeklęci, w ogień wieczny, przygotowany diabłu i jego aniołom! Bo byłem głodny, a nie daliście Mi jeść; byłem spragniony, a nie daliście Mi pić;[…] Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili. I pójdą ci na mękę wieczną, sprawiedliwi zaś do życia wiecznego. (Mt 25, 31-35, 40b-42, 45b-46)

Wynika z niego wyraźnie i ponad wszelką wątpliwość, że sama wiara niewiele znaczy, gdy nie wynikają z niej uczynki miłosierdzia.

Zatem gdzie tu jest „sola fide”? Gdzie w Biblii jest doktryna Lutra, że sama tylko wiara nas zbawia, a nie uczynki? Czy może oni jakiejś innej Biblii używają? Nie sądzę. Jeżeli chodzi o Nowy Testament, to nasze Biblie są identyczne. Problem polega tylko na tym, że oni patrzą na niektóre wersety przez okulary swoich własnych tradycji. Tradycji przez małe "k".

W maju byłem w Ziemi Świętej i siedziałem sobie na jakimś kamieniu nad Jeziorem Genezareth, w podkoszulku z napisem "Proud to be Catholic" i z różańcem w ręce. Podszedł do mnie jakiś pielgrzym "przypadkowo" także z Północnej Karoliny, a nawet z metropolii Charlotte, gdzie i ja teraz mieszkam i zaczął mi udowadniać, że jak nie przyjmę Jezusa za swojego Pana i Zbawiciela, a dalej będę praktykował takie pogańskie gusła jak różaniec, to skończę w ogniu piekielnym. Zaczęła się więc dyskusja, w trakcie której poprosiłem go o przeczytanie drugiego rozdziału z Listu Jakuba.

Musielibyście widzieć jego minę. On naprawdę nigdy nie widział tego fragmentu Biblii, albo nie dotarła do niego jego treść. Oczywiście zanim go poprosiłem o przeczytanie, zapytałem, czy wierzy, że Biblia jest Słowem Bożym, a sama dyskusja dotyczyła właśnie w tym momencie doktryny "sola fide". Powiedział tylko, że chętnie mi to wyjaśni, ale już musi lecieć do swej grupy i dał mi wizytówkę z telefonem i adresem mailowym. Poprosił o kontakt po powrocie do Stanów..

Oczywiście napisałem, podając przy okazji linki do wykładów Scotta Hahna, które tam nagrałem. Napisałem po tygodniu ponownie. Ale choć minęło już kilka miesięcy, nie doczekałem się na odpowiedź. :-D

I na koniec jeszcze jedna uwaga. Te powyższe rozważania to jest "podstawowa apologetyka" pomocna może (choć rzadko skuteczna) w dyskusjach z fundamentalistami, baptystami, czy "pozadenominacyjnymi ewangelikami". Sam Kościół Luterański nie bardzo się z Lutrem zgadza i prawdę mówiąc jest znacznie bliższy katolikom, niż swojemu założycielowi. Stanowisko tego kościoła, wraz z porównaniem do tego w co my wierzymy najlepiej poznać czytając "Wspólną Deklarację o Usprawiedliwieniu", z której wynika, że różnice między nami często są wynikiem jedynie innego rozumienia definicji pewnych słów i tak naprawdę jesteśmy czasem bardzo blisko siebie.