Sunday, August 26, 2007

Orędzie z Medjugorie 25 VIII 2007

„Drogie dzieci! Również dziś wzywam was do nawrócenia. Dziatki, niech wasze życie będzie odbiciem dobroci Bożej, a nie nienawiści i braku wiary. Dziatki, módlcie się, by modlitwa stała się dla was życiem. W ten sposób w waszym życiu odkryjecie pokój i radość, które Bóg daje ludziom z sercem otwartym na Jego miłość. A wy, którzy jesteście daleko od Bożego miłosierdzia nawracajcie się, by Bóg nie stał się głuchy na wasze modlitwy i by nie było dla was za późno. Dlatego nawracajcie się w tym czasie łaski i umieśćcie Boga na pierwszym miejscu w waszym życiu. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Sunday, August 19, 2007

Czy Bóg jest niesprawiedliwy?

Poniżej zamieszczam fragment listu, jaki niedawno otrzymałem. Ponieważ porusza on ważne zagadnienie, takie które być może zainteresuje więcej osób, postanowiłem odpowiedzieć tutaj. Sam bowiem nie raz zastanawiałem się: Dlaczego Bóg jest taki, wydawałoby się, niesprawiedliwy? Oto ten list i poniżej moje na ten temat przemyślenia:

„Przeczytałem także pana świadectwo wiary i inne teksty. Mam pytanie: dlaczego Bóg pomógł panu stać się prawdziwym chrześcijaninem (dawał znaki, czynił cuda w pana życiu) a innym takiej możliwości nie daje (nie każdy otrzymał takie wyraźne znaki z nieba jakie otrzymał pan- wydarzenia, które umożliwiły wyjazd do USA). Dlaczego niektórzy ludzie nie mają takich ,,znaków'' lub po prostu szczęścia i przez trudności w życiu chorują, np. na depresje-co niekiedy kończy się samobójstwem (dlaczego im Bóg nie chce pomóc??). Raz do mojego LO przyszedł były narkoman, aby przestrzec nas przed narkotykami. Na koniec powiedział, że uratował go Bóg (dzięki jakiemuś tam wydarzeniu). OK może i tak było, lecz dlaczego inni przez narkotyki umierają?? Dlaczego dzieci na świecie nie mają równych szans w życiu? Np. niektórzy mają ojców alkoholików, inni natomiast kochających rodziców ?? Trudno się dziwić tym pierwszym dzieciom, że nie wierzą w Boga prawda?? Bardzo proszę o wytłumaczenie mi tego.”


Często mamy takie wyobrażenie, że sprawiedliwość polega na tym, że wszyscy mają tyle samo. Takie same warunki, tyle samo pieniędzy, te same zdolności, takie samo zdrowie. Wychowaliśmy się w państwie realnego socjalizmu, a jak nie my, to nasi rodzice. Wieloletnia propaganda swoje robi i ciągle nam się wydaje, że jak jeden ma więcej, a drugi mniej, to jest to niesprawiedliwe. Ale czy rzeczywiście?
Biblia nigdzie nie mówi, że wszyscy mają mieć po równo. Wielokrotnie natomiast pokazuje, że różni ludzie otrzymali różne dary. Przypomina się choćby ta przypowieść:


Podobnie też [jest] jak z pewnym człowiekiem, który mając się udać w podróż, przywołał swoje sługi i przekazał im swój majątek. Jednemu dał pięć talentów, drugiemu dwa, trzeciemu jeden, każdemu według jego zdolności, i odjechał. Zaraz ten, który otrzymał pięć talentów, poszedł, puścił je w obrót i zyskał drugie pięć. Tak samo i ten, który dwa otrzymał; on również zyskał drugie dwa. Ten zaś, który otrzymał jeden, poszedł i rozkopawszy ziemię, ukrył pieniądze swego pana. Po dłuższym czasie powrócił pan owych sług i zaczął rozliczać się z nimi. Wówczas przyszedł ten, który otrzymał pięć talentów. Przyniósł drugie pięć i rzekł: Panie, przekazałeś mi pięć talentów, oto drugie pięć talentów zyskałem. Rzekł mu pan: Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana! Przyszedł również i ten, który otrzymał dwa talenty, mówiąc: Panie, przekazałeś mi dwa talenty, oto drugie dwa talenty zyskałem. Rzekł mu pan: Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana! Przyszedł i ten, który otrzymał jeden talent, i rzekł: Panie, wiedziałem, żeś jest człowiek twardy: chcesz żąć tam, gdzie nie posiałeś, i zbierać tam, gdzieś nie rozsypał. Bojąc się więc, poszedłem i ukryłem twój talent w ziemi. Oto masz swoją własność! Odrzekł mu pan jego: Sługo zły i gnuśny! Wiedziałeś, że chcę żąć tam, gdzie nie posiałem, i zbierać tam, gdziem nie rozsypał. Powinieneś więc był oddać moje pieniądze bankierom, a ja po powrocie byłbym z zyskiem odebrał swoją własność. Dlatego odbierzcie mu ten talent, a dajcie temu, który ma dziesięć talentów. Każdemu bowiem, kto ma, będzie dodane, tak że nadmiar mieć będzie. Temu zaś, kto nie ma, zabiorą nawet to, co ma. A sługę nieużytecznego wyrzućcie na zewnątrz - w ciemności! Tam będzie płacz i zgrzytanie zębów.
(Mt 25, 14-30)

Jak widać, każdy z nas otrzymał inne dary i talenty i każdy z nas będzie rozliczony z tego, co otrzymał. Bóg, jak to już nie raz wspominałem, nie będzie nas porównywał ani do Matki Teresy, ani do Padre Pio, ani do Hitlera czy Stalina, ani nawet do naszych znajomych, sąsiadów i krewnych. Zapyta tylko jak wykorzystaliśmy te talenty, które otrzymaliśmy. Każdy z nas jest odpowiedzialny za siebie, za swoje życie, a nie za żonę, teściową, czy Kowalskiego.

Kościół uczy, że każdy człowiek otrzymuje wystarczającą ilość łask, żeby osiągnąć zbawienie. Ci, którzy otrzymali więcej: Kochających rodziców, religijne wychowanie, zdrowie, zdolności, pełne poznanie Boga, czy nawet zostali mistykami, muszą dać dużo lepsze owoce, niż ci, którzy nie mają niemal nic, poza naturalnym głosem sumienia i niejasną znajomością w zakresie wiary. Każdy jednak jakieś wołanie słyszy w swym sercu i powinien odpowiedzieć na to wołanie.

Biblia podając nam Boże Przykazania uczy, że:


… Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym, który karze występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy Mnie nienawidzą. Okazuję zaś łaskę aż do tysiącznego pokolenia tym, którzy Mnie miłują i przestrzegają moich przykazań. (Wj 20, 5b-6)


Znowu przykład niesprawiedliwego i mściwego Boga? Odpowiedzialność zbiorowa? Nie sądzę. Raczej ukazanie faktu, że to, co my robimy, ma swoje konsekwencje przez wiele pokoleń. To, jak wychowamy swoje dzieci kształtuje to, jak będą wychowane nasze prawnuki. Czy jest zatem niesprawiedliwe, że jedne dzieci mają kochających rodziców, a inne wychowały się domu alkoholika, czy w takim, gdzie ojca w ogóle nie było? Oczywiście, że jest to niesprawiedliwe. Ale nie można powiedzieć, że winien jest tu Bóg. Wina jest po stronie nas, rodziców i tego jak my wychowamy nasze dzieci. Niemniej jednak to ciągle nie zmienia faktu, że i one otrzymają wystarczającą ilość łask dla uzyskania zbawienia. Że będzie im być może trudniej? Możliwe. Ale co dobry Bóg ma w takiej sytuacji uczynić? Oddał za nas życie, czy to mało?

Bóg dał nam wielki dar: Wolną wolę. Nie stworzył nas robotami potakującymi Mu we wszystkim, ale dał nam możliwość wyboru. Gdy wybieramy źle, odrzucamy sami możliwość zbawienia i czasem utrudniamy drogę swym dzieciom. Być może będzie im trudniej, nie wiem. Być może wcale nie, bo ilość łask, jakie otrzymały wystarczy by ten cel osiągnąć. Święty Paweł wyraźnie uczy, że:


Gdzie jednak wzmógł się grzech, tam jeszcze obficiej rozlała się łaska.
(Rz 5,20b)

Musimy też pamiętać, że nie zawsze ci, co wiele otrzymali, wiele dali w zamian. Lucyfer był być może najwspanialszym stworzeniem i właśnie dlatego pycha go zaślepiła i odwrócił się od Boga. Wiele osób, które wychowały się we wspaniałych, kochających się rodzinach wyrasta na ludzi „letnich” w wierze. A co z takimi uczyni Jezus, wiemy:


Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust. Ty bowiem mówisz: Jestem bogaty, i wzbogaciłem się, i niczego mi nie potrzeba, a nie wiesz, że to ty jesteś nieszczęsny i godzien litości, i biedny i ślepy, i nagi.
(Ap 3, 15-17)

Nie każdy, kto jest „dobrym człowiekiem”, kto nikogo nie zamordował i nie okradł banku, osiągnie życie wieczne. Nie każdy nawet, kto uważa się za człowieka religijnego i klepie te swoje zdrowaśki. Nie na tym polega nasza wiara. Jezus ostrzega:


Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. A więc: poznacie ich po ich owocach. Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie. Wielu powie Mi w owym dniu: Panie, Panie, czy nie prorokowaliśmy mocą Twego imienia i nie wyrzucaliśmy złych duchów mocą Twego imienia, i nie czyniliśmy wielu cudów mocą Twego imienia? Wtedy oświadczę im: Nigdy was nie znałem. Odejdźcie ode Mnie wy, którzy dopuszczacie się nieprawości! (Mt 7, 19-23)
>

Cytowana przypowieść na samym początku tego tekstu pochodzi z 25. rozdziału Ewangelii Mateusza. Dalsza cześć tego rozdziału to słynna wizja Sądu Ostatecznego. („
Byłem głodny, a nie daliście mi jeść…”) Wynika z niej, że sądzeni będziemy także z tego dobra, którego nie zrobiliśmy, choć powinniśmy je zrobić. Nie wystarczy „być dobrym” i nie robić nic złego. To za mało. Bóg wzywa nas do radykalnego działania. Do prawdziwego życia przykazaniami, do wprowadzenia naszej wiary w życie. Czy to w pracy, czy w rodzinie, czy w nadchodzących wyborach. I to zrobić może każdy. Niezależnie od tego, ile otrzymał od Niego talentów.

Prawdą jest, że są osoby, które otrzymały nadzwyczajne łaski. Gdy czytamy życiorysy takich świętych jak Padre Pio, czy Faustyna, widzimy, że oni rozmawiali z Jezusem twarzą w twarz. Ale ta niezwykła łaska przyszła z wieloma innymi darami, których raczej żaden z nas nie pragnie: Wielkie cierpienia, choroby, stygmaty, wizje szatana, fizyczne torturowanie i bicie przez kudłatego, całe lata „pustyni duchowej”, uczucia oddalenia się od nas Boga i wiele innych. Życie pełne cierpienia i pełne niesamowitej odpowiedzialności za to, by nie zmarnować darów, jakie się otrzymało.

Jest jeszcze kwestia podejścia do tego, co nas w życiu spotyka. Ja, jak to napisałem w swoim świadectwie, widziałem wiele znaków od Boga w swoim życiu. Nie były to jednak przeżycia mistyczne, nie ukazywały mi się anioły i święci, ani dusze czyśćcowe, ani sam Bóg nie uznał w swej mądrości, że należy mi się taki zaszczyt bym Go oglądał już teraz, tu, za mojego życia na ziemi. Większość ludzi uzna te wszystkie moje przeżycia za przypadki, zbiegi okoliczności, za coś wytłumaczalnego racjonalnie. I tak właśnie jest w życiu większości z nas. Bóg nam zsyła te drobne prezenty, dowody swej obecności, a my je szybko wrzucamy do szufladki „przypadek”.

Na mojej stronie jest cudowne świadectwo Darka. Darek był narkomanem i będąc pod wpływem działania narkotyków wpadł pod samochód. W konsekwencji tego wypadku został inwalidą przykutym do łóżka na wiele lat. Co więcej, choroba ta była niezwykle bolesna i zakończyła się śmiercią. Wiele osób odebrałoby to jako przekleństwo, Darek nazwał ten samochód błogosławionym. Przez chorobą bowiem odnalazł Boga, nawrócił się i odszedł do domu Pana pogodzony z Bogiem i ze sobą. Ale przecież to, że on się nawrócił zależało tylko od niego, prawda?

Każdy z nas otrzymuje więc tyle, ile mu jest konieczne do osiągnięcia zbawienia. Nie mamy równych szans, prawda. Ale wszyscy mamy jakieś szanse. Wszyscy też mamy gwarancję, że zostaniemy sprawiedliwie ocenieni. I o ile w doczesnym życiu wyraźnie widać, że dzieci z ubogich, rozbitych rodzin, w których alkohol jest czymś codziennym, dzieci chore, kalekie mają dużo gorsze warunki, dużo mniejsze szanse na ukończenie szkoły, zdobycie zawodu i spokojne, godne życie, to gdy chodzi o życie duchowe, o możliwość zbawienia czasami bywa dokładnie odwrotnie. Komfort naszego codziennego życia, brak stresów i cierpień powoduje, że stajemy się letnimi w swej wierze.

Nasze życie duchowe musi się hartować. Każdy jest „święty”, jak nie ma ani pokus, ani możliwości grzechu. Problem się zaczyna, gdy zaczyna się pokusa. W dzisiejszym czytaniu z Listu do Hebrajczyków autor nam przypomina:
„Jeszcze nie opieraliście się aż do przelewu krwi, walcząc przeciw grzechowi.” Hbr 12:4 Dlatego często ci, co ich życie hartuje, jak wielu w historii Kościoła, zostają kanonizowanymi świętymi. Dlatego tak do mnie przemawia świadectwo Darka. A na wielu z tych, którym zazdrościmy teraz łatwego i spokojnego życia, czeka smutna i bolesna niespodzianka, gdy zobaczą swe życie tak, jak je widzi Bóg.

Sunday, August 12, 2007

Logika buddyzmu

Po moim ostatnim tekście o różnicach między chrześcijaństwem i buddyzmem Alex napisała na forum parę miłych słów pod moim adresem (za co serdecznie dziękuję) i parę słów krytyki (za co dziękuję jeszcze serdeczniej). Oto jej uwagi i moja odpowiedź :


[…] Przeczytałam też tekst o buddyzmie. Wiele mi wyjaśnił.
Cieszę się, że trafiłam na forum, gdzie można spotkać tak różne poglądy - zmusza to do przemyślenia własnych. Cenne jest też to, że osoby, które wyznają inny system wartości lub dopiero go szukają, chcą dyskutować w tak jednoznacznie światopoglądowo określonym miejscu.
Powoli czytam wątki na tym forum i zauważyłam, że sam zachęcasz do tego, by szczerze wyrażać swoje opinie - to Twoja, Hiobie, wielka zasługa
Ale napisałeś:

„Ale Buddyści nigdy się nie przejmowali specjalnie logiką”

i

„Bo logika jest największym wrogiem buddyzmu. Nic dziwnego, według nich jest ona tylko iluzją…”

Nie podejrzewam Cię o zamierzony brak szacunku ale... hmmm... to nie pomaga w dyskusji. Szanujmy swoje poglądy. Nie wiemy, jakimi drogami Bóg prowadzi człowieka, sam zauważyłeś, że czasami może być to droga fascynacji buddyzmem. Wierzę, że to Bóg dopuścił istnienie innych religii, a więc zrobił to w jakimś celu. Nie musimy się zgadzać ale się szanujmy :)
Nie wyobrażam sobie sytuacji, gdy Jan Paweł II mówi do Dalaj Lamy:"Wiesz, logika to twój największy wróg".
Jeszcze raz - cieszę się, że trafiłam w tak ciekawe miejsce z tyloma ciekawymi ludźmi - ku mojemu wielkiemu pożytkowi :D Pozdrawiam :)”


Dzięki za te uwagi. Pozwól, że przemyślę, czy nie powinienem zmienić tego sformułowania. Fakt, że czasem zbyt często używam sarkazmu, ale też zdanie o logice w buddyzmie jest prawdziwe. Przynajmniej według tego, czego nauczyłem się o tej religii.

Podam choćby taki przykład. Z logicznego punktu widzenia jest rzeczą niemożliwą, żebyśmy istnieli na tym świecie i "w czasie" od nieskończoności. Już pisałem o tym na tym forum i pisałem o tym na mojej stronce wśród argumentów na istnienie Boga. W skrócie powtórzę, że od nieskończoności do teraz musiałoby minąć nieskończenie wiele kroków, żeby "dzisiaj" nastąpiło. Jednak nieskończenie wiele kroków nie może minąć z samej definicji nieskończoności, czyli jeżeli mamy "dzisiaj", to znaczy, że istniejemy od jakiegoś określonego początku. Kiedyś to wszystko musiało się zacząć.

Najczęściej słyszymy tu argument, że w takim razie Bóg także nie może istnieć, skoro On istnieje rzekomo "od zawsze". Ale takie rozumowanie także jest błędne, bo Bóg wcale nie istnieje "od zawsze", ani nie będzie istniał wiecznie, Bóg istnieje teraz. Czas to nie jest coś, co w ogóle określa w jakikolwiek sposób Boga. Dla Boga wszystko jest "teraz". Żeby przemieszczać się w czasie, żeby mieć wspomnienia z przeszłości i czekać na przyszłość, trzeba być w jednym określonym momencie linii upływu czasu. Czyli być gdzieś, a gdzieś nie być. Ja kiedyś żyłem w XX wieku, teraz jestem w roku 2007, a jak Bóg da, za rok będę żył w 2008. Bóg gdyby był tak ograniczony, nie byłby Bogiem. To nie On jest w czasie, ale czas jest w Nim. A więc powiedzenie, że Bóg istnieje "od zawsze" nie jest logiczne. Czas istnieje od swojego początku, od momentu, gdy Bóg go stworzył. Bóg po prostu jest.

Wracając natomiast do buddyzmu, to on w ogóle nie zajmuje się takimi rozważaniami, bo są one niczym innym, tylko złudzeniem. Nie można poważnie zastanawiać się, medytować nad realiami naszej rzeczywistości, gdy celem naszym jest osiągnięcie pustki, oddalenie wszystkich myśli, odkrycie, że tak naprawdę nie istniejemy. Buddyzm jest czasem nazywany religią paradoksów właśnie dlatego, że ten system wierzeń jest nielogiczny, z naszego punktu widzenia.

I o ile zgodzę się, że Jan Paweł II nie użyłby takich sformułowań, jakich ja użyłem, to w przypadku Benedykta nie byłbym tego już taki pewny. :-) W końcu nie wahał się powiedzieć paru słów prawdy o Islamie, mimo, że spowodowało to wrzenie w islamskim świecie. Oczywiście słowa B16 były wyrwane z kontekstu i złośliwie zinterpretowane, to inna sprawa, ale w swym kontekście były prawdziwe, choć na pewno nie były politycznie poprawne.

Ja też choć może w swej formie jestem czasem niepotrzebnie sarkastyczny, ale jeśli chodzi o treść, muszę bronić tego, co napisałem. Nie chodzi bowiem o to, żeby nie urażać czyichś uczuć, ale o podanie prawdy. A logika, rozumiana tak, jak my ją tu, na zachodzie widzimy, naprawdę jest wrogiem filozofii buddyzmu. Buddyzm bowiem filozoficznie jest nielogiczny i sam w sobie sprzeczny. Paradoksy może są dobre w mistycyzmie, można je rozważać latami, ale logicznie myśląc nie można nie istnieć i przy pomocy medytacji próbować do tego dojść. Niezależnie co mi kto powie, dla mnie się to nigdy nie będzie trzymało kupy.

Żeby lepiej zilustrować moją myśl, przytoczę fragment ze stronki "rozwojduchowy.net":


Kiedyś Budda Gautama był pytany o naturę wszechświata. Pytanie brzmiało:

- Czy wszechświat jest nieskończony?

- Nie - wyjaśnił Budda.

- Czy wszechświat jest w takim razie skończony? - pytający próbował zgłębić tą tajemnicę.

- Nie - spokojnie odpowiedział Budda.


To wydaje się na pierwszy rzut oka absurdalne i głupie. Sprzeczne z logiką umysłu. Dla umysłu istnieje tak lub nie. Nie ma innych możliwości. To jest właśnie logika, która w pewnym momencie staje się ograniczeniem. Budda wiedział, że wszelkie próby określenia wszechświata są bezużyteczne i są tylko aktywnością umysłu. Wiedział też, że umysł nie pojmie wszechświata, może jedynie się w tych pojęciach zgubić, co w dalszej mierze przyniesie cierpienie. To nie jest droga do wyzwolenia i uciszenia. Drogą wyzwolenia jest wyjście ponad umysł i logikę. Świadomość powinna zostawić te narzędzia za sobą jeśli chce wejść w przestrzeń istnienia.

Wolność może być zrealizowana tylko ponad umysłem, ponad pojęciami i obrazami mentalnymi. Choć wydaje się to niemożliwe i głupie dla człowieka naszej cywilizacji. Ludzie nie chcą porzucać własnego umysłu, nie chcą go uciszać, ponieważ wydaje im się, że gwarantuje on przetrwanie czy też szczęście. W praktyce wygląda to trochę inaczej. Prawdziwe wyzwolenie i wejście w moment doświadczenia jest ponad umysłem. Nie pod umysłem, gdzie w grę wchodzi nieświadomość i zamroczenie. Stan ponad umysłem jest stanem świadomości, ciszy i przestrzeni. Rzeczywistość jest wtedy zupełnie inna, nie jest niczym ograniczona i zabarwiona. Po prostu jest. To jest powrót do źródła, esencji istnienia. Powrót do jestestwa.

Tu nie trzeba już być logicznym, nie trzeba by wszystko się zgadzało. Może się nie zgadzać, można mówić bzdury totalne, to nie ma warunków. Ważne, że czuje się własną prawdę - jest ona doświadczana. Z tego poziomu można tworzyć różne słowa opisujące własne postrzeganie rzeczywistości. Mogą to być słowa różnie rozumiane, ponieważ są to tylko myśli i inne energie na polu mentalnym. Dlatego powstaje też wiele nieporozumień między ludźmi, którzy jeszcze własnej prawdy nie czują. Kto choć raz przez chwilę dotknie serca wszechświata, ten wprowadzi do swego życia luz istnienia. Pojęcia umysłu nie będą wtedy ostateczną rzeczywistością.
Co ciekawe, nadal będzie można mówić o swojej prawdzie, nadal będzie można mówić o prawdzie „mojszej niż twojszej”, jednak nie będzie się tego traktowało poważnie. Będzie to inspirująca duchowo zabawa duszy.
autor artykułu: AnandaNa"


Koniec cytatu, podkreślenia moje. Mnie się to wydaje absurdalne i głupie nie tylko na pierwszy rzut oka, ale i na drugi i trzeci. I pozostaje mi chyba tylko powtórzyć tu za Janem Pawłem II motto mojego forum: "Wiara i rozum są jak dwa skrzydła, na których duch ludzki unosi się ku kontemplacji prawdy."

Więc o ile jestem w stanie zrozumieć, że ktoś, kto się wychował w tamtej kulturze, może to widzieć zupełnie inaczej, to zawsze podejrzliwie będę spoglądał na Europejczyka, który w pewnym momencie zostaje buddystą. Trudno mi wręcz uwierzyć, że rzeczywiście przemyślał on to do końca. Oczywiście osądzam tutaj ludzi, których nawet nie znam i osądzam ich na podstawie mojej bardzo ograniczonej wiedzy na temat buddyzmu. Ale mój blog i moje forum są tylko miejscem, gdzie wyrażam swoje opinie. Mogę się mylić i nie raz się myliłem. Dlatego zawsze zachęcam innych do komentarzy, bo to pozwala mi albo skorygować błędy, albo wytłumaczyć lepiej swoje stanowisko.

Jeszcze zdanie na temat tej uwagi:


”Wierzę, że to Bóg dopuścił istnienie innych religii, a więc zrobił to w jakimś celu.”


Myślę, że nie można w ten sposób podchodzić. Bóg dopuszcza istnienie zła, chorób, cierpienia, grzechu, Szatana i wielu innych rzeczy, bez których na pewno byśmy się obyli. Te rzeczy istnieją jako wynik naszego grzechu, są złem spowodowanym naszymi złymi wyborami. Nie wszystko, co my tworzymy jest dobre.

Prawda, że Bóg z każdego zła potrafi uzyskać dobro, a największe dobro otrzymaliśmy z największego zła, ukrzyżowania samego Boga. "Felix culpa, szczęśliwa wina..." Jednak nie znaczy to, że należy pożądać zła, skoro Bóg może z niego osiągnąć dobro. I nie mówię tu konkretnie, że buddyzm jest złem, mówię szerzej. Mówię tylko, że wśród rzeczy, które Bóg dopuszcza, są takie, które na pewno powinniśmy się starać wyeliminować ze swojej rzeczywistości. Jak na przykład rak i inne choroby skażenie atmosfery, niesprawiedliwość społeczną itd, itp.

I na zakończenie polecam też ten artykuł, który właśnie odnalazłem na portalu "Opoki", a w którym autor także mówi na temat zależności logiki i buddyzmu:

http://www.opoka.org.pl/biblioteka/I/IR/buddyzm_mysl.html

A jeżeli mój sarkazm spowodował obrazę czyichś uczuć, przepraszam serdecznie. Nie miałem takich intencji. Tym bardziej, że próba obrażenia prawdziwego buddysty (nawet, gdyby taka zaistniała z mojej strony) i tak musi być skazana na porażkę. Oni są może nielogiczni w swej nauce, ale na pewno są życzliwie nastawieni do każdego człowieka. I jest to uczucie szczere.

Buddyzm i chrześcijaństwo

W związku z pewną popularnością wśród niektórych katolików religii wschodu, postanowiłem napisać trochę o buddyzmie. Tym bardziej, że słyszy się czasami o praktykowaniu nawet wśród katolickich zakonników i wśród sióstr zakonnych wschodnich medytacji. Wiele osób uważa, że Budda i Jezus byli bardzo podobni w swym nauczaniu i że te nauki można ze sobą pogodzić. Ja mam ambicję wykazać, że nie tylko jest to niemożliwe, ale są one diametralnie różne. Fakty, jakie znajdziecie poniżej są podane za Antonim Clarkiem, profesorem historii Chińskiej na University of Alabama i nauczycielem języka chińskiego. Profesor Clark żył wiele lat w Chinach studiując tam sytuację Kościoła i oczywiście miał i ma nadal wielu przyjaciół-buddystów, z którymi nie raz dyskutował na tematy wiary. Korzystałem także trochę z artykułów znalezionych w Internecie.

Oczywiście mówienie o buddyzmie to trochę tak, jak mówienie o chrześcijaństwie. Nie da się powiedzieć jednoznacznie, że „wszyscy chrześcijanie wierzą w to samo”. Katolicy mają jedno autorytatywne i nieomylne nauczanie od dwóch tysięcy lat. Jak ktoś chce naprawdę wiedzieć, czego naucza katolicyzm, wystarczy, że sięgnie po Katechizm Kościoła Katolickiego. Ale chrześcijaństwo to także kilkaset innych denominacji i kilkadziesiąt tysięcy sekt, zborów i zgromadzeń, z których każde naucza czegoś innego. Nie da się więc wszystkich chrześcijan wrzucić do jednego worka. Dlatego zdaję sobie sprawę, że nie każdy buddysta zgodzi się z tym, co tutaj napiszę. Tak, jak nie każdy chrześcijanin zgadza się z tym, czego naucza Kościół Katolicki. Także z powodu ograniczeń formy (niektórzy mi zarzucają, że moje teksty są zbyt długie) mogę tylko z grubsza naszkicować czym jest buddyzm.

Kościół Katolicki ma autorytet, obietnicę daną przez samego Jezusa, że nie będzie błądził i głosił błędnej nauki w sprawach wiary i moralności. W buddyzmie nikt nie zgłasza takiego stanowiska. Każde indywidualne podejście do tej drogi, każda „szkoła” jest, wydaje się, równie dobra. Co więcej, nawet sama osoba Buddy jest historycznie niepewna. Nie jest do końca wiadome, czy nauka Buddy nie powstawała na przestrzeni wieków, od więcej, niż jednej osoby. Samo słowo „budda” znaczy po prostu „oświecony”, czy też „przebudzony”. Tytuł taki miał przybrać Siddhārtha Gautama, książę jednego z państw-miast w północnych Indiach, na granicy z Nepalem. Budda więc to nie jest imię własne, ale tytuł i każdy wyznawca tej „religii” może zostać buddą przez małe „b”. Napisałem „religii” w cudzysłowie, bo też nie wiadomo, czy można nazwać religią system wierzeń mówiący, że nie ma Boga. Budda nigdy nie twierdził, że nim jest i buddyzm wyklucza istnienie Boga, czy bożków.

Wszyscy chrześcijanie wierzą, że Jezus jest Bogiem, że Bóg jest Trójcą Świętą, że Jezus zmartwychwstał. Wszyscy buddyści też mają pewne wspólne wierzenia. Mam nadzieję, że to, co podam, będzie oddawało dobrze istotę ich wiary. Z tego jednak, czego nauczyłem się od profesora Clarka wiem, że czasem ludzie zachodu w ogóle nie są w stanie wyobrazić sobie tak naprawdę tego, w co wierzą buddyści. Te same słowa bowiem mogą oznaczać dla różnych narodów i kultur różne wartości. Dlatego czasem jest wręcz niemożliwe przekazanie niuansów i subtelności rozumienia pewnych spraw przez inne narody. Nie każde słowo da się przetłumaczyć tak, żeby oddać jego „smak, zapach i koloryt”.

Popatrzmy więc na kilka idei, takich jak „prawda”, „zbawienie”, czy „miłość bliźniego”, „dobre uczynki”. Jak je widzą buddyści w porównaniu do chrześcijan? Siddhārtha Gautama, Budda, gdy medytując doznał „oświecenia”, odkrył cztery „prawdy”: Po pierwsze, że życie jest cierpieniem. Drugą prawdą jest to, że przyczyną cierpienia jest rządza, chęć posiadania. Trzecią prawdą jest to, że pozbyć się cierpienia można przez pozbycie się pożądania i czwartą to, że drogą do osiągnięcia tego celu jest nauka buddyzmu. Szczególnie podążanie „Szlachetną Ośmiostopniową Ścieżką”. Budda nauczał także, że my nie mamy swojego „ego”, swojego „ja”. Jedną z przyczyn naszego cierpienia jest chęć posiadania własnego „ja”. Samo nasze dążenie do posiadania własnego „ja” daje cierpienie. Należy więc dążyć do tego, żeby zrozumieć, że tak naprawdę nie istniejemy i nasze istnienie jest iluzją.

Co więcej każde stwierdzenie, że w ogóle istnieje jakaś prawda powoduje przywiązanie się do niej, a więc zwiększenie naszego cierpienia. Relatywizm, tak popularny w dzisiejszym świecie, ma korzenie właśnie w buddyzmie. Dla buddyzmu bowiem wszystko jest relatywistyczne. I nie chodzi tu o „relatywne odczucia”, jak na przykład nasze odczucie, czy woda w basenie jest ciepła, czy zimna. Woda ma obiektywnie 20 stopni, ale dla jednego będzie ona ciepła, dla drugiego zimna. Nie ma w tym nic nienormalnego. Każdy inaczej odczuwa temperaturę. Obiektywnie jednak woda ta ma 20 stopni. Dla buddysty nie ma czegoś takiego jak obiektywna temperatura wody. Temperatura i sama woda to tylko iluzja, złudzenie.

Powiecie „bez sensu” i zgodzę się z wami. Ale nie jest to bezsensowne dla buddysty. A to, że nie każdy z nich jest jeszcze w stanie zrozumieć, że woda, w której siedzi całe popołudnie jest tylko złudzeniem wynika z tego, że on jeszcze nie jest oświecony i za mało medytuje. Będzie musiał jeszcze wiele razy powrócić na ziemię w innych wcieleniach, zanim osiągnie nirwanę, stan wiecznego szczęścia, w którym przestanie po prostu istnieć.

Oczywiście dla mnie, człowieka który bardzo lubi logicznie myśleć, od razu jest widoczna sprzeczność. Jeżeli nie istnieje żadna obiektywna prawda i wszystko jest iluzją, to iluzją jest także i nauka Buddy i Ośmiostopniowa Ścieżka. Ale Buddyści nigdy się nie przejmowali specjalnie logiką, więc dla nich nie ma tu żadnej sprzeczności.

Czy więc dla buddysty samo ich istnienie jest także iluzją? Dla jednych tak, dla innych nie. Buddyści nauczają, że celem człowieka jest osiągnięcie nirwany, czyli przestanie istnienia. Rozpłynięcie się w jakimś nieokreślonym bycie, w którym nie posiadamy własnej świadomości, własnego poczucia istnienia. Taki byt jest szczęściem, bo nie mając świadomości, nie mamy pragnień, które powodują cierpienie. Jednak sam Budda nauczał, że my w ogóle nigdy nie istnieliśmy. Medytacja ma nam na celu tylko uświadomienie tego faktu. Niezależnie więc, czy wierzymy, że istniejemy teraz, czy że tylko nam się to wydaje, medytacja ma nas doprowadzić do takiego stanu, gdy osiągniemy nirwanę. Czyli dla jednych przestaniemy istnieć, dla innych, bardzie „fundamentalnych” buddystów stan, gdzie uświadomimy sobie, że tak naprawdę nigdy nie istnieliśmy.

Tak więc w chrześcijaństwie wierzymy, wiemy, że istnieje obiektywna prawda i że możemy ją poznać używając naszego rozumu. Jezus sam o sobie powiedział:
„Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie.” (J 14,6) Kościół naucza, i jest to dogmat wiary, coś, w co każdy katolik musie wierzyć, że do tego, że Bóg istnieje, możemy dojść samym naszym rozumem. Tymczasem Buddyści będą zaprzeczać takiemu podejściu, uważając, że wszystko jest iluzją i nic nie można zbadać i poznać. Tak więc zupełnie nie da się pogodzić naszych wierzeń w tej dziedzinie. Są one diametralnie różne, wręcz przeciwstawne.

Zobaczmy teraz na koncept zbawienia. Dla nas zbawienie to osiągnięcie Nieba. Przebywanie w wieczności w jedności z naszym Bogiem. Ale my nie „rozpływamy się w Bogu”. Nie zatracamy pojęcia naszego „ja” po śmierci. Jak Biblia wyraźnie nas uczy, jesteśmy zupełnie świadomi kim jesteśmy. Na przykład widzimy to w przypowieści o bogaczu i Łazarzu, gdzie bogacz prosi Boga o wysłanie Łazarza do swoich braci. Widzimy to przy spotkaniu na Górze Przemienienia, gdzie Jezus rozmawia z Mojżeszem i Eliaszem, widzimy w różnych wersetach Apokalipsy. Tymczasem dla buddysty „zbawienie” to osiągnięcie stanu nirwany, stanu, w którym nie będzie się odczuwać żadnych potrzeb, nawet potrzeby posiadania własnej osobowości. Nie będzie się nic odczuwać, bo to stan w którym przestaje się istnieć.

Dla chrześcijanina zbawienie jest darem. Otrzymujemy je od Jezusa, przez Jego śmierć. Nie możemy sobie na nie zapracować, nie możemy „doskoczyć” do nieba o własnych siłach. Buddyści sami muszą dojść do nirwany. Mogą pomagać innym osobom ten stan osiągnąć, tak, jak im może pomóc inna osoba, ale sam proces polega tylko na ludzkim wysiłku. Nie ma koncepcji zbawiciela, bo buddyści w ogóle nie wierzą w żadnego Boga.

Chrześcijanie wierzą więc, że mamy jedno życie na ziemi i wieczną duszę, która żyje wiecznie. Dla buddysty jest to niemal zupełne przeciwieństwo: Wierzą, że na ziemi żyje się bardzo wiele, nieskończenie wiele razy (wierzą, że świat nie miał początku i od niepamiętnych czasów ludzie powracają na ziemię w celu znalezienia szczęścia, osiągnięcia stanu „oświecenia”.) Natomiast gdy wreszcie im się uda ten stan osiągnąć, przestają istnieć. Albo inaczej, gdy przestaną istnieć, to znaczy, że osiągnęli stan nirwany. Zbawienie więc jest i dla nas i dla nich osiągnięciem stanu wiecznego szczęścia, ale dla nas jest to życie w pełni, życie jakiego nigdy nie będziemy mogli sobie nawet wyobrazić tu, na ziemi, dla nich jest to osiągnięcie stanu, w którym istnieć się przestaje.

Zajmijmy się teraz miłością bliźniego, dobrymi uczynkami. Zarówno chrześcijanie, zwłaszcza katolicy, jak i buddyści uważają, że należy je czynić, ale motywy takiego postępowania są trochę inne. Dla chrześcijan dobre uczynki są dowodem, że mamy wiarę. My w każdym człowieku widzimy Jezusa i dla Niego, z miłości do Boga i do bliźniego robimy dobre uczynki. Słynny opis Sądu Ostatecznego, rozdział 25. Ewangelii Mateusza, (Byłem głodny, a nie daliście mi jeść…) wyraźnie nas uczy, że ten, kto nie robi dobrych uczynków, nie osiągnie zbawienia. Oczywiście to nie przez same uczynki osiągamy zbawienie, zbawienie jest darem. Zapłacił za nie Jezus na Krzyżu. Ale dobrymi uczynkami, gdy są robione w imię Jezusa i w Jezusie udowadniamy, że nasza wiara jest żywa. Jak to powiedział święty Jakub w swoim liście:


Tak jak ciało bez ducha jest martwe, tak też jest martwa wiara bez uczynków.
(Jk 2,26)

Dla buddysty dobre uczynki wynikają z nauki o karmie. Karma to coś takiego, co powoduje, że każdy nasz dobry czyn powraca do nas jako coś dobrego, czyn zły także nas dosięgnie powodując cierpienie. Nie ma więc sensu robić nic złego, a opłaca się być dobrym. Dobre uczynki zbliżają nas do osiągnięcia stanu nirwany, bo zmniejszają nasze cierpienie. Złe zwiększają ból, więc oddalają nas od nirwany, stanu szczęścia. Co więcej, gdy na przykład nakarmimy głodnego, zmniejszamy jego ból, a więc i jemu przybliżamy stan nirwany. Najedzony cierpi mniej, a więc jest bliżej stanu szczęścia. Dobre uczynki są więc bardzo ważnym instrumentem na drodze do „zbawienia” buddysty. Oni wierzą, że dobrymi uczynkami można sobie „zapracować na zbawienie”, albo przynajmniej znacznie przybliżyć stan, gdy nie będziemy powracać na ziemię w kolejnym wcieleniu, ale rozpłyniemy się w niebycie nirwany.

Jak już wspominałem buddyzm jest bardzo rozbity. Najstarsza jego odmiana, ta „hinduska”, Theravāda jest liczebnie niewielka. Ona jednak bardzo rygorystycznie pochodzi do postępowania „Szlachetną Ośmiostopniową Ścieżką”. Znacznie liczniejsza jest odmiana buddyzmu znana jako Mahāyāna. Jest to najpopularniejsza dzisiaj odmiana buddyzmu i w przeciwieństwie do Theravādy, która uczy, że musimy osiągnąć dopiero „oświecenie”, Mahāyāna mówi, że już jesteśmy oświeceni. Czyli, że już nie istniejemy. Medytacja musi nam to tylko uświadomić. Oczywiście nie są to wszystkie odmiany buddyzmu. Jest jeszcze Vajrayāna i Zen, buddyzm wschodnioazjatycki, tybetański i wiele innych. Prawdę mówiąc w zależności od źródła, jakie znajdziemy, odnajdujemy inny podział współczesnego buddyzmu. Część badaczy na przykład uznaje, że buddyzm wschodnioazjatycki i tybetański są częścią Mahayany. Zen to także „szkoła” w „mahayańskiej” odmianie buddyzmu. Jak buddyzm rzeczywiście sklasyfikujemy nie jest to wcale dla nas istotne. Piszę o tym tylko po to, żeby ukazać, że ten system wierzeń nie jest spójny. Jest rozbity jak niemal każda współczesna religia.

Ja na koniec tego krótkiego i bardzo ułomnego przedstawienia buddyzmu chciałem tylko dodać parę praktycznych spostrzeżeń dotyczących reinkarnacji i nirwany. Obie te idee są dla mnie zupełnie bezsensowne i niezrozumiałe. ( Pewnie za mało medytuję. ;)) Ale dla mnie nie ma różnicy między reinkarnacją, a „wiarą” racjonalistów i materialistów, że po śmierci nie ma po prostu nic. Koniec. Życie jest formą istnienia białka, a śmierć to „zatarcie się maszyny” i złom. To znaczy rozumiem koncepcję reinkarnacji, ale rozumiem ją jako obserwator z zewnątrz. Natomiast gdyby człowiek rzeczywiście odradzał się ponownie na ziemi, ale nie mając pamięci o swym poprzednim życiu, to czy byłby to ten sam człowiek? Nasza pamięć to my, to nasze ego. Jak po mojej śmierci nic już nie będę pamiętał i czuł, bo człowiek, który powstanie będzie tylko w jakiś abstrakcyjny sposób „mną”. Z praktycznego punktu widzenia, z punktu widzenia osoby umierającej, każda śmierć już jest „nirwaną”, czyli końcem mojego istnienia. Po co więc się bawić w teorie o reinkarnacji? Nirwanę osiąga każdy, dobry, czy zły, w momencie swej śmierci. Głoszenie innych teorii na ten temat nie ma praktycznie żadnego znaczenia. Z tego jak ja to widzę, to ateista, czy racjonalista i buddysta w momencie śmierci muszą po prostu myśleć, że to ostatnia chwila ich świadomości. Buddyzm co najwyżej daje poczucie sensu śmierci, ale jest to tylko abstrakcyjny koncept bez praktycznego znaczenia.

Jak więc widać, chrześcijaństwo i buddyzm to zupełnie, diametralnie różne systemy wierzeń. Różnią się w podstawach, w samych założeniach. Nie da się więc ich pogodzić. Nie da się być „buddyjskim chrześcijaninem”, ani „chrześcijańskim buddystą”. Celem buddyzmu jest osiągnięcie nicości, celem chrześcijaństwa jest osiągnięcie Wszystkiego. Samego Boga. Dla nich wieczne szczęście to tylko brak cierpienia wynikający z tego, że uświadamiają sobie, że tak naprawdę wcale nie istnieją. Dla nas szczęściem jest prawdziwe życie, pełne życie w Bogu, w błogosławionej jedności z Tym, który jest Miłością.

Wiem, że ten szkic jest bardzo kaleki i ubogi. Nie napisałem nic o „Szlachetnej Ośmiostopniowej Ścieżce”, nie napisałem o wielu sprawach, ale o buddyzmie jest dostępnych wiele książek i artykułów na Necie. Nie było moim celem podanie tutaj wszystkich zagadnień tej religii, ale uświadomienie nam pewnych zasadniczych różnic między chrześcijaństwem a buddyzmem. Chciałem tym tekstem sprowokować do myślenia i ostrzec przed bezkrytyczną fascynacją czymś, co może być nam podane w bardzo atrakcyjnej formie, z zaznaczeniem, że pomoże nam to w naszej, chrześcijańskiej drodze do Boga. Tymczasem buddyzm może nas co najwyżej od Boga oddalić, choć prawdą jest, że wielu przez fascynację tą religią odnalazło Prawdziwego Boga. Ale to się może stać tylko wtedy, gdy zaczniemy logicznie myśleć. Bo logika jest największym wrogiem buddyzmu. Nic dziwnego, według nich jest ona tylko iluzją…

Sunday, August 05, 2007

Czy Jezus to Archanioł Michał? W co wierzą Świadkowie Jehowy?

Jest wiele różnych sekt, zborów i denominacji chrześcijańskich, ale są też dwie duże grupy wiernych, których nie możemy nawet nazwać chrześcijanami. Są to Świadkowie Jehowy i Mormoni. Ponieważ ich domy modlitwy są pełne byłych katolików, postanowiłem napisać trochę o tych sektach. Zacznę od Świadków Jehowy, bo są oni liczniejsi w Polsce od Mormonów i nie będzie to jakiś pełny opis tej sekty. Zajmę się dzisiaj tylko jednym zagadnieniem ich wiary. Mianowicie tym, że według ich nauki Jezus jest innym wcieleniem Archanioła Michała.

Nie ukrywam, że dlatego wybrałem tę doktrynę, bo bardzo łatwo przy pomocy Biblii wykazać jej błędność. Ale też gdy rozmawiamy ze ŚJ, nie powinniśmy wyszukiwać trudnych zagadnień, ale pokazać im choćby właśnie na tym przykładzie, że Strażnica uczy ich błędu. I nasze argumentowanie powinno się opierać na Biblii, bo Biblię studiują oni cały czas. Argumenty biblijne więc są dla nich autorytatywne i przemawiają do ich serc. I jeszcze jedno. Nie powinniśmy zatrzaskiwać przed nimi drzwi, ale rzeczywiście rozmawiać. Z miłością, bez patrzenia na nich z góry i bez używania epitetów. Ale żeby taka rozmowa przyniosła korzyść, musi być oparta na jakiejś wiedzy z naszej strony. Musimy znać naszą wiarę, żeby móc jej bronić.

A więc jak można wykazać, że Jezus to NIE jest archanioł Michał? Popatrzmy na te wersety:

Do którego bowiem z aniołów powiedział kiedykolwiek: Ty jesteś moim Synem, Jam Cię dziś zrodził? I znowu: Ja będę Mu Ojcem, a On będzie Mi Synem. (Hbr. 1,5)

Tutaj autor Listu do Hebrajczyków wyraźnie podkreśla, że Jezus nie jest aniołem. Co więcej dalej mówi:


Skoro zaś znowu wprowadzi Pierworodnego na świat, powie: Niech Mu oddają pokłon wszyscy aniołowie Boży! (Hbr 1,6)

Słowo przetłumaczone tu jako „oddawanie pokłonu” w angielskich tłumaczeniach jest oddane jako „worship”, a „worship” to oddawanie boskiej czci Bogu. „Worshiping” cokolwiek, czy kogokolwiek innego, niż Bóg to łamanie pierwszego przykazania, grzech idolatrii.

Dalej w Liście do Hebrajczyków możemy przeczytać takie słowa o Jezusie: :


Tron Twój, Boże na wieki wieków, berło sprawiedliwości berłem królestwa Twego.
...
Tyś, Panie, na początku osadził ziemię, dziełem też rąk Twoich są niebiosa.

Do któregoż z aniołów kiedykolwiek powiedział: Siądź po mojej prawicy, aż położę nieprzyjaciół Twoich jako podnóżek Twoich stóp.
(Hbr 1,8,10,13)

Znowu wyraźna wskazówka, że Jezus i Bóg Ojciec są sobie równi. Jezus jest Stworzycielem nieba ( a więc i aniołów) i ziemi i siedzi na swym tronie po prawicy Ojca.

Widzimy to też w Apokalipsie św. Jana, gdy wszelkie stworzenie oddaje boską cześć Jezusowi:


A wszelkie stworzenie, które jest w niebie i na ziemi, i pod ziemią, i na morzu, i wszystko, co w nich przebywa, usłyszałem, jak mówiło: Zasiadającemu na tronie i Barankowi błogosławieństwo i cześć, i chwała, i moc, na wieki wieków! A czworo Zwierząt mówiło: Amen. Starcy zaś upadli i oddali pokłon. (Ap 5, 13-14)

Potem ujrzałem: a oto Baranek stojący na górze Syjon.[…] Potem ujrzałem innego anioła lecącego przez środek nieba, mającego odwieczną Dobrą Nowinę do obwieszczenia wśród tych, którzy siedzą na ziemi, wśród każdego narodu, szczepu, języka i ludu. Wołał on głosem donośnym: Ulęknijcie się Boga i dajcie Mu chwałę, bo godzina sądu Jego nadeszła. Oddajcie pokłon Temu, co niebo uczynił i ziemię, i morze, i źródła wód! (Ap 14, 1a, 6-7)

Z kontekstu tego ostatniego fragmentu wynika jednoznacznie, że ten anioł wołający donośnym głosem „Ulęknijcie się Boga, dajcie Mu chwałę, oddajcie pokłon temu, co uczynił ziemię” ma na myśli właśnie Baranka, czyli Jezusa.

Ale skoro Biblia wyraźnie zabrania, by jedno stworzenie oddawało boską cześć drugiemu, choćby nie wiem jak wspaniałemu, a równocześnie nakazuje wielbić Jezusa, to Jezus nie może być stworzeniem, nawet pierwszym ze wszystkich stworzeń. Może On być tylko Stwórcą.

Jest to tak oczywiste w Biblii, że Świadkowie Jehowy w swej oficjalnej, angielskojęzycznej Biblii, „New Word Translation”, zmienili słowo „worship” w Liście do Hebrajczyków 1,6 na „do obeisance to him”. „Obeisance” według Słownika Kościuszkowskiego to „1. głęboki ukłon, rewerans. 2. hołd”. Nie jest to jednak hołd należny Bogu, ale taki hołd, jaki oddajemy np. władcy. Jednak sami ŚJ w poprzednich wydaniach swej Biblii, z lat 1950, 1961 i 1970 tłumaczyli to słowo jako „worship”. Dopiero, gdy zauważono, w jakiej sprzeczności Biblia stoi z ich nauką, „nagięto” troszkę tłumaczenie, żeby się podporządkowało doktrynie tej sekty.

Coś tak, jak Marcin Luter, wstawiając słówko „tylko” do wersetu mówiącego, że
„człowiek osiąga usprawiedliwienie przez wiarę”. Niby to samo, jednak usprawiedliwienie przez wiarę, a usprawiedliwienie „tylko przez wiarę” to jednak zupełnie co innego. Tym bardziej, że Biblia w innym miejscu wręcz wprost mówi, że „człowiek dostępuje usprawiedliwienia na podstawie uczynków, a nie samej tylko wiary.”

Ten tekst jest jednak nie o doktrynie „Sola Fide”, ale o Świadkach Jehowy. Podałem tylko ten przykład dla tego, żeby pokazać, że czasem zmiana, czy dodanie jednego słowa całkowicie zmienia sens. A Biblia w swym oryginalnym tekście mówi, że Jezusowi należy się cześć taka, jaką można tylko oddawać Bogu, a więc nie może On być archaniołem, nawet gdyby był tak wspaniałym, jak Michał.

Więcej o sekcie Świadków Jehowy można znaleźć na TEJ STRONIE, a ja wkrótce postaram się napisać o innych doktrynach tej sekty i wykazać, dlaczego są błędne.

Głupcze, komu przypadnie to, coś przygotował?

Dzisiaj są bardzo ciekawe czytania w Kościele. Pierwsze, ze Starego Testamentu jest z Księgi Koheleta. To jeden z tych fragmentów Biblii, które każdy zna, choć nie zawsze potrafi je zlokalizować. „Marność nad marnościami, powiada Kohelet, marność nad marnościami - wszystko marność.” Takie podejście do materialnych bogactw, na kilka wieków przed narodzeniem się Jezusa, to była prawdziwie rewolucyjna koncepcja. Żydzi wierzyli, że Bóg wynagradza człowiekowi w sposób materialny jego wierność i pobożność, a choroby, cierpienia i bieda są wynikiem grzechu i braku wiary. Widzimy to w Księdze Hioba, gdzie Bóg wynagradza mu w końcu cierpienia i niezachwianą wiarę właśnie w sposób materialny:

A teraz Pan błogosławił Hiobowi, tak że miał czternaście tysięcy owiec, sześć tysięcy wielbłądów, tysiąc jarzm wołów i tysiąc oślic. (Hi 42,12)

Widzimy też wpływ takiej nauki w pytaniu uczni Jezusa:

Uczniowie Jego zadali Mu pytanie: Rabbi, kto zgrzeszył, że się urodził niewidomym - on czy jego rodzice? (J 9,2)

Czy to więc chodzi o błogosławieństwa, czy kary, dla Żydów zawsze bogactwa materialne i zdrowie, albo ich brak, były związane z wiarą i wiernością Bogu. Ale Kohelet dalej w swej księdze mówi:

Nagromadziłem też sobie srebra i złota, i skarby królów i krain. Nabyłem śpiewaków i śpiewaczki oraz rozkosze synów ludzkich: kobiet wiele. I stałem się większym i możniejszym niż wszyscy, co byli przede mną w Jeruzalem; w dodatku mądrość moja mi została. […] Ale poznałem tak samo, że ten sam los spotyka wszystkich. Więc powiedziałem sobie: Jaki los głupca, taki i mój będzie. I po cóż więc nabyłem tyle mądrości? Rzekłem przeto w sercu, że i to jest marność.[…] Znienawidziłem też wszelki swój dorobek, jaki nabyłem z trudem pod słońcem, a który zostawię człowiekowi, co przyjdzie po mnie. (Koh 2,8-9, 14b-15, 18 )

Odkrył on w swej mądrości, że dobra materialne same w sobie nie przedstawiają zbyt wielkie wartości, ale jeszcze chyba nie odkrył gdzie te prawdziwe wartości się znajdują. Księga Kohelet ukazuje wręcz człowieka w depresji, nie rozumiejącego na co mu całe to bogactwo, skoro umrze on tak samo, jak głupiec, który nic nie ma. Dopiero Jezus nauczył nas, że inaczej trzeba zabiegać o Królestwo Boże. By się tam dostać trzeba mieć innego rodzaju skarby, bo tam nikt nas nie zapyta o stan naszego konta. W dzisiejszej Ewangelii przytacza On przypowieść o bogaczu, który miał obfite zbiory:

„Uważajcie i strzeżcie się wszelkiej chciwości, bo nawet gdy ktoś opływa [we wszystko], życie jego nie jest zależne od jego mienia. I opowiedział im przypowieść: Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. I rozważał sam w sobie: Co tu począć? Nie mam gdzie pomieścić moich zbiorów. I rzekł: Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj! Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował? Tak dzieje się z każdym, kto skarby gromadzi dla siebie, a nie jest bogaty przed Bogiem.” (Łk 12, 15-21)

Oczywiście nie jest to potępienie bogactwa. Nie ma nic złego w tym, że ktoś jest bogaty. Bogaci ludzie mogą zrobić wiele dobrego, na przykład dać pracę biednym. Kluczem do zrozumienia tego cytatu jest zdanie na samym początku:
„Uważajcie i strzeżcie się wszelkiej chciwości, bo nawet gdy ktoś opływa [we wszystko], życie jego nie jest zależne od jego mienia.”.

Czasami ludzie przytaczają taki cytat z Biblii: „Pieniądze są korzeniem wszelkiego zła”. Jest jednak pewien problem z tym cytatem. Mianowicie taki, że go wcale w Biblii nie ma. Prawdziwy cytat brzmi bowiem tak:

Albowiem korzeniem wszelkiego zła jest chciwość pieniędzy. Za nimi to uganiając się, niektórzy zabłąkali się z dala od wiary i siebie samych przeszyli wielu boleściami. (1 Tm 6,10) Czym innym jest bogactwo, czym innym chciwość. Czym innym posiadanie dóbr materialnych, czym innym pokładanie w tych dobrach zbyt wielkiej nadziei. Korzeniem wszelkiego zła wcale nie jest bogactwo, bogactwo może być wielkim błogosławieństwem. To chciwość, nie pieniądze, jest złem. W Kazaniu na Górze Pan Jezus przypomina:

Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. (Mt 5,3) Te słowa także usłyszymy dzisiaj przed samą Ewangelią. „Ubodzy w duchu”, a więc niekoniecznie ci, co nic nie posiadają, ale ci, co nie robią sobie z dóbr materialnych bożka. Można bowiem być bogatym, ale duchowo ubogim i czystym, a można też nic nie posiadać i mieć obsesję na punkcie pieniędzy i serce skażone chciwością. Pan Jezus nie nakazuje nam wszystkim pozbywać się dóbr materialnych, ale mówi:

Starajcie się naprzód o królestwo /Boga/ i o Jego Sprawiedliwość, a to wszystko będzie wam dodane. (Mt 6,33)

Musimy ustawić odpowiednio w naszym życiu priorytety i nie martwić się zbytnio tym, ile mamy kasy. Rockefellerem i tak żaden z nas nie zostanie. I musimy pamiętać, że karawany nie są wyposażone ani w bagażniki na dachu, ani w haki holownicze. Naszych skarbów, które gromadzimy w niebie nie można nadać na bagaż, one mają zupełnie inną naturę.

Nie gromadźcie sobie skarbów na ziemi, gdzie mól i rdza niszczą i gdzie złodzieje włamują się i kradną. Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie niszczą i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną. Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje. (Mt 6, 19-21)

Wednesday, August 01, 2007

Czy bez Boga dążyłbym do władzy po trupach?

Na forum prowadzimy wiele ciekawych dyskusji i niedawno ktoś, kto podpisał się „Poszukujący” zamieścił tam swój post. Cytat z tego postu i moja odpowiedź jest poniżej. Uważam, że warto może je tu zamieścić, bo myślę, że dużo więcej osób myśli dokładnie tak, jak „Poszukujący”. A tych, którzy chcieliby się przyłączyć do dyskusji, zapraszam na forum. Wystarczy kliknąć TUTAJ.

Poszukujący: „Ja staram się nie krzywdzić bo uważam, że to jest dobre. Nie potrzebuję do tego żadnego Boga. Nie uważam się też za naiwnego głupka.”


Nikt nie twierdzi, że jesteś naiwnym głupkiem, ale też Twoje stwierdzenie, że „coś jest dobre”, żeby miało jakąś wartość i sens, musi mieć jakiś punkt odniesienia. Jeżeli nie ma, to jak zdefiniujemy „dobro”? To, co jest dobre dla Ciebie niekoniecznie musi być dobre dla mnie, czy dla innej osoby.

Nazistowskie Niemcy robiły dokładnie to, co było dla nich dobre. Nie łamali żadnych praw, bo takie prawa sobie uchwalili. Gdyby więc nie konsensus, że istnieją jakieś obiektywne prawa, nie można by ich nawet osądzić. Powracamy tu wielokrotnie do przykładu nazistów, bo to najnowsza historia, ale takich przykładów w historii jest więcej. Wiele narodów, cywilizacji i wiele indywidualności robiło to, co było dobre w ich oczach, a co nam się wydaje okrucieństwem.


Poszukujący: „Przeraziłeś mnie Hiobie tym określeniem człowieka który bezinteresownie nie chce krzywdzić. Czy gdyby nie było Boga to dążyłbyś do kasy i władzy po trupach?”


Sam fakt, że Cię to przeraża świadczy o tym, że jednak jest jakiś obiektywny standard „dobra”. Inaczej twoje przerażenie nie miało by sensu. Pomyśl obiektywnie. Jesteś tak ukształtowany w wiedzy, w przekonaniu, że każdy „dobry” człowiek musi postępować „dobrze”, że moje stwierdzenie, że:


„…Jak nic nie ma po śmierci, to zwycięzcami są ci, co deptali innych i po trupach doszli do majątku i władzy. Ci, co cale życie szli uważając, żeby nie skrzywdzić innych są naiwnymi glupkami.”


…Cię zaszokowało. Uważasz mnie za potwora, który by od razu „dążył do władzy i do kasy po trupach”.

Ale spójrzmy na przykład na… żabę. Oglądałem kiedyś bardzo ciekawy program na Discovery, czy na Animal Planet poświęcony jednej z nich. Jest taki gatunek, który żyje na pustyni, gdzie z samej definicji jest raczej krucho z wodą. Złożone przez samiczkę jajka wysychają i czekają, czasem parę lat na deszcz. Gdy deszcz spadnie, z jajek rozwijają się kijanki, ale są ich dwa rodzaje. Mniejsze roślinożerne, większe mięsożerne, a raczej można by powiedzieć zajmujące się kanibalizmem. Te większe kijanki żywią się swoimi roślinożernymi siostrami. Oczywiście ma to na celu umożliwienie w krótkim czasie, do wyschnięcia mokradła, czy stawku, dorośnięcie niektórym osobnikom, które żyją tylko tak długo, że najczęściej tylko raz zdążą złożyć jajka czekające na następny deszcz. Podaję ten przykład, żeby Ci uświadomić, że taki przykład ze świata zwierząt nie jest dla nas niemoralny, czy zły. Jest to ciekawostka, może trochę okrutna w swej rzeczywistości, ale trudno tu mówić o jakimś złu, czy niemoralności.

Podobnie jest z każdym innym zwierzęciem, niekoniecznie zjadającym swoje potomstwo. Pająk znany jako czarna wdowa jest może ekstremalnym przykładem, ale każdy drapieżnik „morduje niewinne zwierzątka” i nie nazywamy tego złem. To naturalny proces, nieodłączny składnik naszej rzeczywistości, nie mający żadnych negatywnych zabarwień, z moralnego punktu widzenia.

Gdyby więc nie było Boga, gdybyśmy wszyscy byli tylko wynikiem przypadkowej ewolucji, to dlaczego wszystkie w zasadzie cywilizacje, narody i kultury wytworzyły jakieś kodeksy moralne, które obiektywnie stają się dla nich kulą u nogi? Dlaczego mamy konwencje mówiące o konieczności humanitarnego traktowania jeńców wojennych? Przecież prościej ich po prostu rozstrzelać. Dlaczego ratujemy rannych na wojnie, czasem ryzykując życie kilkunastu żołnierzy dla wydostania jednego kamrata, który leży gdzieś poza linią frontu? Dlaczego Amerykanie „babrają się” w Iraku tak, jak „babrali się” w Wietnamie, a sporadyczne przypadki okrucieństwa poszczególnych żołnierzy są piętnowane i karane więzieniem? Czy nie prościej byłoby tam rzucić bombę atomową i po odczekaniu paru lat wjechać na czołgach i zatknąć gwiaździsty sztandar? Cała ta zabawa w prawa człowieka tylko uniemożliwia skuteczne osiągnięcie celu. Bez tych skrupułów konflikt można by zakończyć w trzy miesiące.

Jednak nie da się działać bez skrupułów. Nie da się postępować tak, jak z militarnego punktu widzenia byłoby najkorzystniej. Nie da się, bo jednak istnieje jakieś Prawo, które jest większe niż interes Stanów Zjednoczonych, czy Polski, czy mój, czy Twój. Jest to prawo obiektywnie istniejące, tak jak obiektywnie istnieje jakaś prawda. Albo raczej Prawda. I tylko dlatego takie stwierdzenie, jak to Twoje „Ja staram się nie krzywdzić bo uważam, że to jest dobre.” ma sens. Nie ma natomiast sensu ciąg dalszy, czyli „Nie potrzebuję do tego żadnego Boga.” Potrzebujesz Go, czy o tym wiesz, czy nie. A co więcej, korzystasz z objawienia, które masz zaszczepione w swej duszy, mówiąc w ogóle o dobru.

My wszyscy jesteśmy stworzeni na podobieństwo Boga Gdyby nie Bóg i nie Jego życie w nas, bylibyśmy jak zwierzęta. One nie mają wolnej woli, nie mogą podejmować decyzji ocenianych z moralnego punktu widzenia. Wilk czy lew zabijający sarnę lub gazelę nie postępuje niemoralnie. Nie postępuje też moralnie. W ogóle mówienie tu o moralności nie ma sensu. Drapieżniki postępują tak, jak instynkt im nakazuje i nie bardzo mają wybór. Ale my także mamy instynkty. Mamy też uczucia. Nie raz mamy ochotę kogoś udusić własnymi rękami. I nie mów mi, że to nieprawda. Tyle tylko, że taka myśl jest tak abstrakcyjnie głupia i nierealna, że nawet nas samych rozśmiesza.

Czasem jednak nie wydaje nam się głupia, bo sumienie źle ukształtowane łatwo zagłuszyć. I tu dochodzimy do bardzo ważnego aspektu tego zagadnienia, mianowicie do tych obiektywnych standardów, które naprawdę są konieczne. Podam ci przykład. Pierwszy z nich to pociąg do osób płci przeciwnej. Czy w ogóle pociąg seksualny. „Nieważna płeć, ważne uczucie”. Każdy “normalny” facet spotyka od czasu do czasu osobę która wzbudza w nim pożądanie. Kobiety zapewne także mają takie odczucia. Jednak nie postępujemy w zgodzie z naszym instynktem, który pragnie… wiadomo czego, bo „nie jesteśmy zwierzętami”. Jakiś wewnętrzny głos każe nam się powstrzymać od gwałtu na każdej atrakcyjnej osobie. Przypomnę tu, że zwierzęta wprost przeciwnie, gdy mają taki zew i możliwość, nie mają żadnych innych oporów by pójść za tym głosem. Ale gdy już chodzi nie o gwałt, ale o dobrowolne spędzenie czasu w zacisznym dyskretnym moteliku, to zaczynają się rozdźwięki między tym, co jest moralne, a co nie. Co jest „dobrem”, a co nie. Ile ludzi, tyle opinii. Dlaczego tak jest?

Inny przykład. Aborcja. Wcześniej napisałem, że nikt z nas nie dusi nikogo, nawet jak ma na to ochotę. Ale jednak wielu z nas morduje swe nienarodzone dzieci, usprawiedliwiając to w najprzeróżniejszy sposób. Jakże więc to jest? Nie wiem jaki jest Twój pogląd na aborcję, czy na stosowanie pigułki antykoncepcyjnej, ale wiem, że bardzo wiele „dobrych” ludzi nie ma nic przeciwko pigułce, która ma także działanie wczesnoporonne, a więc zabija ludzkie życie. W swej istocie nie ma różnicy między zabiciem płodu w pierwszych godzinach jego istnienia, a zabiciem, powiedzmy, nowonarodzonego dziecka. Ale bardzo wiele osób nie dostrzega tego. Także chrześcijan, także katolików. Jak więc rozstrzygnąć, czy jest to to samo, czy jednak coś zupełnie innego?

Swoim wpisem do tego wątku pokazałeś, moim zdaniem, że „siedzisz okrakiem na płocie”. Uważając, że Boga nie ma i że On Ci nie jest do niczego potrzebny, twierdzisz, że zawsze postępowałbyś dobrze, a mnie zarzucasz, że ja bez Boga nie miałbym oporów iść do celu po trupach. Ja tylko chciałem Ci pokazać, że takie rozumowanie jest nielogiczne, bo jak Boga nie ma, to nie ma czegoś takiego jak „dobro”, czy „zło”. Jak Boga nie ma, a my jesteśmy wynikiem bezrozumnej ewolucji, to powinniśmy postępować z zgodzie z naturą, instynktami, z tym, co najlepsze dla nas i najbliższej rodziny.

Reasumując uważam, że każdy z nas do pewnego stopnia jest w stanie poznać co rzeczywiście jest dobrem, a co złem. Jednak to prawo naturalne, które mamy odbite w naszych duszach tylko częściowo jest nam pomocne. W pewnym momencie zaczyna się „szara sfera” i zaczyna być nam trudno ocenić, czy coś jeszcze jest moralne, czy nie. Czy jakieś działanie przyniesie dobro, czy zło. I tutaj zaczyna się rola Kościoła. Bóg wyrył nam swoje prawa w sercach, ale wiedząc, że my sami potrafimy doskonale się oszukiwać i usprawiedliwiać dał nam też Kościół. Dał nam również obietnicę, że Kościół będzie nieomylnie nauczał w sprawach wiary i moralności. A wyryty w naszych sercach kodeks moralny daje nam tylko wskazówkę, że Bóg rzeczywiście istnieje i zobowiązuje nas do szukania tego Boga.

Dzisiaj jest rocznica Powstania Warszawskiego. To także przykład na to, że jednak Bóg istnieje. Takie wartości jak Bóg, Honor i Ojczyzna kiedyś coś znaczyły. Pokolenie które wtedy walczyło nie zastanawiało się, czy to się opłaci, czy to ma sens, czy przyniesie korzyść. Oczywiście chcieli zwycięstwa i było ono możliwe. Ale ważniejsze było co innego. Ważniejsze było zrobienie tego, co jest dobre. Żeby móc potem spojrzeć swoim dzieciom w oczy. Żeby móc potem spojrzeć sobie w oczy. Ale aby takie wartości rzeczywiście istniały, potrzebne jest coś więcej, niż ewolucja. Potrzebna jest dusza, która rozumie czym jest miłość, dobro, poświęceni dla innych itd., itp. Jednak nie wytłumaczysz istnienia duszy ewolucją, bo to nie ewolucja ją stworzyła.