Monday, February 28, 2005

Bądźcie dla siebie nawzajem dobrzy i miłosierni! Przebaczajcie sobie, tak jak i Bóg nam przebaczył w Chrystusie. (Ef 4,32)


Usłyszałem niedawno słowa, że tak naprawdę Boga kochamy tylko tyle, ile kochamy najbardziej znienawidzoną przez nas osobę. Zdanie to jakoś zapadło mi w serce i myślę o nim od kilku dni. Najgorsze jest to, że im więcej o nim myślę, tym prawdziwsze mi się wydaje, a nie jest to wcale dobrym dla mnie znakiem. Zresztą co tam znienawidzeni przez nas wrogowie. Jakże często mamy problem z naszymi bliskimi, z osobami, które kochamy, z członkami naszych rodzin.

Jeśliby ktoś mówił: Miłuję Boga, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi.
(1J 4,20)

Oczywiście nie mówię tu o sytuacjach, gdy wszystko jest dobrze. Wszyscy się uśmiechamy, mamy wspaniałe humory, pomagamy sobie wzajemnie i promieniejemy miłością. W takiej sytuacji każdy z nas jest aniołem. Ale nie zawsze tak jest. Czasem są złe dni. Czy to wina pogody, czy zmęczenia, złego samopoczucia czy hormonów- nie ważne. Czasem są dni takie, że czego nie powiemy, czego nie zrobimy, wszystko jest źle. Więc w złości wyrzucamy z siebie słowa, które ranią, kaleczą, zabijają miłość. A słowo raz wypowiedziane nie wróci. Albo wraca odbite w krzywym zwierciadle skrzywdzonej osoby, jeszcze cięższe, jeszcze okrutniejsze i bardziej raniące.


Jeżeli ktoś uważa się za człowieka religijnego, lecz łudząc serce swoje nie powściąga swego języka, to pobożność jego pozbawiona jest podstaw.
(Jk 1,26)

I o co są te śmiertelne spory? Z jakiego powodu te ciężkie słowa wylatują, jak pociski z haubicy? Bo ukochana osoba się krzywo popatrzyła? Wycisnęła pastę z tubki ściskając ją w środku? Bo nie opuściła deski klozetowej? Czy zapomniała kupić papierosy? A może warto by przypomnieć sobie inną sytuację, kiedy to pewna znana nam wszystkim Osoba miała rzeczywiste prawo przygadać paru swoim oprawcom. Ale jednak powiedziała Ona te słowa:


Lecz Jezus mówił: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią.
(Łk 23,34a)

Jeżeli On wybaczył w takiej sytuacji, to czy nie znaczy to, że my nie powinniśmy wybaczać w KAŻDEJ sytuacji?


Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone. Dawajcie, a będzie wam dane; miarę dobrą, natłoczoną, utrzęsioną i opływającą wsypią w zanadrza wasze. Odmierzą wam bowiem taką miarą, jaką wy mierzycie.
(Łk 6, 37-38)

Ile razy czytam ten werset, mam przed oczami przekupkę z Kleparza, sprzedającą maliny, czy inne owoce. Ma ona garnuszek i sprzedając, sypie do niego z kopką i jeszcze utrzęsie, żeby się więcej zmieściło. Zawsze lubiłem kupować u takich, bo człowiek miał poczucie, że za wyznaczoną cenę dostał uczciwą ilość towaru. I nie ma tu znaczenia, że to ona tę cenę wyznaczała. I tak się czułem lepiej, bo zgadzając się na cenę widziałem, że dostaję uczciwą miarę.

A my? Jakże często przypominamy tego kelnera ze starego dowcipu, który przyniósł klientowi setkę wódki. Klient wziął szklaneczkę, patrzy i mówi: „Panie kelner, tu jest włos!” „To nie jest włos, to jest miarka.” – Odpowiedział kelner. Klient na to: „To dolej pan, z łaski swojej, do miarki!

Nasza sprawiedliwość jest właśnie taka. Oszukać troszeczkę, nie dać za wiele. Znaleźć drzazgę w oku bliźniego, ignorując swoje belki. Niech on, czy ona daje nam utrzęsioną miarę, ja może dam, no… troszkę pod kreskę. Bo to nie była moja wina. Nie ja zacząłem. I ona zawsze… I ja nigdy… Sto razy już mieliśmy tę rozmowę…Więc i tak okazałem dość cierpliwości i serca, aż za dużo. Tylko… czy to była wina Jezusa, że był przybity do Krzyża? On jeden był naprawdę bez winy. A jednak przebaczył.


Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego…
(1 Kor 13,4-5)

Każdy z nas, nawet ten, co modli się niewiele, odmawia czasem modlitwę „Ojcze nasz”. Nawet ten, kto nie modli się w ogóle, ale jest czasem na mszy, odmawia ją w kościele. Warto byłoby się czasem zastanowić nad słowami tej modlitwy, bo kończy się ona słówkiem „Amen”, które jest zaprzysiężeniem. Mówiąc „Amen” mówimy: „Niech się tak stanie”. Zgadzamy się ze wszystkim, co powiedzieliśmy. A wśród siedmiu petycji do Boga Ojca, jedna jest warunkowa. Warto, żebyśmy nad tym warunkiem czasem pomyśleli.


[Ojcze nasz] przebacz nam nasze winy, jak i my przebaczamy tym, którzy przeciw nam zawinili. […] Jeśli bowiem przebaczycie ludziom ich przewinienia, i wam przebaczy Ojciec wasz niebieski. Lecz jeśli nie przebaczycie ludziom, i Ojciec wasz nie przebaczy wam waszych przewinień.
(Mt 6,12,14-15)

Czy to znaczy, że nasze wybaczenie spowoduje, że ta osoba, której nie możemy ścierpieć i która nam taką wielką krzywdę wyrządziła, nie spuszczając tej deski klozetowej, uniknie ognia piekielnego? Cóż. Większą krzywdą były słowa przez nas wypowiedziane, większą krzywdę powoduje kłótnia, niż jej przyczyna, więc to i tak my na ten ogień bardziej zasługujemy. Uważajmy na to, co mówimy, język jest okrutną bronią.


Języka natomiast nikt z ludzi nie potrafi okiełznać, to zło niestateczne, pełne zabójczego jadu.
(Jk 3,8)

Nie naszą jest rzeczą sądzić. Sąd należy do Boga. I fakt, że my darowaliśmy, czy też nie, nie ma dla tamtej osoby żadnego znaczenia. Ma to znaczenie dla nas. To, że nie darujemy komuś win, rzeczywistych, czy urojonych, powoduje tylko to, że zamykamy drogę Bożemu Miłosierdziu do naszego serca. Odbieramy Bogu możliwość litości nad nami, nie nad naszym bliźnim. Nie domagajmy się więc aż tak sprawiedliwości, bo możemy ją otrzymać.


Jeśli mówimy, że nie mamy grzechu, to samych siebie oszukujemy i nie ma w nas prawdy. Jeżeli wyznajemy nasze grzechy, [Bóg] jako wierny i sprawiedliwy odpuści je nam i oczyści nas z wszelkiej nieprawości. Jeśli mówimy, że nie zgrzeszyliśmy, czynimy Go kłamcą i nie ma w nas Jego nauki.
(1J 1,8-10)

A jakie ja mam prawo tak tu truć i umoralniać innych? Już widzę paru moich wiernych czytelników, szykujących się do ataku, ze zjadliwym uśmiechem na ustach, zaczynających ironicznym „Piotrusiu…” Otóż chciałem ich i was wszystkich zapewnić, że nie mam żadnego. Ten felieton jest o mnie. To ja mam problem i ja chciałem tu teraz wszystkich, których skrzywdziłem, przeprosić.

Łatwo jest umoralniać i głosić różne prawdy na necie, trudniej żyć tymi prawdami. I nie mówię tu nawet o różnych osobach, z którymi miałem jakieś spięcia i zażarte dyskusje na tej stronie. Do tych osób nie mam żalu, modlę się za nie każdego dnia, tak, jak za wszystkich odwiedzających tą stronkę. Niektórych z nich nie zrozumiałem, niektóre mają może jakieś inne problemy, są pewnie i takie, co po prostu chcą mi zrobić na złość. Ale to normalne. Skoro zdecydowałem się na taki ekshibicjonizm, jaki tu uprawiam, to muszę się liczyć z jego skutkami.

Problemem jest mój stosunek do osób „realnych”. Moich bliskich w domu, moich szefów w pracy. Pisałem niedawno, nawet dwukrotnie, że powinniśmy tak żyć, żeby nasze życie było niezbitym dowodem na to, że jesteśmy chrześcijanami. Ja mam z tym czasem bardzo poważne trudności.

Oczywiście, że można się usprawiedliwiać. Jestem nerwus i jak „wyjdę z nerw”, to nie panuję nad sobą. Nie moja wina. Takiego mnie Bóg stworzył. Trudność jest tylko taka, że każdego z nas Bóg stworzył z jakąś bolączką. Albo raczej, że w konsekwencji grzechu pierworodnego każdy z nas ma jakieś skłonności do złego. Jeden do alkoholu, inny do pornografii, trzeci ma problem z kartami, czy innym hazardem, a są tacy, co mają problem z opanowaniem nerwów.

Dlatego też mamy nie oceniać innych. Łatwo jest mi potępić homoseksualistę, ja nie mam w tym kierunku żadnych skłonności. Łatwo mi potępić alkoholika, od lat jestem abstynentem. Równocześnie usprawiedliwiam moje wybuchy złości, „bo przecież takiego mnie Bóg stworzył”. Że też pozostaniemy przy tych tylko przykładach, pomijając inne skłonności milczeniem.

Nie porównujmy się więc do innych, każdy z nas ma swój krzyż do niesienia. I nie znaczy to wcale, że mamy być tolerancyjni w stosunku do grzechów innych ludzi. Biblia i Kościół, a raczej sam Bóg, wyraźnie nas uczą, co jest grzechem. I to musimy głośno powiedzieć. Także grzesznikowi. Zwrócić mu uwagę, gdy błądzi. Z miłością wskazać mu drogę. Ale nie oceniajmy jego duszy, nie odsądzajmy od czci i wiary i nie posyłajmy go do piekła. To nie nasza rola. Dziękujmy Bogu, że nie mamy jego krzyża do dźwigania i módlmy się za niego.

Jedyna osoba, jaką nam wolno oceniać i jaką oceniać powinniśmy jesteśmy my sami. A ocena musi być sprawiedliwa i surowa. Jedyny grzech, jakiego nam Bóg nie odpuści, „grzech przeciw Duchowi Świętemu”, to grzech odrzucenia Boga. A odrzucamy Go dlatego, że uważamy, że nie jest nam On potrzebny.


Usłyszeli to niektórzy faryzeusze, którzy z Nim byli i rzekli do Niego: Czyż i my jesteśmy niewidomi? Jezus powiedział do nich: Gdybyście byli niewidomi, nie mielibyście grzechu, ale ponieważ mówicie: "Widzimy", grzech wasz trwa nadal.
(J 9,40-41)

Zaprawdę, powiadam wam: wszystkie grzechy i bluźnierstwa, których by się ludzie dopuścili, będą im odpuszczone. Kto by jednak zbluźnił przeciw Duchowi Świętemu, nigdy nie otrzyma odpuszczenia, lecz winien jest grzechu wiecznego.
(Mk 3,28-29)

Katechizm Kościoła Katolickiego tak wyjaśnia, czym jest ten grzech bluźnierstwa przeciw Duchowi Świętemu:


1864 "Każdy grzech i bluźnierstwo będą odpuszczone ludziom, ale bluźnierstwo przeciwko Duchowi Świętemu nie będą odpuszczone" (Mt 12,31). Miłosierdzie Boże nie zna granic, lecz ten, kto świadomie odrzuca przyjęcie ze skruchą miłosierdzia Bożego, odrzuca przebaczenie swoich grzechów i zbawienie darowane przez Ducha Świętego. Taka zatwardziałość może prowadzić do ostatecznego braku pokuty i do wiecznej zguby.


Nie zmieniajmy więc wszystkich naokoło i nie spowiadajmy się z grzechów żony, czy męża. Przypatrzmy się sobie. Pamiętajmy, że każdy z nas należy do jednej z dwóch grup ludzi: Albo jesteśmy grzesznikami, uważającymi się za świętych, albo świętymi, uważającymi się za grzeszników. Tak czy inaczej potrzebujemy Zbawiciela, sakramentu spowiedzi i odmiany naszych serc. Przynajmniej ja.

A wszystkich tych, których skrzywdziłem w swym życiu serdecznie przepraszam. Wybaczcie mi, a ja obiecuję, że postaram się poprawić. Wiem, ze to nie pierwsza taka obietnica, ale cóż. Nie jest to prosta sprawa. Ale nie jest to też wcale niemożliwe:


Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia.
(Flp 4,13)

Ale czy to znaczy, że moje felietoniki będą już miały całkiem stępione ostrze satyry? Czy znaczy to, że nie będę już nigdy sarkastyczny i złośliwy? Nie obawiajcie się. Ja nie potrafię pisać inaczej, niż piszę. Więc albo będę pisał tak, jak do tej pory, albo biorę zabawki i idę do domu. Ale jest zasadnicza różnica między stosowaniem form literackich, czasem mających nawet na celu ośmieszenie kogoś, a powiedzeniem w złości słów, których nigdy powiedzieć nie powinniśmy.

Jak ktoś, kto jest osobą publiczną bredzi, to ja z chęcią mu to wypomnę. Jak ktoś mnie zarzuca, że to ja bredzę, to będę się bronił. Także stosując sarkazm i starając się oponenta ośmieszyć. Inna sprawa na ile mi się to udaje osiągnąć. Ale to jest zupełnie co innego, niż celowe, lub mimowolne ranienie kogoś bliskiego przez poniżanie, czy próbę ośmieszenia.

Jaka więc różnica? Spróbuję wytłumaczyć. Gdy ktoś ma problem i prosi mnie o pomoc, a ja go wyśmieję, to na pewno jest brak miłości i grzeszne działanie. Gdy zaślepiony złością rzucam kalumnie na bliskich, czy czytelników, to na pewno grzech. Ale dysputa publiczna, odpieranie zarzutów, publicznie postawionych, to coś zupełnie innego. Tak mi się wydaje.

Czy nie znaczy to, że mogę kiedyś przekroczyć granicę i naprawdę zranić kogoś? Na pewno. Ale nie mam takich intencji. Powróćmy do przykładów z poprzedniego akapitu. Wyśmiewanie tych, którzy mnie proszą o pomoc jest czysto akademickim przykładem i na pewno się to tu nie wydarzy. Ale w sytuacji złości na bliskich celem moim jest ich zranienie. Taka jest smutna rzeczywistość. W kłótni używamy takich słów i takich wyrażeń, intonacji głosu i gestów, żeby sprawić tym, z którymi się kłócimy, ból. I nie ma większego znaczenia, że robimy to w złości i bez zastanowienia. Tak, czy inaczej, kłótnia jest namiastką rękoczynów i rani często bardziej niż uderzenie. Zostawia też czasem blizny na całe życie.


A Król im odpowie: Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili.
(Mt 25:40)

Dyskusje na tej stronie nigdy nie mają na celu zranienie nikogo. Ośmieszenie? Zapewne czasami tak. A czy ośmieszenie nie może zranić? Może. Ale wydaje mi się, że ktoś, kto pierwszy stara się mnie ośmieszyć, zgadza się na taką „potyczkę słowną”. Jest to więc zupełnie inna sytuacja. Ale jeżeli kiedykolwiek kogoś skrzywdziłem tutaj użyciem słów, które raniły, przepraszam. Nie miałem takich intencji.

Czasem jednak granica jest płynna i zdaję sobie z tego sprawę, że mogłem ją przekroczyć. Zwłaszcza, że niektórzy z moich czytelników używali naprawdę chwytów poniżej pasa. Do dziś istnieje blog, który jest „antystroną” polonusa, z kopią linków, stacji radiowych itd., z moimi adresami, ale z jakimiś bzdurnymi tekstami, skopiowanymi niewiadomo skąd. Co i tak jest lepsze, niż stronki, o których pisałem już kiedyś, więc nie będę powtarzał. Tylko, że dochodzimy ponownie do tego samego pytania: Czy to, co mnie tu czasem spotyka jest gorsze od tego, co przeżył Jezus? Porównanie tak absurdalne, że aż śmieszne. A jeżeli On mógł wybaczyć, to czy ja nie powinienem?

Człowiek, czy ludzie, którzy mi starali się dokuczyć mają jakiś problem. A ja, jako chrześcijanin, mam obowiązek im pomóc. Choćby modlitwą. Nie wiem, dlaczego to robią i nie moja to sprawa. Może są chorzy. Może odebrali inne wychowanie. Może jest inna przyczyna. Ale celem nas wszystkich, skoro jesteśmy członkami tego samego Mistycznego Ciała, naszego Kościoła, którego głową jest Jezus, jest pomoc tym zbłąkanym owieczkom. Bo celem nas wszystkich musi być wspólne spędzenie wieczności.


Jezus usłyszał to i rzekł do nich: Nie potrzebują lekarza zdrowi, lecz ci, którzy się źle mają. Nie przyszedłem powołać sprawiedliwych, ale grzeszników.
(Mk 2,17)

Ten felieton jest jednak o czym innym. O krzywdzie wyrządzanej w złości najbliższym. Moje zachowanie w stosunku do nich nie może mieć usprawiedliwienia. Przynajmniej w moich oczach. Ja, znając Biblię na tyle, na ile ją znam, i naukę Jezusa, powinienem wiedzieć lepiej. I dlatego napisałem ten felieton. Głównie, żeby sobie samemu uświadomić pewien problem. I żebym mógł powrócić do niego i przeczytać, gdy następny raz stracę nad sobą panowanie. A was wszystkich proszę o modlitwę za mnie. I za wszystkich grzeszników, zmagających się ze swymi nawykami. Ja ze swej strony mogę to samo wam obiecać.


Jestem bowiem świadom, że we mnie, to jest w moim ciele, nie mieszka dobro; bo łatwo przychodzi mi chcieć tego, co dobre, ale wykonać - nie. Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale czynię to zło, którego nie chcę. Jeżeli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to czynię, ale grzech, który we mnie mieszka.
(Rz 7,18-20)

Friday, February 25, 2005

Sprawa Terri Schindler-Schiavo. Najnowsze wiadomości.


Są najnowsze wiadomości w sprawie Terri, ale niestety niezbyt optymistyczne. Sędzia George Greer zadecydował dzisiaj, że mąż może odłączyć rurkę karmiącą Terri, ale nie przed 18. marca. Miejmy nadzieję, że rodzinie uda się w tym czasie coś uzyskać.

W międzyczasie znalazłem ciekawy artykuł o kościele scjentologicznym, kulcie dość rozpowszechnionym w USA, zwłaszcza wśród aktorów. John Travolta jest chyba najbardziej znaną postacią związaną z tym kultem, Tom Cruise także jest scjentologiem. Duchową stolicą tego kultu jest właśnie Clearwater na Florydzie, gdzie przebywa Terri. Także sędzia decydujący o jej życiu tam urzęduje.

Scjentolodzy są potężną grupą w tym mieście, posiadają wiele hoteli i innych budynków, mają wpływ na lokalną gospodarkę, a więc i na lokalne władze. Prawdopodobnie politycy i sędziowie siedzą im w kieszeni, a przynajmniej zdają sobie sprawę, że bez poparcie scjentologów ich szanse na ponowny wybór są znikome. Być może także mąż Terri jest członkiem tego kultu. Tłumaczyłoby to jego zachowanie.

Scjentologia nie tylko uczy, że śmierć jest wyzwoleniem duszy z ciała, które jest jej więzieniem i że w cierpieniu nie ma żadnej wartości, ale aktywnie walczy z katolicyzmem. Terri i jej rodzice są katolikami. Więcej o powiązaniu scjentologów ze sprawą Terri, po angielsku, można znaleźć w tym artykule. O samym „kościele” scjentologów po polsku tutaj.

Wspomagajmy nadal rodzinę Schindlerów naszymi modlitwami i miejmy nadzieję, że uda się zmienić w ciągu tych trzech tygodni decyzję sędziego. Ja was będę informował w dalszym ciągu o rozwoju tej sprawy, bo dotyczy ona nas wszystkich. To kwestia tego, kto ma decydować o naszym życiu. Jak Terri przegra, stworzy to precedens, na który wiele spraw będzie się powoływało i to sądy, nie rodziny i nie my sami, będą decydowały o naszym życiu i śmierci.

Orędzie Maryi z 25. lutego 2005


Dzisiaj Maryja w Medjugorie przekazała nam takie słowa:


“Drogie dzieci! Dziś wzywam was byście byli moimi wyciągniętymi rękoma w świecie, który umieszcza Boga na ostatnim miejscu. Dziatki, umieśćcie Boga na pierwszym miejscu w waszym życiu. Bóg będzie was błogosławił i da wam siłę, byście dawali świadectwo Boga miłości i pokoju. Jestem z wami i oręduję za wami. Dziatki, nie zapominajcie, że kocham was delikatną miłością. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”


Jak zawsze Maryja przekazuje nam to, co już znamy z Biblii i nauki Kościoła. Przypomina nam jednak pewne rzeczy, o których często zapominamy. Umieszczenie Boga na pierwszym miejscu to nic innego, jak uznanie właśnie w Nim naszego Pana. Biblia wyraźnie nas uczy, że:

Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i mamonie. (Mt 6,24)

A tymczasem niemalże każdy z nas zapomina o Bogu w pogoni za „złotym cielcem”. Pewnie, że nie ogłaszamy, że to dobra materialne są naszymi bogami, większość z nas twierdzi, że należymy do Boga i Jemu służymy, ale zastanówmy się, czy nie są to tylko puste słowa? Jak pisałem wczoraj, w zakończeniu rozmyślań o Ewangelii z nadchodzącej niedzieli, powinniśmy tak żyć, żeby prokurator nie miał problemów z udowodnieniem naszej „winy”, gdyby chrześcijaństwo zostało zdelegalizowane.

Thursday, February 24, 2005

Rozmowa Jezusa z Samarytanką przy Studni Jakuba. (J 4,5-42)


W najbliższą niedzielę czytanie z ewangelii Janowej o spotkaniu Jezusa z Samarytanką przy studni Jakuba. Pozwólcie mi się podzielić z wami przemyśleniami na temat tego wydarzenia.

Święty Jan pisze w bardzo ciekawy sposób. Ci, co znają grekę twierdzą, że czwarta Ewangelia jest napisana bardzo prostym językiem. Święty Jan ma raczej ubogie słownictwo, ale treści nam przekazywane mają niesamowitą głębię i wiele ukrytych znaczeń. Nie wiemy nawet, czy on sam do końca poznał te wszystkie niuanse. Na pewno my wszystkich nie poznamy w naszym doczesnym życiu. Czasem natchniony pisarz jest zaledwie narzędziem, choć aktywnie współpracującym z Duchem Świętym, pod którego inspiracją przekazuje nam Słowo Boże. Ale wiemy na pewno, choćby z „Apokalipsy”, że święty Jan jest także mistykiem, więc być może był on świadomy tych pokładów ukrytych znaczeń w swej Dobrej Nowinie.

Oczywiście to główne, pierwszoplanowe znaczenie jest raczej proste i zrozumiałe dla wszystkich. Jezus, który jest „drogą i prawdą, i życiem” ma „żywą wodę”. To Jego nauka, Jego słowa i woda, która wypłynęła z Jego boku na Krzyżu. Ale święty Jan ma nam tu do powiedzenia dużo więcej.

Przede wszystkim trzeba by przypomnieć, czemu Żydzi nie rozmawiali z Samarytanami. Było to wynikiem wojny domowej, która miała miejsce niemalże 1000 lat wcześniej. My dzisiaj używamy słów „Żyd” i „Izraelita” zamiennie, głównie dlatego, że ojczyzna Żydów nazwana została Izraelem. Ale w czasach Jezusa nikt tych pojęć nie mylił. Każdy Żyd był Izraelitą, ale nie każdy Izraelita był Żydem.

Po śmierci króla Salomona jego syn, następca tronu Roboam postanowił podnieść wysokie już podatki i 10 pokoleń Izraela zbuntowało się. Odłączyli się oni od pokolenia Judy pod przewodnictwem Jeroboama, a jedyne pokolenie, jakie zostało z Judejczykami to mały szczep Beniamina, zbyt słaby i zbyt blisko związany terytorialnie z Jerozolimą, żeby mógł się odłączyć. Żydami byli właśnie członkowie plemienia Judy. Sam święty Paweł, gdy mówił o swym pochodzeniu, nazywał się w 2Kor 11,22, Rz11,1, czy Flp 3;5 „Izraelitą”, gdyż on sam był właśnie członkiem pokolenia Beniamina. Jedynie wtedy nazywa siebie Żydem, gdy chce podkreślić swoją wiarę, gdy ma na myśli wspólnotę wierzeń z tymi, do których przemawia.

Od czasu odłączenia się 10 pokoleń trwała nienawiść między Judeą a Izraelem. Nie tylko bowiem nawzajem oskarżali się oni o rozbicie jedności Narodu Wybranego, to jeszcze Samarytanie nie uznawali Jerozolimy za miejsce, gdzie powinno się oddawać cześć Bogu. Ustanowili swą stolicę w Samarii. Zaczęli też oddawać cześć złotym cielcom, bożkom, na górze Garizim. Co gorsze, Samarytanie nie zachowali „czystości krwi”. Nie zawierali małżeństw między sobą, wewnątrz swych pokoleń, ale byli na wpół Babilończykami, czy też Asyryjczykami. Po prostu ich terytorium po rozpadzie Izraela na dwa królestwa zostało podbite przez Babilończyków, a następnie przez Asyrię w 722. roku. Część mieszkańców wysiedlono, przywieziono ludność z innych podbitych krajów i zmuszono ich do mieszanych małżeństw. Była to zwykła ówczesna praktyka stosowana przez Asyrię, gdyż ułatwiała rządzenie podbitymi narodami. Traciły one swe poczucie narodowościowe i swą religię, więc łatwiej wtapiały się w nowy organizm państwowy.

Samarytanie jednak nie utracili do końca swej religii. Nie uznawali oni całej Biblii, jak Żydzi, ale uznawali Torę, Pięcioksiąg. Pierwsze pięć ksiąg Starego Testamentu. To właśnie za pewnymi wersetami z Księgi Rodzaju uważali, że Bogu należy oddawać cześć na Górze Garizim, nie w Jerozolimie. Żydzi, zwłaszcza kapłani, rzecz jasna, nie zgadzali się z tym, z wielu względów. Teologicznych przede wszystkim, ale i materialnych, czerpiąc spore korzyści materialne z obowiązku wykonywania nakazów prawa przez wiernych.

Jezus, rozmawiając z Samarytanką, powiedział, że gdyby wiedziała ona kim jest, prosiłaby Go o „żywą wodę”. Ona, zdziwiona, że ten Żyd rozmawia z nią, Samarytanką i do tego kobietą, pyta: Czyżbyś był większy od Jakuba, który nam dał tą studnię? Możliwe, że nawet pokpiwała sobie trochę, bo Samarytanie bynajmniej nie mieli poczucia niższości w stosunku do Żydów. Uważali się, słusznie poniekąd, za potomków Jakuba i uważali, że potomkowie Judy, który był zaledwie jednym z synów Jakuba są narodem niejako mniej ważnym. Niemniej jednak poprosiła Go o tę „żywą wodę”, może chcąc go wystawić na próbę. Jezus na to powiedział jej, żeby przyprowadziła męża. Ona odpowiedziała, że nie ma męża. Na to Jezus: To prawda, miałaś pięciu, ale ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem.

Do tej pory wszystko było raczej dość jasne. Ale teraz odpowiedź Samarytanki jest zdumiewająca. Mówi ona: „ Panie, jesteś plotkarzem. Kto ci te plotki naopowiadał?” Nie, żartuję oczywiście. Samarytanka mówi: „Widzę, że jesteś prorokiem.” Ale co w tym zdumiewającego? Skoro Jezus znał jej życie, mimo, że zobaczyli się pierwszy raz, to czy to nie wskazuje na dar proroctwa? Być może. Ale prorok miał bardzo konkretne znaczenie dla Samarytan. Oni nie uznawali żadnych proroków, uznanych przez Judejczyków. Głównie zresztą dlatego, że ci nie mieli dla Izraela innych słów, niż słowa potępienia. Wszyscy prorocy potępiali Samarię za opuszczenie Jerozolimy, za łączenie swej religii z religiami sąsiednich narodów, za mieszanie się z innymi ludami i poddawanie się innym królom. Oczekiwali oni tylko na jednego proroka, bo w Pięcioksięgu jest obietnica jego przyjścia.

Mojżesz w Księdze Powtórzonego Prawa 18,15 mówi:
„Pan, Bóg twój, wzbudzi ci proroka spośród braci twoich, podobnego do mnie. Jego będziesz słuchał.” Ten Prorok, obiecany przez Mojżesza, był utożsamiany z Mesjaszem. Także Żydzi czekali na niego, co widzimy choćby w 6. rozdziale Ewangelii Jana, gdy po nakarmieniu pięciu tysięcy mężczyzn pięcioma chlebami (symbol Tory, Pięcioksięgu) pozostało 12 koszy ułomków (symbol dwunastu pokoleń Izraela). Prorok był obiecany w Pięcioksięgu, przez Mojżesza, autora Tory, człowieka, który nakarmił manną 12 pokoleń Izraela. Nic dziwnego, że gdy Żydzi zobaczyli cud Jezusa zawołali: A kiedy ci ludzie spostrzegli, jaki cud uczynił Jezus, mówili: Ten prawdziwie jest prorokiem, który miał przyjść na świat. Także Filip, jeden z dwunastu apostołów, rozpoznał w Jezusie tego proroka: Filip spotkał Natanaela i powiedział do niego: Znaleźliśmy Tego, o którym pisał Mojżesz w Prawie i Prorocy - Jezusa, syna Józefa z Nazaretu. (J 1,45)

I Samarytanka uznała w Jezusie tego proroka, a przynajmniej zaczyna wierzyć, widzi, że to jakiś autorytatywny Nauczyciel. Dlatego też pyta Go, gdzie należy oddawać cześć Bogu: Na tej górze, czy w Jerozolimie? Jezus odpowiada, że Żydzi posiadają prawdę, a Samarytanie są wyznawcami pogańskich religii, czcząc to, czego nie znają, ale zapowiada też, że nadszedł czas, gdy wszyscy będą czcić Boga nie na tej, czy innej górze, ale w swych sercach, w Duchu i prawdzie.

Przypatrzmy się bliżej temu dialogowi Samarytanki z Jezusem:
„…kobieta odrzekła Mu na to: Nie mam męża. Rzekł do niej Jezus: Dobrze powiedziałaś: Nie mam męża. Miałaś bowiem pięciu mężów, a ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem. To powiedziałaś zgodnie z prawdą. Rzekła do Niego kobieta: Panie, widzę, że jesteś prorokiem.” Słowa Jezusa można przetłumaczyć troszkę inaczej, mianowicie: „Miałaś bowiem pięciu mężów, a ten, z którym jesteś teraz, nie jest twoim mężem”. Albo, inaczej mówiąc, słowa Samarytanki były nie tylko słowami opisującymi jej osobistą sytuację rodzinną, ale sytuację całego jej narodu. I Jezus mówiąc, że „ten, z którym teraz jesteś nie jest Twoim mężem” miał na myśli siebie samego. Pozwólcie, że szerzej to wytłumaczę:

Cały kontekst rozmowy Jezusa z kobietą wskazuje na to, że chodzi tu o coś więcej, niż jej matrymonialną sytuację. Przewija się przez tą rozmowę wątek oddawania czci Bogu. Samo słowo „mąż”, baal może oznaczać mąż, ale także pan, bożek, czy Bóg. W 2.Księdze Królewskiej rozdział 17 czytamy, że Izrael czcił Baalów, bożków z pięciu krain, czcił też co prawda Boga, ale nie tak, jak Bóg nakazał, a więc nie poddając się Mu, odrzucając Jerozolimę jako miejsce, gdzie Mu należy oddawać cześć. „Miałaś bowiem pięciu mężów, a ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem.” Ozeasz prorokował Izraelowi:

„I stanie się w owym dniu - wyrocznia Pana - że nazwie Mnie: Mąż mój, a już nie powie: Mój Baal. Usunę z jej ust imiona Baalów i już nie będzie wymawiać ich imion. W owym dniu zawrę z nią przymierze, ze zwierzem polnym i ptactwem powietrznym, i z tym, co pełza po ziemi. Łuk, miecz i wojnę wyniszczę z jej kraju, i pozwolę jej żyć bezpiecznie. I poślubię cię sobie [znowu] na wieki, poślubię przez sprawiedliwość i prawo, przez miłość i miłosierdzie. Poślubię cię sobie przez wierność, a poznasz Pana.” (Oz 2:18-22 )

Nic dziwnego, że po wysłuchaniu słów Jezusa, że miała ona pięciu mężów, (baalim) a ten, którego ma teraz, nie jest jej mężem, zrozumiała, że Jezus jest Mesjaszem, Prorokiem, na którego oczekiwali tyle lat. Do tego warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden fakt. Cała ta rozmowa miała miejsce przy Studni Jakuba. Pamiętacie, gdzie ostatni raz byliśmy przy niej? Jakub przy tej studni znalazł swoją żonę, Rachelę. Cały więc kontekst tej opowieści jest matrymonialny.

Co przypomina mi raz jeszcze, że Bóg bardzo często używa porównań tego typu. Kościół jest Jego Oblubienicą. Osoby konsekrowane, siostry zakonne, ale także bracia i kapłani, są mistycznie zaślubieni Bogu. I przede wszystkim nasze małżeństwa, które są obrazem Boga. Najlepszym przykładem na zrozumienie istoty Boga, faktu, że jest On Trójcą, to obraz rodziny. Małżeństwo jest święte i dlatego powinniśmy walczyć o rodzinę. O tradycyjną rodzinę, nie jakieś chore związki. Bo naszym Panem jest Bóg, nie oddawajmy czci żadnym baalom.

Dalszy kontekst tej Ewangelii też jest ciekawy. Jezus, po dwudniowym pobycie wśród Samarytan, którzy uznali w Nim Zbawiciela Świata, powraca do Kany Galilejskiej, (znowu wskazówka zwrócona w stronę „małżeńskiej symboliki”) i uzdrawia syna królewskiego urzędnika, a więc poganina. Przypomina się nakaz Jezusa, jaki zostawił uczniom, odchodząc do Nieba po zmartwychwstaniu:


Gdy Duch Święty zstąpi na was, otrzymacie Jego moc i będziecie moimi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po krańce ziemi.
(Dz 1,8)

Święty Jan pokazał w swej Ewangelii, w czwartym rozdziale, że sam Jezus głosił Dobrą Nowinę i niósł uzdrowienie dusz i ciał w Jerozolimie, Judei, Samarii i aż po krańce świata takiego, jaki znali ówcześni ludzie.

Ewangelia ta uczy nas jeszcze jednej rzeczy. Że nie powinniśmy się bać ewangelizować. Głosić Dobrej Nowiny. Także tym, którzy są „beznadziejnymi przypadkami”. Trudno sobie wyobrazić bardziej beznadziejny przypadek, niż Samarytanin. Tysiąc lat nienawiści, potężny bagaż historyczny. Oskarżanie się wzajemne o najgorsze przestępstwa i grzechy. I na skutek nauczania Jezusa cale miasteczko uznało w Nim, Żydzie, Zbawiciela Świata. To wskazuje nam na fakt, że nie wiemy, kto otrzyma łaskę nawrócenia i kiedy. I nie jest to nasza sprawa. My pracujemy w dziale sprzedaży, tamte decyzje to sprawa Zarządu. Ale Święty Paweł nas uczy:


Jakże więc mieli wzywać Tego, w którego nie uwierzyli? Jakże mieli uwierzyć w Tego, którego nie słyszeli? Jakże mieli usłyszeć, gdy im nikt nie głosił?
(Rz 10:14)

Oraz:


Ja siałem, Apollos podlewał, lecz Bóg dał wzrost. Otóż nic nie znaczy ten, który sieje, ani ten, który podlewa, tylko Ten, który daje wzrost - Bóg.
(1 Kor 3,6-11)

Nie przejmujmy się zbytnio więc i nie traćmy ducha, ale głośmy Dobrą Nowinę. Także tym, a może raczej zwłaszcza tym, którzy ją najmniej znają, nie rozumieją jej i nie pragną jej usłyszeć. I nie znaczy to wcale, że musimy im skakać do oczu z wersetami. Ale stosujmy sami naukę Jezusa w naszym życiu, z radością i uśmiechem, a oni widząc nasze życie sami się zapytają, co nami kieruje. Żyjmy tak, aby prokurator nie miał problemów z udowodnieniem nam naszej „winy”, gdyby zdelegalizowano Chrześcijaństwo. Bo coś mi się wydaje, że w przypadku wielu z nas, mnie nie wyłączając, adwokat miałby aż zbyt łatwe zadanie.

J 4,5-42:


Jezus przybył do miasteczka samarytańskiego, zwanego Sychar, w pobliżu pola, które /niegdyś/ dał Jakub synowi swemu, Józefowi. Było tam źródło Jakuba. Jezus zmęczony drogą siedział sobie przy studni. Było to około szóstej godziny. Nadeszła /tam/ kobieta z Samarii, aby zaczerpnąć wody. Jezus rzekł do niej: Daj Mi pić! Jego uczniowie bowiem udali się przedtem do miasta dla zakupienia żywności. Na to rzekła do Niego Samarytanka: Jakżeż Ty będąc Żydem, prosisz mnie, Samarytankę, bym Ci dała się napić? Żydzi bowiem z Samarytanami unikają się nawzajem. Jezus odpowiedział jej na to: O, gdybyś znała dar Boży i /wiedziała/, kim jest Ten, kto ci mówi: Daj Mi się napić - prosiłabyś Go wówczas, a dałby ci wody żywej. Powiedziała do Niego kobieta: Panie, nie masz czerpaka, a studnia jest głęboka. Skądże więc weźmiesz wody żywej? Czy Ty jesteś większy od ojca naszego Jakuba, który dał nam tę studnię, z której pił i on sam, i jego synowie i jego bydło? W odpowiedzi na to rzekł do niej Jezus: Każdy, kto pije tę wodę, znów będzie pragnął. Kto zaś będzie pił wodę, którą Ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki, lecz woda, którą Ja mu dam, stanie się w nim źródłem wody wytryskającej ku życiu wiecznemu. Rzekła do Niego kobieta: Daj mi tej wody, abym już nie pragnęła i nie przychodziła tu czerpać. A On jej odpowiedział: Idź, zawołaj swego męża i wróć tutaj. A kobieta odrzekła Mu na to: Nie mam męża. Rzekł do niej Jezus: Dobrze powiedziałaś: Nie mam męża. Miałaś bowiem pięciu mężów, a ten, którego masz teraz, nie jest twoim mężem. To powiedziałaś zgodnie z prawdą. Rzekła do Niego kobieta: Panie, widzę, że jesteś prorokiem. Ojcowie nasi oddawali cześć Bogu na tej górze, a wy mówicie, że w Jerozolimie jest miejsce, gdzie należy czcić Boga. Odpowiedział jej Jezus: Wierz Mi, kobieto, że nadchodzi godzina, kiedy ani na tej górze, ani w Jerozolimie nie będziecie czcili Ojca. Wy czcicie to, czego nie znacie, my czcimy to, co znamy, ponieważ zbawienie bierze początek od Żydów. Nadchodzi jednak godzina, owszem już jest, kiedy to prawdziwi czciciele będą oddawać cześć Ojcu w Duchu i prawdzie, a takich to czcicieli chce mieć Ojciec. Bóg jest duchem; potrzeba więc, by czciciele Jego oddawali Mu cześć w Duchu i prawdzie. Rzekła do Niego kobieta: Wiem, że przyjdzie Mesjasz, zwany Chrystusem. A kiedy On przyjdzie, objawi nam wszystko. Powiedział do niej Jezus: Jestem Nim Ja, który z tobą mówię. Na to przyszli Jego uczniowie i dziwili się, że rozmawiał z kobietą. Jednakże żaden nie powiedział: Czego od niej chcesz? - lub: - Czemu z nią rozmawiasz? Kobieta zaś zostawiła swój dzban i odeszła do miasta. I mówiła tam ludziom: Pójdźcie, zobaczcie człowieka, który mi powiedział wszystko, co uczyniłam: Czyż On nie jest Mesjaszem? Wyszli z miasta i szli do Niego. Tymczasem prosili Go uczniowie, mówiąc: Rabbi, jedz! On im rzekł: Ja mam do jedzenia pokarm, o którym wy nie wiecie. Mówili więc uczniowie jeden do drugiego: Czyż Mu kto przyniósł coś do zjedzenia? Powiedział im Jezus: Moim pokarmem jest wypełnić wolę Tego, który Mnie posłał, i wykonać Jego dzieło. Czyż nie mówicie: Jeszcze cztery miesiące, a nadejdą żniwa? Oto powiadam wam: Podnieście oczy i popatrzcie na pola, jak bieleją na żniwo. żniwiarz otrzymuje już zapłatę i zbiera plon na życie wieczne, tak iż siewca cieszy się razem ze żniwiarzem. Tu bowiem okazuje się prawdziwym powiedzenie: Jeden sieje, a drugi zbiera. Ja was wysłałem żąć to, nad czym wyście się nie natrudzili. Inni się natrudzili, a w ich trud wyście weszli. Wielu Samarytan z owego miasta zaczęło w Niego wierzyć dzięki słowu kobiety świadczącej: Powiedział mi wszystko, co uczyniłam. Kiedy więc Samarytanie przybyli do Niego, prosili Go, aby u nich pozostał. Pozostał tam zatem dwa dni. I o wiele więcej ich uwierzyło na Jego słowo, a do tej kobiety mówili: Wierzymy już nie dzięki twemu opowiadaniu, na własne bowiem uszy usłyszeliśmy i jesteśmy przekonani, że On prawdziwie jest Zbawicielem świata.

Bogacz i żebrak imieniem Łazarz. (Łk 16, 19-31)


Dzisiejsza Ewangelia była z Łukasza 16, wersety 19-31. Pisałem już o niej we wrześniu na stronie www.polon.us, ale nie każdy ją odwiedza, więc skopiuję ten tekst tutaj:

"Słuchając dzisiejszej Ewangelii nasunęło mi się kilka spostrzeżeń, z którymi chciałbym się z wami podzielić. Czytania były z Ewangelii Łukasza ((Łk 16,19-31). Jest to przypowieść o żebraku i bogaczu. Ciekawostką jest to, że jest to jedyna przypowieść w całej Biblii, gdzie jeden z bohaterów jest nazwany po imieniu. Co więcej, Jezus nazwał go imieniem swego przyjaciela, Łazarza. Myślę, że nie zrobił tego bez powodu.

Bogacz z przypowieści prosi Abrahama o to, żeby posłał on Łazarza na ziemię, aby ten ostrzegł jego braci przed tragizmem swej sytuacji. Wywiązuje się ciekawa wymiana zdań: Abraham odparł: Mają Mojżesza i Proroków, niechże ich słuchają. Nie, ojcze Abrahamie - odrzekł tamten - lecz gdyby kto z umarłych poszedł do nich, to się nawrócą. Odpowiedział mu: Jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą.

Jest to dlatego ciekawe, że prawdziwy Łazarz, przyjaciel Jezusa, powstał z umarłych. Zobaczmy więc, jak na to zareagowali „bracia bogacza”:

Jn 12,9-10: Wielki tłum Żydów dowiedział się, że tam jest; a przybyli nie tylko ze względu na Jezusa, ale także by ujrzeć Łazarza, którego wskrzesił z martwych. Arcykapłani zatem postanowili stracić również Łazarza, gdyż wielu z jego powodu odłączyło się od Żydów i uwierzyło w Jezusa.

Jak więc widzimy cud przywrócenia do życia Łazarza pomógł w uwierzeniu w Jezusa wielu prostym ludziom, ale establishment, bogacze, przywódcy ludu, byli tak zaślepieni, że tylko jednym się przejęli…stratą swych wpływów. I jedynym rozwiązaniem, jakie im przyszło do głowy, była próba zgładzenia nie tylko Jezusa, przyczyny cudu, ale i samego Łazarza..

Nic dziwnego, że Jezus zapłakał tuż przed wskrzeszeniem swego przyjaciela. Myślę, że nie dlatego zapłakał, że przyjaciel zmarł. Wiedział On przecież, że go za moment przywróci do życia. Ja myślę, że łzy naszego zbawiciela były z spowodowane żalem, że cud ten nie przyniesie owoców, że zostanie odrzucony przez faryzeuszów.

Nawiasem mówiąc słowa te, ( ”Jezus zapłakał”, J 11,35) tworzą najkrótszy werset w całej Biblii. Nie ma to, rzecz jasna, merytorycznego znaczenia, ale podaję to jako ciekawostkę."

Ewangelia według Świętego Łukasza 16, 19-31:

Jezus powiedział do faruzeuszów: Żył pewien człowiek bogaty, który ubierał się w purpurę i bisior i dzień w dzień świetnie się bawił. U bramy jego pałacu leżał żebrak okryty wrzodami, imieniem Łazarz. Pragnął on nasycić się odpadkami ze stołu bogacza; nadto i psy przychodziły i lizały jego wrzody. Umarł żebrak, i aniołowie zanieśli go na łono Abrahama. Umarł także bogacz i został pogrzebany. Gdy w Otchłani, pogrążony w mękach, podniósł oczy, ujrzał z daleka Abrahama i Łazarza na jego łonie. I zawołał: Ojcze Abrahamie, ulituj się nade mną i poślij Łazarza; niech koniec swego palca umoczy w wodzie i ochłodzi mój język, bo strasznie cierpię w tym płomieniu. Lecz Abraham odrzekł: Wspomnij, synu, że za życia otrzymałeś swoje dobra, a Łazarz przeciwnie, niedolę; teraz on tu doznaje pociechy, a ty męki cierpisz. A prócz tego między nami a wami zionie ogromna przepaść, tak że nikt, choćby chciał, stąd do was przejść nie może ani stamtąd do nas się przedostać. Tamten rzekł: Proszę cię więc, ojcze, poślij go do domu mojego ojca. Mam bowiem pięciu braci: niech ich przestrzeże, żeby i oni nie przyszli na to miejsce męki. Lecz Abraham odparł: Mają Mojżesza i Proroków, niechże ich słuchają. Nie, ojcze Abrahamie - odrzekł tamten - lecz gdyby kto z umarłych poszedł do nich, to się nawrócą. Odpowiedział mu: Jeśli Mojżesza i Proroków nie słuchają, to choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą.

Monday, February 21, 2005

Paul Spiegel, Papież, aborcja i holokaust.


Przewodniczący Centralnej Rady Żydów w Niemczech Paul Spiegel oraz politycy Zielonych i liberalnej FDP skrytykowali Papieża Jana Pawła II za porównanie aborcji do holokaustu. Takiego porównania użył Papież w książce „Pamięć i tożsamość”, która ma się ukazać w Niemczech w najbliższą środę.

Jest to zdumiewające i już pisałem o tym w tym felietonie o aborcji, wspominając Spiegla krytykującego kardynała Meisnera, arcybiskupa Kolonii, który użył podobnego porównania. Nie będę więc powtarzał swoich argumentów, ale chciałem zacytować, za serwisem Interia.pl kilka sformułowań Spiegla.

Spiegel powiedział internetowej gazecie "Netzeitung", że "głowa Katolickiego Kościoła" "nie pojął, albo nie chce pojąć, że holokaustu nie można porównywać z aborcją". Nazwał stanowisko Jana Pawła II "niedopuszczalnym porównaniem". Dodał, że Kościół Katolicki "nie pojął, lub też nie chce pojąć, że istnieje ogromna różnica między ludobójstwem na masową skalę, a tym, co kobiety czynią z własnym ciałem". Ale co naprawdę zdumiewające, dodał także, że "aborcję można określić jako morderstwo nienarodzonego życia".

Pomyślmy trochę nad tą logiką. Paul Spiegel, Żyd, przywódca jakiejś żydowskiej organizacji przyznaje, że aborcja jest morderstwem nienarodzonego życia i równocześnie się oburza, że porównuje się to do holokaustu? Czym jest to nienarodzone życie w łonie matki? Nowotworem? Guzem? Mikrobem? Jakąś formą organicznej tkanki bliżej nieokreślonego gatunku? Tak może myśleć tylko taki (wybaczcie mi to określenie) kretyn, jak Paul Spiegel. Każdy normalny człowiek wie, że życie poczęte w łonie człowieka jest człowiekiem. Ma DNA naszego gatunku i nic innego nie wyrośnie z tego małego organizmu, niż człowiek taki jak ja, ty czy Spiegel. Nie stajemy się człowiekiem w dziewiątym miesiącu ciąży, ani w siódmym. Moja córka urodziła się w szóstym miesiącu i też była człowiekiem, zapewniam was. Od samego początku, od połączenia pierwszych dwóch komórek, ojca i matki, nowe życie ma 46 chromosomów i wszystkie cechy genetyczne gatunku ludzkiego.

Jeżeli więc on, Paul Spiegel, uważa, że nie można porównać morderstwa dzieci nienarodzonych z morderstwem Żydów, to co to znaczy? Czy nie jest to stopniowanie wartości życia ludzkiego? Czy nie twierdzi on, że jedni ludzie są bardziej warci życia, niż inni? Spiegel powiedział, że "Kościół Katolicki nie pojął, lub też nie chce pojąć, że istnieje ogromna różnica między ludobójstwem na masową skalę, a tym, co kobiety czynią z własnym ciałem". Hmmm. Czemu więc on sam się dziwi, że Naziści uważali, że istnieje różnica między tym, co Niemcy robią z dziećmi własnej narodowości, a Żydami? Jeżeli zaczniemy uważać jeden rodzaj ludzi za lepszy od drugiego, to jakie ma prawo przedstawiciel jednej grupy potępiać kogoś, kto broni innej grupy ludzi, podobnie skrzywdzonej przez swych prześladowców? Jak pisałem w tym felietonie, do którego podałem link powyżej, w USA dokładnie tyle samo procentowo dzieci zostało zamordowanych, ilu zginęło Żydów podczas II Wojny Światowej. I to nie licząc dzieci zabitych lekami wczesnoporonnymi i pigułkami antykoncepcyjnymi.

Papieża także zgodnie krytykują Zieloni i Czerwoni, ale nawet nie chce mi się ich opinii przytaczać tutaj. Ale po członkach tej partii, zwłaszcza Niemcach, trudno się spodziewać czegoś innego. Dziwi mnie tylko, że Żyd im tak zawzięcie wtóruje. Zainteresowanych odsyłam do samego artykułu w Interii. Obawiam się zresztą, znając naszych dzielnych dziennikarzy, że komentarze krytykujące Papieża będą dostępne w każdym portalu z wiadomościami i w każdej gazecie i periodyku. Co nie zmieni w niczym faktu, że Paul Spiegel bredzi. Przypuszczam zresztą, że większość Żydów, a przynajmniej ci, którzy myślą, jest zawstydzonych takimi opiniami. Nie pomagają one w niczym temu narodowi, powodując tylko niechęć niektórych ludzi. W końcu wiemy wszyscy, że są ludzie utożsamiający naród z jego przywódcami.

Proszę jeszcze tylko o jedno: Nie mówcie mi, że jestem antysemitą. Antysemityzm jest obrzydliwością i jest mi to uczucie zupełnie obce. Przeczytajcie zresztą słowa Andrzeja Szczypiorskiego klikając na tytuł tego felietonu, słowa, pod którymi ja mógłbym się podpisać obiema rękami. Sam uważam się za Żyda w sensie duchowym, wyznawcę tej samej religii. Jedyna różnica to ta, że ja uznałem w Jezusie Mesjasza, a większość dziś żyjących Żydów tego nie zrobiło. Ale są to moi starsi bracia w wierze, jak często nazywa ich nasz Papież. Uważam, że naród ten przeżył wiele tragedii w swej historii. Holokaustu z II Wojny Światowej, którego byli oni ofiarami nie można porównać z tragedią innych narodów, może poza Romami. Tylko te dwa narody miały wydany wyrok śmierci na siebie tylko za to, że byli Żydami, czy Cyganami. Ale broniąc nienarodzonych dzieci i porównując ich tragedię do tragedii Żydów, nie odbieramy Żydom przecież niczego. Nie da się więc niczym innym uzasadnić bredzenia Spiegla, niż aktywizmem mającym na celu zalegalizowanie aborcji i odczłowieczenie tej tragedii, redukując życie tych dzieci do jakiejś formy "podludzi", czy ludzi gorszego rodzaju. Ponownie: Zdumiewające, że Żyd głosi taką opinię.

Wierzę, że wśród Żydów nie brak ludzi broniących życia poczętego. W końcu Biblia pełna jest przykładów pokazujących, że Bóg nas zna zanim się narodzimy. Nie jesteśmy „wypadkami”, nie powstaliśmy przez przypadek. I tragedia dzieci nienarodzonych jest nie mniejsza, niż tragedia narodu Żydowskiego. Analogie można by mnożyć. I jeżeli są jakieś różnice, to chyba takie, że nienarodzone dzieci już w ogóle same nie mogą się bronić. Jeżeli my im nie pomożemy, nie zrobi tego nikt. I zadziwiające jest, że właśnie przedstawiciel Żydów, narodu,który, wydawałoby się, najbardziej powinien współczuć słabym i prześladowanym, postanowił bronić prawa tych, którzy tych najsłabszych w bestialski sposób mordują.

Sunday, February 20, 2005

Terri Schindler-Schiavo raz jeszcze


Jeszcze parę szczegółów o Terri, o ktorej pisałem w poprzednim felietonie. Słuchałem wczoraj audycji „The World Over” na EWTN i gościem jej byli ojciec Terri i adwokat prowadzący sprawę. Dowiedziałem się między innymi, że Terri już 15 lat jest w takim stanie. Początkowo, gdy nastąpił wypadek, jej mąż podał szpital, do którego była odwieziona do sądu o odszkodowanie i wygrał sprawę. Odszkodowanie wynosiło ponad milion dolarów. W sądzie, rzecz jasna, zeznawał on, że pieniądze są mu potrzebne do opieki nad żoną i że będzie on to robił do końca życia. Nie było wtedy mowy o tym, że Terri kiedykolwiek mówiła, że chciałaby skończyć ze sobą czy coś takiego.

Po jakimś czasie mąż wystąpił do sądu o zgodę na przerwanie żywienia jej, gdyż podobno widząc kiedyś w telewizji osobę chorą i podłączoną do różnych urządzeń podtrzymujących życie wyraziła ona opinię , że „nie chciałaby żyć tak, jak ta kaleka”. Świadkami tego miała być jego siostra i szwagier. Natomiast rodzina Terri uważa, że to wyssany z palca argument, mający dać mu pretekst umożliwiający jej zabicie.

Oczywiście zdumiewające jest, że nawet, gdyby ta uwaga była prawdziwa, to sąd przywiązuje do niej jakąkolwiek wagę. Co innego, gdy mając 20 lat i będąc w pełni zdrowia, w luźniej rozmowie, pod wpływem ujrzenia w telewizji kogoś cierpiącego, powiemy to, co rzekomo powiedziała Terri, a co innego wyrażenie naszej woli, aby nas nie ratowano przed śmiercią za wszelką cenę. Terri nigdy takiej woli nie wyrażała, ani słownie, ani na piśmie. A dla sądu i tak tylko pisemna opinia powinna być wiążąca.Gdy sądy w ten sposób zaczną podchodzić do naszych luźnych uwag, to wszyscy musimy zacząć bardzo uważać na to, co mówimy.

Do tego jeszcze inny aspekt. Terri, jak już pisałem, nie jest umierająca, nie jest cierpiąca, nie jest nieprzytomna i nie potrzebuje do utrzymania przy życiu żadnej aparatury. Rurka przy pomocy której jest karmiona nie różni się w zasadzie niczym, powiedzmy, od smoczka, którym karmimy niemowlę. A przecież nikomu by nie przyszło do głowy, że można by w majestacie prawa zezwolić na odjęcie smoczka od ust niemowlęcia.

Stan zdrowia Terri można porównać do osoby z chorobą matołectwa, czy z wodogłowiem, czy zaawansowanym zespołem Downa. Potrzebuje ona opieki i musi być karmiona, ale poznaje osoby bliskie, stara się mówić. Terapeuta mowy, który ją badał uważa, że kilka miesięcy terapii pozwoliłoby na to, żeby mogła się ona komunikować z bliskimi w pewnym zakresie. Mąż się jednak nie zgadza na terapię.

Patrząc na ten przypadek zacząłem się zastanawiać nad tym, co było w Niemczech 70 lat temu. Tam także powoli sądy i prawo zaczęły dopuszczać coraz szersze wyjątki likwidowania osób „innych”. A obywatele milczeli. Na samym początku, po dojściu Nazistów do władzy, nie było masowych wywozów do obozów koncentracyjnych. Na początku przejęli oni władzę w sposób demokratyczny. A przecież wystarczy, że „dobrzy ludzie” będą milczeć widząc zło. Wystarczy nasza obojętność, a zło zwycięży.

Mąż Terri już dwukrotnie doprowadził do odcięcia jej od pokarmu. Za drugim razem, w 2004 roku, na sześć dni. Wtedy to interweniował gubernator Florydy, J. Bush, brat prezydenta, i przywrócono żywienie. Sądy później uznały, że gubernator przekroczył kompetencje. Do ponownego odłączenia już jednak nie doszło, gdyż w międzyczasie rodzina złożyła kolejne odwołania w różnych instancjiach sądowych.

Rodzina łapie się każdej możliwości. W końcu to ich dziecko, ich siostra. Tymczasem mąż z jakimś niesamowitym uporem dąży do jej unicestwienia. On sam już od 10 lat mieszka z inną kobietą. Ma z nią dwoje dzieci. Rodzina Terri proponowała mu niejednokrotnie, że nie tylko może zatrzymać wszystkie pieniądze, jakie otrzymał jako odszkodowanie, wszystkie pieniądze jakie być może kiedykolwiek otrzyma ze sprzedaży tej historii jako scenariusz filmowy, czy jako książkę, ale może żądać czegokolwiek od nich i ci zrobią wszystko, co w ich mocy, aby sprostać jego żądaniom. Bez skutku.

Co doprowadza nas do kilku pytań. Pierwsze to dlaczego? Czego się boi jej mąż? Czy tego, że po terapii mowy Terri mogłaby coś powiedzieć? Terri, według słów ojca, zanim doznała urazu mózgu, nie raz była posiniaczona. Twierdzi on też, że mąż Terri chciał kiedyś pobić także jej siostrę, swoją szwagierkę w jego domu i musiał on bronić swej córki.

Ale drugie pytanie jest chyba ciekawsze. Dlaczego sądy solidarnie stoją po jego stronie? Dlaczego to dążenie współczesnego świata do legalizacji zabijania osób niepełnosprawnych, słabych, chorych? Dlaczego ta kultura śmierci tak się powoli, ale nieustannie rozwija?

Gdy w Holandii zalegalizowano eutanazję, głosy sprzeciwu mówiły, że to będzie tylko pierwszy krok i zanim się obejrzymy, "lekarze" zaczną stosować eutanazję niecałkiem dobrowolną i nie tylko na starych ludziach, ale też chorych dzieciach. Większość zwolenników eutanazji oburzała się na takie argumenty, uważając je za złośliwości tych nawiedzonych, twardogłowych fundamentalistów chrześcijańskich. Cóż, nie minęło wcale wiele lat i już jest faktem wiadomym wszystkim, że w Holandii zabija się pacjentów nie tylko bez pytania o ich opinię, ale wręcz wbrew ich zgodzie. Podobnie z chorymi dziećmi. Nie rodzina, nie same dzieci, ale "lekarze" decydują, kto będzie żył, a kto musi umrzeć.

Przypomina się znowu grzech prarodziców. Sami chcieli decydować, co będzie grzechem. Chcieli być równi Bogu. Patrząc na tych sędziów i na tych lekarzy trudno się oprzeć wrażeniu, że im o to właśnie chodzi. Być panem życia i śmierci. Odebrać ludziom prawo do decydowania o swym życiu, o swym istnieniu. Prawo nadane nam przez Boga. Ale oni, mając władzę, mogą nam to prawo odebrać, robiąc się w swych oczach równych Bogu.

Smutne to i dlatego o tym piszę. Smutne, bo nie wiemy, kto będzie następny. Nazistom najpierw przeszkadzali chorzy, kalecy. Potem Żydzi i cyganie. Później Słowianie, kapłani i osoby o innych poglądach politycznych. Ale gdy my teraz nie zaczniemy głośno krzyczeć w obronie Terri, nie mamy żadnych gwarancji, że za parę lat nie będziemy następni na liście. A przynajmniej zacznijmy się wszyscy modlić o to, żeby kultura śmierci nie zwyciężała już więcej.

Modlitwa może być i jest skuteczna, bo to nie jest walka polityczna. To jest walka duchowa. Walka między Dobrem a złem, ale Dobrem osobowym, personalnym, Bogiem, a złym, szatanem, ojcem kłamstwa, który robi wszystko, co może, żeby nas od bożej Miłości oddzielić. I właśnie modlitwą możemy pokonać złego. Walka jest nierówna, bo szatan nie może zwyciężyć Boga. Tu nie ma nawet porównania. Szatan byłby bezsilny, gdyby nie my. To my jesteśmy jego sojusznikami, jego żołnierzami. Zresztą, jak już mówiłem, jemu wystarczy, że większość z nas nic nie robi.

Bóg dał nam najwspanialszy dar, jaki tylko mógł nam ofiarować- wolną wolę. W ten sposób wywyższył nas niesamowicie, ale też zaryzykował. Gdyż dar wolnej woli musi się wiązać z tym, że możemy wybrać zło. Inaczej nie byłaby to żadna wolna wola. Szatan wykorzystuje to bezlitośnie. Ale nie bądźmy głupcami. Nie szkodzimy nikomu, oprócz siebie. Zacznijmy się sprzeciwiać kudłatemu, a ten podwinąwszy ogon pod siebie ze skomleniem zwieje do piekła, które mu Bóg już przygotował. Nie zapominajmy, kim jesteśmy. Bóg nas stworzył i odkupił. Należymy więc do Niego i to podwójnie. Nie sprzedawajmy się więc tanio szatanowi.

21. lutego będzie kolejny sąd rozpatrywał odwołanie się rodziny Terri od zgody na zaprzestanie karmienia jej. To już jutro. Gdy sąd nie przedłuży sprawy, we wtorek jej mąż zacznie ją głodzić i rodzina będzie bezsilna. Pomóżmy jej naszą modlitwą. Może Miłosierny Bóg się nad nią i nad nami wszystkimi zlituje. Może ta kultura śmierci umrze wreszcie. I narodzi nowa epoka, gdzie życie każdego człowieka będzie miało wartość dla nas. Tak, jak ma ono wartość w oczach Boga. Bo nasze życie jest darem od Niego, a On nie daje nam tanich i bezwartościowych prezentów.

Audycja o której wspominałem na początku będzie w archiwach radia EWTN za parę dni. Gdy się to stanie, po kliknięciu na tytuł tego felietonu, będzie można jej posłuchać. Potrzebny jest Real Player do wysłuchania jej. Audycja jest po angielsku i sam wywiad z ojcem i adwokatem Terri zaczyna się po kilkunastu minutach od początku audycji.

Friday, February 18, 2005

Sprawa Terri Schindler-Schiavo


Chciałbym przetłumaczyć tu fragment felietonu, jaki co tydzień pisze ojciec Frank Pavone, założyciel i przewodniczący organizacji „Priests for Life”:

Sprawa Terri Schindler-Schiavo

Terri nie jest umierająca. Nie jest śmiertelnie chora. Nie jest w komie. Nie jest podłączona do urządzeń podtrzymujących ją przy życiu. Nie jest samotna, lecz ma kochających rodziców I rodzeństwo gotowych do opieki nad nią do końca jej życia. Nie zarządziła, że chce umrzeć.

Mimo to trwa walka o to, czy Terri Schindler-Schiavo powinna być zagłodzona na śmierć. Ma ona uraz mózgu nie pozwalający jej mówić, czy jeść w normalny sposób. Ale jedyna rzecz dołaczona do jej organizmu to prosta rurka podłączona do jej przewodu pokarmowego, dostarczająca wodę i pożywienie.

Jej legalnym opiekunem jest mąż, który już ma inną kobietę i która jest także matką jego dzieci. Chce on, żeby usunąć rurkę żywiącą Terri. Oczywiście mógłby zezwolić jej rodzicom i rodzeństwu na opiekę nad nią, ale odmawia on tego. […]

Artykuły w prasie pisząc o Terri używają sformułowań typu “Niektórzy chcą utrzymywać Terri przy życiu niezgodnie z wolą jej męża”. Ale ona nie jest umierająca. Co znaczy „utrzymywanie jej przy życiu” jeżeli nie to samo, co utrzymywanie was i mnie- otrzymanie wystarczającej ilości jedzenia, dach nad głową i opieka?

Niektórzy mówią, że rodzina Terri “powinna pozwolić jej odejść”. Ale to nie jest kwestia pozwalania na odejście, bo ona nigdzie się nie wybiera. Jeżeli jednak zostanie jej odebrane pożywienie, umrze ona wolno w taki sam sposób, w jaki każdy z nas by umarł. Nazywa się to zagłodzeniem na śmierć.

Jeżeli sądy zezwolą na to, to czemu mielibyśmy mieć nadzieję, że dotyczyć to będzie tylko Terri? Nic nie będzie stało na przeszkodzie, żeby ta sprawa nie tylko jej dotyczyła. Nieskończone przypadki będą następowały po tym i tamte zgony będą nazywane „pozwoleniem na odejście” a nie zabójstwem. Skąd państwo ma prawo do zagłodzenia swych obywateli? Sąd nie ma żadnego autorytatywnego prawa w takim przypadku, jak Papież Jan Paweł II uczy w „Evangelium Vitae” (sekcja 72). Takie decyzje nie mogą być przestrzegane, gdyż nie są zgodne z sumieniem człowieka i de facto są aktem przemocy.


Tyle ojciec Frank Pavone. Sama sprawa ciągnie się już od dawna, ale wygląda na to, że wszystkie możliwości pomocy, jakimi dysponowała rodzina Terri zostały wyczerpane. Łącznie z apelami Papieża, gubernatora Florydy, gdzie Terri mieszka, i z uchwalą kongresu Florydy, podpisaną przez gubernatora J. Busha, ale unieważnioną przez Sąd Najwyższy Florydy jako niezgodną z konstytucją.

Dlaczego o tym piszę? Z kilku powodów. Po pierwsze, żeby prosić o modlitwę w jej intencji. Szczególnie do Miłosierdzia Bożego i do świętego Maksymiliana Marii Kolbe. Dlatego, że pierwsze widzenie obrazu, jakie święta Faustyna otrzymała, tego z bladym i czerwonym promieniem wychodzącym z Serca Jezusowego, nastąpiło 22 lutego 1931. roku. Na 22. lutego jest wyznaczona data usunięcia rurki karmiącej Terri. A święty Maksymilian? Myślę, że wszyscy wiemy. On też był skazany na śmierć głodową.

Drugą przyczyną o której piszę o tym to chęć zilustrowania tego, co nasz Papież nazywa „kulturą śmierci”. Sądy z uporem godnym lepszej sprawy dążą do zalegalizowania czegoś, co po prostu jest niemoralne. Co obiektywnie jest złem. Wbrew woli kongresu, gubernatora, rodziny i opinii publicznej. Kultura śmierci nie jest jakąś abstrakcją, jest otaczającą nas rzeczywistością i jak się nie będziemy sprzeciwiać takim zjawiskom, jak przypadek Terii, za chwilę stracimy wszystkie nasze prawa. Jesteśmy jak ta żaba wsadzona do rondla z zimną wodą i podgrzewana powoli. Już prawie, że jesteśmy ugotowani i cali zadowoleni, że nie marzniemy.

Co prowadzi nas do trzeciego aspektu tej sprawy. Wspominał już o tym ojciec Pavone. O prawach, które pochodzą od Boga. Gdy sądzono nazistów w Norymberdze, sądy odwoływały się do prawa naturalnego. Do prawa danego nam od Stwórcy. Dlaczego? Bo zbrodniarze wojenni nie złamali żadnych praw swego kraju. Postępowali jak praworządni obywatele. Zabicie Żyda nie było przestępstwem, przestępstwem było uratowanie mu życia.

Prawo do życia to nie jest coś, co nam może dać czy zabrać rząd, sąd czy społeczeństwo. To niezbywalne prawo dane nam przez Stwórcę. I czy to się tyczy poczętego dziecka, czy człowieka dorosłego, zdrowego, lub schorowanego, młodego, czy starca- to nie jest to rzeczą żadnych ludzkich instytucji decydować o tym, czy ma on prawo do życia. Nie jest to nawet rzeczą samej zainteresowanej osoby. Decyzja musi być Tego, który jest dawcą życia. Ale gdy sam zainteresowany chce namieszać w swym życiu, to zupełnie inna sprawa. Sprawa między nim, a Stwórcą i to Jemu się będzie on tłumaczył. Ale nie pozwólmy, żeby sądy i prawodawcy decydowali o życiu tych, których do życia nie powołali. Bo jak na to pozwolimy, będziemy wszyscy za chwilę ugotowani. Jak te żaby w znanym eksperymencie. A woda już zaczyna wrzeć i szkoda, że tak mało ludzi to zauważyło.

PS. W naszej lokalnej radiostacji w Charlotte dziennikarz mówiący o sprawie Terri spekulował, że przyczyną dla której jej mąż jest tak przeciwny temu, żeby rodzina się nią zajęła, bo się czegoś obawia. Gdy Terri w majestacie prawa zostanie zagłodzona, mąż może się nie zgodzić na sekcję zwłok. Przyczyna jej śmierci będzie i tak znana wszystkim. Decyzja sądu. Ale gdyby Terri zmarła z innych przyczyn, powiedzmy z powodu wylewu, czy zawału serca, sekcja zwłok mogłaby być nakazana i wtedy mogłaby odkryć jakieś fakty związane z jej wypadkiem, które nie byłyby korzystne dla jej męża. Są to tylko spekulacje, a ja sam nic nie wiem o samych przyczynach jej urazu. Powtarzam tylko to, co usłyszałem w lokalnej radiostacji. Jeszcze raz proszę o modlitwę w intencji Terri i poinformuję was, jak się ta sprawa zakończyła.

Wednesday, February 16, 2005

Rozmowa ze Scottem Hahnem



Rozmawiałem wczoraj ze Scottem Hahnem. Jak pewnie czytaliście, spotkałem go na Kongresie Eucharystycznym w Miami i był on na tyle miły, że dał mi swój domowy numer telefonu. Nie jest to telefon, który dzwoni w kuchni, czy sypialni, ale w jego gabinecie, więc nie było obawy, że będę im zawracał głowę podczas posiłku, czy że zerwę kogoś z łóżka.

Zadzwoniłem koło 21:30 i rozmawialiśmy może z pół godziny. Sama rozmowa była bardzo miła, ale nie będę tu mówił o jej szczegółach. Zresztą głównie opowiadałem o swoim życiu i o tym, jakie dary i znaki mnie spotykają na każdym kroku. A te fakty każdy, kto czyta moje felietoniki, zna. Także mówiłem o tym, jak wiele mu zawdzięczam, jeżeli chodzi o moją wiedzę w zakresie teologii i apologetyki. Zapewnił mnie, że mogę śmiało korzystać ze wszystkiego, czego się od niego nauczyłem, prosząc w zamian tylko o modlitwę.

Chciałem tylko jeszcze podać jedną rzecz, doskonale chyba charakteryzującą Scotta. Na zakończenie naszej rozmowy zapytał mnie, czy możemy razem się pomodlić. Oczywiście zgodziłem się i sama ta prośba nie wydała mi się na początku niczym dziwnym. Była wręcz naturalna. Ale później, gdy myślałem o naszej rozmowie, zauważyłem, że chyba nie jest to aż tak zwyczajna sprawa. Pomyślcie. Ile osób na świecie, gdy ktoś zadzwoni do nich, kogo słyszą drugi raz w życiu, zadzwoni, żeby pogadać,, proponuje wspólną modlitwę? Przecież doktor Hahn nie jest kapłanem, nie dzwoniłem z prośbą o modlitwę, zadzwoniłem, żeby się podzielić z nim, jak wiele mu zawdzięczam i jak wiele Bóg działa w moim życiu. Ale ta propozycja wspólnej modlitwy na końcu naszej rozmowy była normalną, naturalną rzeczą w jego ustach.

Z tego co wiem o Hahnie z jego książek, które wszystkie są bardzo osobiste, mające elementy autobiograficzne i z opinii o nim jego znajomych i przyjaciół, jest on nie tylko wybitnym teologiem, ale przede wszystkim głęboko wierzącym człowiekiem. Wiara u niego to nie teoria, to nie wiedza o Bogu, ale miłość do Boga. Przecież wszyscy zdajemy sobie sprawę, że i tak, jeżeli chodzi o wiedzę, to żaden z nas nie zna Boga lepiej niż szatan. Kudłaty zagiąłby wszystkich teologów na świecie i każdego z osobna. Ale sama wiedza to jest niewiele. Gdy nie żyjemy modlitwą, gdy nie kochamy Boga i nie wypełniamy Jego przykazań, sama wiedza o Nim na nic się nam nie przyda. Cieszy mnie, że Hahn w naszej rozmowie mnie nie rozczarował.

Mam nadzieję, że nie była to nasza ostatnia rozmowa, zachęcał mnie do ponownego zadzwonienia. Zapytał mnie o imię mojej żony i obiecał modlitwę za moją rodzinę. Zapytał o adres tej stronki, choć pewnie niewiele z niej zrozumie, chyba, że „zatrudni” jakiegoś swojego studenta. Pewnie się znajdzie na Franciszkańskim Uniwersytecie w Steubenville jakiś nasz rodak. Przecież my jesteśmy wszędzie.

W międzyczasie może się zmobilizuję i skończę swoje świadectwo po angielsku. Prawdę mówiąc jest już w połowie gotowe i opublikowane na www.***.alleluja.pl . (Cały adres będzie, jak będzie skończone, na razie musicie zaczekać). Jak skończę, będzie dobry pretekst, żeby zadzwonić ponownie do Scotta Hahna.


Ten blog jest kopią stronki na www.polon.us . Tam są moje wszystkie teksty i sporo ciekawych linków. Zapraszam do odwiedzin. A moja oryginalna stronka, to www.hiob.prv.pl. Jest tam trochę zdjęć i parę tekstów, których nie ma nigdzie indziej. Tamtą stronkę zrobił mi przed dwoma laty przyjaciel poznany na necie i było to moje pierwsze spotkanie z publikowaniem swych przemyśleń. Zapraszam i tam.

Na koniec jeszcze jedna uwaga dla tych, którzy nie słyszeli o Hahnie i nie znają jego drogi do Kościoła. Proszę kliknąć na tytuł tego felietonu i przeczytać wywiad z nim, jaki jest zamieszczony na "apologetyce". Tam też, na portalu apologetyka.katolik.net.pl są dwa rozdziały książki Hahna i jego żony, "W domu najlepiej", opisującej ich zmagania w odkrywaniu Kościoła Katolickiego.

Tygodnik TIME, Bible Belt i Kościół Katolicki.


Ostatni numer magazynu Time przyniósł ciekawy artykuł o rozwoju Kościoła Katolickiego na południu Stanów. Autor pisze o Charlotte, nazywając nasze miasto „klamrą” Biblijnego pasa. „Bible Belt” to tradycyjna nazwa południowych stanów, gdzie zawsze katolicy byli prześladowaną mniejszością i gdzie kościoły „biblijne” tworzyły najliczniejszą grupę chrześcijan. Z Charlotte pochodzi Billy Graham, symbol niezależnego chrześcijaństwa amerykańskiego, człowiek bardzo zresztą życzliwy katolicyzmowi, co nie jest, niestety, regułą. W Greenville, w Południowej Karolinie, zaledwie nieco ponad 100 km od Charlotte znajduje się Bob Jones University, szkoła znana ze swego antykatolickiego programu studiów teologicznych. Bob Jones, nieżyjący założyciel tej uczelni znany był ze swych opinii, których nie ukrywał, że papież jest antychrystem, że wszyscy katolicy i Żydzi, wraz z wieloma członkami tradycyjnych kościołów protestanckich pójdą do piekła i tak dalej. Szkoła była dalej prowadzona przez jego syna i wnuka, których poglądy niewiele się różniły od Boba Jonesa seniora. Małżeństwa mieszane, tak między osobami różnych ras, jak i wyznań były zabronione studentom Bob Jones University, a wpływ tej uczelni był znaczący na cały region południa Stanów.



Bob Jones nie jest jedynym takim miejscem na południu. W Pensacola Christian College, innej uczelni fundamentalistów na południu, Bob Jones University jest uważany wprost za „liberalny”. Na południu Stanów było więcej osób o podobnych poglądach. Jimmy Swaggart w Baton Rouge w Luizjanie, Jim Bakker właśnie w Charlotte, Oral Roberts w Oklahomie i wielu innych. Wielu z nich, jak Swaggart i Bakker straciło swe wpływy w ostatnich latach z powodu skandali towarzyszących ich życiu, inni, tacy jak Chuck Swindoll, Greg Laurie, D. James Kennedy, David Jeremiah, Ravi Zaharias, Pat Robertson i inni dalej mają olbrzymią widownię i wielu słuchaczy. Nie wszyscy może mieszkają na południu i nie wszyscy są antykatolicko nastawieni, ale ich odbiorcy to głównie mieszkańcy południa Stanów Zjednoczonych.



Na mojej stronce, wśród angielskojęzycznych programów audio jest link opisany „One Place.com”. Jest to link do strony, która łączy z wieloma innymi apostolatami prowadzonymi przez protestanckich pastorów. Wystarczy kliknąć na „Ministries” i ukaże się lista tak na oko 200 różnych organizacji, z których każda produkuje swe własne programy radiowe i ewangelizuje, przekazując swoją interpretację Biblii i chrześcijaństwa. A przecież, z powodu rozbicia ruchu protestanckiego, nie każdy apostolat chrześcijański jest reprezentowany na tej witrynie. Jest ich dużo, dużo więcej.



Powodem, dla którego zamieściłem link do tych grup i apostolatów nie jest, rzecz jasna, moja niechęć do Kościoła, czy próba „sprzedania” innej Ewangelii. Mógłbym powtórzyć za świętym Pawłem: Nadziwić się nie mogę, że od Tego, który was łaską Chrystusa powołał, tak szybko chcecie przejść do innej Ewangelii. Innej jednak Ewangelii nie ma: są tylko jacyś ludzie, którzy sieją wśród was zamęt i którzy chcieliby przekręcić Ewangelię Chrystusową. Ale gdybyśmy nawet my lub anioł z nieba głosił wam Ewangelię różną od tej, którą wam głosiliśmy - niech będzie przeklęty! (Ga 1,6-8). Podałem te linki, bo wielu z nich szczerze poszukuje prawdy, i gdy ktoś zna wiarę katolicką dobrze, jest „zaszczepiony” i od razu zauważy błędy ich nauki. A myślę, że większość moich czytelników należy do tej grupy. W końcu z większością z nich zgadzamy się w bardzo wielu punktach i łączy nas dużo więcej, niż nas dzieli. Dlatego to możemy się od nich także wiele nauczyć. Odegrali oni i w moim nawróceniu niebanalną rolę. Poza tym przypuszczam, że naprawdę niewiele osób korzysta z tych linków, są one głównie dla mnie. Ja łączę się czasem w ten sposób z ich programami i słucham ich podczas jazdy. A dla tych, którzy może nie są jeszcze mocni w wierze katolickiej, polecam wspaniałe radio EWTN z tysiącami audycji w archiwum. Matka Angelica może jest tylko jedna, ale jej wspaniała rozgłośnia bez trudu zrównoważy i przeważy te 200 apostolatów głoszących doktryny zawierające mniejsze czy większe błędy. Prawda zawsze zwycięży.



Ale na południu od pewnego czasu można zauważyć inne zjawisko. Na tyle silne, że nawet tygodnik Time, który nie bardzo spieszy do głoszenia jakichkolwiek dobrych nowin w dziedzinie wiary, postanowił opisać. Chodzi o niezwykły rozwój Kościoła Katolickiego w tym regionie USA. Nawiązując do poprzedniego paragrafu, imperium Matki Angeliki także jest w samym sercu Południa, w Alabamie i jest to jej odpowiedź na wysłuchanie modlitwy o uzdrowienie. Pisałem już kiedyś o tym, a samą historię jej życia, po angielsku, można znaleźć TUTAJ.



Autor artykułu w „Time” opisuje zdziwienie mieszkańca Nowego Jorku, który przed przeprowadzką do Charlotte spodziewał się, że znajdzie tu mniej katolików, niż Muzułmanów czy Żydów i obawiał się, że trudno mu będzie przekazać swą katolicką wiarę 14-letniemu synowi, tymczasem zastał możliwość uczestnictwa w specjalnej mszy dla nastolatków, z muzyką rockową i wśród tysiąca innych rozentuzjazmowanych katolików. „Nie byłem na to przygotowany” mówi z uśmiechem od ucha do ucha dziennikarzowi Time’a.



„Przeszczepy” z północy Stanów to nie jedyna grupa osób odpowiedzialna za rozwój katolicyzmu na południu. Imigranci z Meksyku i innych krajów latynoamerykańskich tworzą połowę z 300 tysięcy katolików naszej diecezji. Imigranci z Wietnamu i Filipin też są znaczącą grupą. Artykuł nie wspomina o innych imigrantach, ale, hej! Wiem na pewno, że są też i Polacy i grupy z wielu innych krajów z całego świata. Kościół w Charlotte rośnie w tempie 10% każdego roku. I jest pulsujący życiem. W ubiegłym roku powstało 5 nowych parafii, wyświęcony został jeden ksiądz na każdych 7 tys. wiernych, co jest siedmiokrotnie wyższym wskaźnikiem niż w diecezji Chicagowskiej i można by powiedzieć, że wśród „Born Again Christians” katolicyzm narodził się na nowo.





Autor dalej pisze, że nawrócenie się Charlotte na katolicyzm trudno nazwać unikalnym zjawiskiem. Liczba katolików w Atlancie i Houston potroiła się w ostatniej dekadzie, a pierwszy nowy od 40 lat katolicki uniwersytet, Ave Maria, powstaje w Naples na Florydzie. O spotkaniu z wiceprezydentem tego uniwersytetu na Kongresie Eucharystycznym pisałem w poprzednim felietonie. Uniwersytet powstaje dzięki założycielowi i właścicielowi gigantycznej sieci pizzerii, Domino's Pizza, Tomowi Monaghanowi. To jego 200 milionów dolarów ofiarowane na ten cel umożliwiły założenie tej uczelni. On sam pochodzi z Michigan i tam jest jeden z kampusów tej uczelni, ale decydując się na rozwój uniwersytetu, ten mieszkaniec Północy wybrał właśnie Naples w samym sercu Florydy.



Ciągle w Charlotte na 800 kościołów zaledwie kilkanaście jest katolickich, ale są to kościoły dynamicznie rosnące i są one wśród największych. Moja parafia, parafia Świętego Mateusza, która 20 lat temu nawet jeszcze nie istniała, jest teraz największym zgromadzeniem wiernych w całym stanie, niezależnie od denominacji, zrzeszając 6 tysięcy rodzin i ciągle rosnąc z miesiąca na miesiąc. Większość spośród tych ośmiuset innych zborów i domów modlitwy to małe i bardzo małe zgromadzenia, czasem wręcz liczące po kilkadziesiąt wiernych. W regionie, gdzie większość chrześcijan uważa, że każdy może nieomylnie interpretować Biblię i w ten sposób dojść do Prawdy, a więc praktycznie robiąc się w pewnym sensie swym własnym papieżem, wiele spośród kościołów jest naprawdę niezależnych i uczy tego, co w co wierzy pastor. A nieraz takiemu pastorowi trudno znaleźć więcej wiernych zgadzających się z jego interpretacją niż najbliższa rodzina i grupka przyjaciół. Stąd takie wielkie rozbicie i rozdrobnienie Chrześcijaństwa. Pisałem już zresztą o tym nie raz, choćby w tekście „Sola Scriptura”. Mimo to ciągle na południu katolicy składają się na zaledwie 12 % populacji, w porównaniu do 22% w całym kraju. Ale w latach dziewięćdziesiątych ich liczba wzrosła o 30%, w porównaniu z 10% wzrostem liczby baptystów, tworzących tu największą grupę chrześcijan.



Katolicyzm wiernych z południa, żywy i głęboki, zaczyna mieć wpływ na trochę ospały i liberalny katolicyzm na północy. Tak uważa Patrick McHenry, pierwszy katolicki kongresman wybrany z Charlotte, zaledwie 29-letni członek partii republikańskiej. Co więcej, wpływy konserwatywnych braci w wierze z kościołów protestanckich, głębokiej wiary imigrantów i stanowiska naszego biskupa, Petera Jugisa, który potępił liberalizm Kerry’ego i zabronił w naszej diecezji udzielania mu Komunii Świętej powodują że „południowi” katolicy mogą mieć znaczący wpływ także na rozwój polityczny całych Stanów Zjednoczonych. Moim zdaniem już się to stało, gdyż to właśnie my, katolicy, wygraliśmy Bushowi ostatnie wybory. Po prostu taka forma katolicyzmu, jaką nam chciał Kerry zaprezentować była policzkiem dla wielu z nas.



W dalszej części artykułu autor pisze, że o ile imigranci z Ameryki Łacińskiej na południu Stanów znajdują teraz potwierdzenie swej wiary, to przybysze z północy odkrywają przemianę i wzbogacenie swej wiary. Diana Rider, której wiara była raczej umiarkowana, gdy mieszkała w Yonkers, NY, stała się po przybyciu do Charlotte bardzo ortodoksyjną katoliczką Powód? W regionie, gdzie często pytają nas, do jakiego kościoła należymy, gotowi udowodnić nam, że błądzimy i że tylko oni posiadają pełnię Prawdy, wielu katolików poznaje dobrze swą wiarę i zaczyna jej bronić. Tu się nie zostaje katolikiem, bo rodzice, sąsiedzi koledzy w szkole nimi są . Tu się jest katolikiem, bo się wierzy, że to, co uczy Kościół Katolicki jest absolutną prawdą.



Innym zjawiskiem zauważalnym na południu są „Bible studies”, szkoły i kursy dla dorosłych uczące poznania Biblii i dawanie świadectwa wiary. Wiara wielu katolików na południu nie jest ich prywatną sprawą i nikt tu się nie wstydzi tego, że jest członkiem tego Kościoła. W wyniku tego coraz więcej naszych braci z kościołów protestanckich i fundamentalistów oraz katolików, którzy opuścili Kościół przed laty, wraca do niego. Co roku na Wielkanoc w każdej parafii kilkadziesiąt osób dorosłych przyjmuje chrzest, bierzmowanie i Jezusa w sakramencie Eucharystii. I liczba ta się zwiększa każdego roku. Nie traćmy więc nadziei, nie jest tak źle, jak by się pozornie mogło wydawać. Myślę, że gdy nasz ukochany papież mówi „Nie bójcie się” wie coś, co my czasem przeoczymy. On widzi cały nasz Kościół i będąc mistykiem może wie coś, czego my się tylko możemy domyślać. Nie traćmy więc ducha i zaufajmy Panu.



Sam artykuł, po angielsku, można znaleźć TUTAJ. Radzę go przeczytać tym, których mój tekst zainteresował, bo jest tam więcej informacji. Mój felieton, korzystając z wielu faktów zawartych w tym artykule, nie jest jednak jego zwykłym streszczeniem.



II Międzynarodowy Kongres Eucharystyczny, Miami 2005



W poniedziałek, tydzień temu, będąc w Miami, usłyszałem w radiu, że w nadchodzący weekend odbędzie się tam Drugi Międzynarodowy Kongres Eucharystyczny. Wśród zaproszonych uczestników miał być obecny Scott Hahn, teolog i apologeta, profesor Franciszkańskiego Uniwersytetu w Steubenville w Ohio. Człowiek mający spory wpływ na moje życie. Od paru lat pragnę się z nim w jakiś sposób skontaktować, powiedzieć mu o tym i podziękować za wszystko, co dla mnie uczynił. Niestety, w naszej firmie nie jeździmy aż tak często do Miami, a na urlop i bilet lotniczy nie bardzo mogę sobie pozwolić. Nie mogłem też czekać cały tydzień. Cóż, pomyślałem, nie pierwszy i nie ostatni to kongres czy spotkanie z Hahnem. Poznam go być może przy innej okazji.


We wtorek byłem w Atlancie, w środę popielcową w Nowym Jorku i już byłem gotowy dać znać dyspozytorowi, że jestem zmęczony i nie jadę nigdzie, chyba, że ma ładunek do Charlotte, gdy on sam pierwszy zapytał, czy nie pojechałbym z powrotem do Miami. Zgodziłem się, rzecz jasna, myśląc sobie: „Jednak może jest wolą Bożą to, żebym się na tym kongresie znalazł”. Ale nie było to wcale jeszcze takie proste. Ładunek był gotowy w czwartek o świcie w Hartford w stanie Connecticut i powinien być dostarczony do Miami w piątek przed południem. A w soboty wieczorem mamy często ładunki z Atlanty, więc miałbym wystarczająco dużo czasu na to, żeby tam dojechać. Ale nie pierwszy raz okazało się, że lepiej zaufać Bogu, niż wymyślać swoje trudności. Jak to dwukrotnie usłyszałem na samym kongresie, jak ktoś chce rozśmieszyć Boga, powinien opowiedzieć mu swoje plany.


Wyjechałem więc z Hartford i po czterech godzinach jazdy dostałem telefon, że zapomniano załadować części towaru i muszę wrócić. Dyspozytor aż się zdziwił, że przyjąłem tę wiadomość bez narzekania. A ja się tylko uśmiechałem, bo wiedziałem, że teraz będę w Miami w piątek późnym wieczorem i nie ma już szans, żebym zdążył na sobotę do Atlanty. Musiałem utknąć na weekend w Miami. Jeszcze raz okazało się, że jak jest wola, znajdzie się i droga. Okazało się też, że sam kongres miał miejsce w hotelu Radisson Mart Plaza Hotel & Convention Center na lotnisku w Miami, dosłownie po drugiej stronie pasa startowego, przy którym był magazyn, do którego zawiozłem swój towar. Mógłbym nawet na nogach tam dojść, gdyby nie było wystarczająco dużego parkingu dla mojej ciężarówki.


Parking jednak był na tyle duży, że po odpięciu naczepy przy magazynie, samym ciągnikiem bez problemu się na nim zmieściłem. A napis na mojej ciężarówce był pretekstem do kilku bardzo interesujących prywatnych dyskusji na parkingu. Ważniejsze jednak rozmowy miały miejsce w Sali konferencyjnej hotelu.


Sam Kongres to po prostu spotkanie ludzi interesujących się samym zagadnieniem Eucharystii, chcących pogłębić swą wiedzę na ten temat z osobami, które tę wiedzę posiadają i chcą nam przekazać. Mówcami byli biskup pomocniczy archidiecezji w Miami, Jego ekscelencja Felipe Estevez, ojciec Andrew Apostoli, franciszkanin z Nowego Jorku, znany mi z wielu programów w radiu i telewizji EWTN, ojciec Joseph Fessio, jezuita, absolwent uniwersytetów w Spokane, Lyons we Francji i w Regensburgu w Niemczech, gdzie się doktoryzował, założyciel Ignatius Press, największego katolickiego domu wydawniczego w Stanach Zjednoczonych i wiceprezydent uniwersytetu Ave Maria w Naples, Floryda. Przemawiali także dr Scott Hahn, światowej sławy teolog, wykładający poza swym uniwersytetem w Steubenville także często w Rzymie, Marcelino D’Ambrosio, doktor teologii i pisarz, matka Adela Galindo, Nikaraguanka, założycielka zgromadzenia „Sług Przebitego serca Jezusa i Maryi”. Homilię w sobotę wygłosił ojciec Jordi Rivero, a w niedzielę, na zakończenie kongresu Jego Ekscelencja Arcybiskup John Favalora, arcybiskup Miami.


Same spotkania trwały cały dzień w sobotę, od 8 rano, do 22, a w zasadzie nie skończyły się wcale, bo przez cały czas trwania kongresu był do naszej dyspozycji Pan Jezus obecny w Najświętszym Sakramencie. W niedzielę od rana trwały kolejne spotkania, zakończone popołudniową mszą koncelebrowaną pod przewodnictwem arcybiskupa Favalora.



W tym krótkim felietonie nie zdołam napisać tego, czego się dowiedziałem w ciągu kilkunastu godzin wykładów. Pewnie przy innych okazjach wykorzystam tę wiedzę. Chciałem tylko powiedzieć tu, że był to cudowny weekend. Pełen cudownych przeżyć, intelektualnych i duchowych. Pogłębiłem swą wiedzę i wiarę. Żeby tylko dało się to uczucie i te wiadomości zatrzymać na zawsze! Na szczęście większość spotkań była nagrywana, więc będę mógł jeszcze raz posłuchać niektórych mówców.



Mówiąc o mówcach… ja, rzecz jasna, głównie się chciałem spotkać z Hahnem, ale wiedziałem, że nie będzie to łatwe. Jest on naprawdę znaną osobą w Stanach i niemal każdy uczestnik tego kongresu chciał z nim zamienić parę słów. A to było ponad tysiąc ludzi. Scott podpisywał swe książki i okładki płyt i kaset, które można było zakupić i równocześnie rozmawiał z kilkoma na raz osobami. Z jego prezentacji dowiedziałem się, że wstał o 3 rano tego dnia. (Powiedział to w kontekście narzekania niektórych, że w Miami było zimno. Rzeczywiście było w nocy koło 10 stopni, w dzień ociepliło się do dwudziestu paru, przy pięknej słonecznej pogodzie. W Steubenville także było 10, gdy Hahn jechał na lotnisko, ale poniżej zera i parę centymetrów świeżego śniegu na ulicach.) Po trzech wykładach, każdy trwający ponad godzinę, i po spotkaniu setek osób między tymi prezentacjami, wracał on popołudniu z powrotem do Ohio. Szanse na to, żebym urwał z jego harmonogramu choćby 10 minut były zerowe. Ale… jeżeli taka wola Boża…



Gdy nadeszła moja kolejka na otrzymanie autografów Hahna w zakupionych książkach, w paru zdaniach opowiedziałem moje przeżycia w drodze do Boga i jaki on miał na to wpływ. Zaznaczyłem, że chętnie bym porozmawiał z nim dłużej na ten temat. Hahn oddając mi ksiązki powiedział: „Napisałem tam mój domowy numer telefonu. Zadzwoń w tygodniu po 21, chętnie z tobą porozmawiam”. Wow! To właśnie pokazuje klasę tego człowieka. Będąc światowej sławy teologiem, autorem wielu książek, wykładowcą i profesorem zapraszanym na wykłady na całym świecie, (od 5-11 marca będzie on wykładał w Athenaeum Pontificium Regina Apostolorum w Rzymie), ma czas i odwagę, żeby dać swój prywatny numer telefonu jakiemuś kierowcy mówiącemu ze śmiesznym akcentem, który chciałby się z nim podzielić swoimi przeżyciami.



Do samej rozmowy z Hahnem wrócę, jak tylko się ona odbędzie. Może nawet zadzwonię do niego dzisiaj. Ale mówiąc o Hahnie, przypomniał mi się profesor Thomas Howard. Także konwertyta, także człowiek wielkiego formatu, wykształcony, inteligentny, filozof i anglista, autor kilkunastu książek i profesor angielskiego w seminarium Św. Jana w Bostonie. Wywiady z nimi obydwoma można znaleźć po polsku na stronie apologetyki, pisałem też o nich w felietonie zatytułowanym „Scott Hahn”.
Pod koniec tego felietonu są bezpośrednie linki do wywiadów z nimi obydwoma. Ja w każdym razie korespondowałem z profesorem Howardem przez wiele miesięcy, wymieniając od czasu do czasu listy pocztą elektroniczną. Zawsze odpowiadał mi on szybko, zawsze chwalił mój angielski (co było tylko grzecznością z jego strony, zapewniam was) i nasza korespondencja zakończyła się tylko dlatego, że padł mi kiedyś komputer i straciłem wiele adresów, łącznie z jego adresem. Była to więc wyłącznie moja wina.



Nie zrozumcie mnie źle, ja nie mam poczucia niskiej wartości. Nie mam też kompleksów. Ale wiem, że człowiek prowadzący działalność naukową i dydaktyczną, taki, który wykłada i jeździ z odczytami po całym świecie, do tego pisze książki, po prostu nie ma czasu. Wiem, że praca doktorska Hahna ma 80 stron tytułów samej bibliografii. Ten człowiek jest znany z tego, że jest tytanem pracy. Dlatego tylko uważam, że jest on człowiekiem przez duże C. Dlatego uważam, że żyje on Ewangelią, o której uczy, bo ma czas dla każdego. Śmiało mógł mnie zignorować w tym tłumie ludzi go oblegających, lub wyszukać jakikolwiek pretekst. Nie byłby zresztą to nawet pretekst, patrząc obiektywnie, nie może on się z każdym spotykać, kto o to poprosi, to jest po prostu niemożliwe. Dzisiaj wpisałem się do własnej księgo gości, odpowiadając Darkowi i przepraszając go za to, że zaniedbałem naszą znajomość, ale i ja nie bardzo radzę sobie z tym, że doba ma tylko 24 godziny. Rozumiem więc doskonale ludzi zajętych. Tym bardziej cieszę się, że nie zawiodłem się na Hahnie i postaram się nie zabierać mu zbyt wiele jego cennego czasu. Ale ile tego czasu mi się mu uda ukraść, z tym się z wami tu za parę dni podzielę.


Sam kongres był międzynarodowy, bo było sporo uczestników przybyłych z Południowej Ameryki. Jedna taka grupa, z Antyli Holenderskich, przybyła pod opieką polskiego księdza, który jest ich opiekunem i kapłanem od kilkunastu lat. Ksiądz Andrzej jest niemalże moim ziomkiem, pochodzi z południowo-wschodniej Polski i cieszę się, że mogliśmy zamienić kilka słów na ziemi amerykańskiej. Mam nadzieję, że odwiedzi mnie on tutaj i może zostawi swój wpis w księdze gości. Spotkanie to przypomniało mi, że chyba nie ma takiego zakątka na świecie, gdzie by nie znalazła się jakaś polska dusza. Chciałem napisać „zabłąkana”, ale przecież piszę o kapłanie. Gdzie on tam zabłąkany. On zna dobrze drogę.



Ojciec Apostoli, którego wyświęcił na kapłana arcybiskup Sheen, wspaniały i święty amerykański biskup, święty w przenośni, ale proces w jego sprawie toczy się dość szybko, więc zapewne i dosłownie będzie ogłoszony świętym, opowiedział zabawną historię, zasłyszaną od arcybiskupa Sheena. Gdy przyjechał on kiedyś pociągiem do jakiegoś nieznanego mu miasteczka, zapytał chłopca spotkanego koło dworca o drogę do kościoła. Chłopiec najpierw zaczął tłumaczyć, ale widząc, że kapłan nie rozumie za bardzo skomplikowanej drogi, postanowił go zaprowadzić. Po drodze zapytał o powód wizyty. Arcybiskup odpowiedział, że przyjechał porozmawiać z ludźmi. –O czym? Zapytał chłopiec. –Opowiem im, jak się dostać do nieba. –Nie możesz tego zrobić! zawołał chłopiec. –Dlaczego? –Jak możesz uczyć jak się dostać do nieba, jak nawet do kościoła Najświętszej Marii Panny nie potrafisz trafić?


Jestem przekonany, że ojciec Andrzej z Antyli Holenderskich bez problemu zaprowadzi swoją owczarnię do nieba, na Kongres eucharystyczny w Miami trafił bez pudła. Szczęść Boże i powodzenia w tej trudnej i tak odległej od Ojczyzny misji.





Ostatki i postanowienia Wielkopostne


Dzisiejszy dzień znany jest w Stanach jako „Fat Tueseday”, czy „Mardi Gras”, co oznacza dokładnie to samo, tyle, że po francusku. Nasze polskie Ostatki. Jest to ostatni dzień karnawału, tradycyjnie charakteryzujący się szaloną zabawą zakończoną gwałtownie z wybiciem 12 godziny w nocy. Pamiętam wspaniały opis takiego zwyczaju w Hrabim Monte Christo Dumasa, gdy opisuje on karnawał w Rzymie.



Dawniej ludzie serio podchodzili do postów i w okresie Wielkiego Postu nie tylko wstrzymywali się od jedzenia mięsa, ale także jajek i tłuszczu. Z braku zamrażarek i lodówek wszystkie zapasy żywności trzeba było spożytkować zanim się zaczął Wielki Post. Dlatego były wypieki, pączki, ciasta i babki. Trzeba było wszystko wykorzystać, żeby się żadne dary Boże nie zmarnowały. Stąd właśnie ten „Tłusty Wtorek”, a być może i nasz polski Tłusty Czwartek miał podobną genezę powstania. Tyle, że my, Polacy, jak już jemy, to jemy. Nam jeden dzień by nie wystarczył, zacząć musimy już od poprzedzającego czwartku.



W naszej polskiej, katolickiej tradycji staramy się coś w okresie Wielkiego Postu ofiarować. O samym poście pisałem już kilkakrotnie, ostatnio z okazji Adwentu. Chciałem dziś tylko zwrócić uwagę na jeden aspekt tego zwyczaju.



Samo ofiarowanie Bogu naszych wyrzeczeń jest dobre i naprawdę godne pochwały. Pozwala nam się koncentrować na Bogu i pozwala nam kontrolować siebie, nasze ciała, nasze pożądania, a nie poddawać się im do tego stopnia, żeby to one nami kontrolowały. Ktoś, kto na okres Wielkiego Postu wyrzeka się palenia, alkoholu, odwiedzania stron pornograficznych, krzyku na bliskich, czekolady… czegokolwiek, robi niewątpliwie dobrze. Chwała mu za to. I właśnie ta tęsknota za papierosem, ten głód czekolady, ta ochota na wydarcie się na żonę, męża, czy dziecko, gdy zwalczona, przypomina nam, że Bóg istnieje, że dla Niego to robimy, że zbliża się czas, gdy On dobrowolnie oddał nam to, co najcenniejsze- swoje życie dla naszego zbawienia.



Jedyna rzecz, jak mi się tylko nasuwa w związku z tym zwyczajem, to pytanie: Dlaczego po okresie Postu wracamy do tego, co odstawiliśmy na te 6 tygodni? Jeżeli było to dobre w tym okresie, to czy nie jest dobre po nim? Oczywiście, że różne wyrzeczenia mają różną wagę. Gdy ktoś odstawił słodycze, trudno może wymagać, aby z nich całkiem zrezygnował Choć i takie osoby bywają. Podobnie z alkoholem. Zapewne dobrze być abstynentem, zwłaszcza, jak motywem jest ofiarowanie tego poświęcenia Bogu, to z drugiej strony nie ma nic złego w wypiciu lampki wina do obiadu, czy butelki zimnego piwa w upalne letnie popołudnie. Butelki, nie skrzynki.



Jednak gdy ktoś przestał palić na te 45 dni, to czy naprawdę konieczne jest sięganie po papierosa zaraz o świcie w Niedzielę Zmartwychwstania? Ja wiem, że prawdziwy palacz cały post odlicza godziny do tego momentu, gdy będzie mógł zapalić ponownie. Sam paliłem przez 23 lata i mimo, że to już 8 lat od czasu, jak rzuciłem to świństwo, dalej mi się śni, że palę i dalej są dni, że muszę się powstrzymywać przed tym, żeby zapalić „tylko jednego”. Wiem, że ten jeden byłby natychmiastowym powrotem do nałogu, którego tak trudno mi było się pozbyć.



Ja jednak nigdy nie miałem na tyle silnej woli, żeby nie palić w poście. Gdy już, z Bożą i medyczną pomocą, bo pomagałem sobie jakimiś gumami do żucia z nikotyną, udało mi się nie palić przez okres Adwentu, żal mi było „zmarnować” ten wysiłek i wrócić do papierosów. A przecież same papierosy, choć głupotą jest ich palenie, nie są takim złem, jak, powiedzmy, pornografia, czy krzyki i awantury w domu. Gdy komuś udałoby się te rzeczy poskromić na czas Postu, nie warto by było już tak zostawić?



Prawie każdy z nas ma jakiś problem. Jak tego nie widzimy, oszukujemy się sami. Jak to ktoś powiedział, ludzie dzielą się na świętych, myślących, że są grzesznikami i grzeszników, myślących, że są świętymi. Jeżeli to prawda, i myślimy, że nie mamy żadnych problemów, to… sami widzicie. A jeżeli widzimy nasze problemy, to znak, że jesteśmy na drodze do świętości. Okres Wielkiego Postu to dobry czas, żeby zacząć na nowo, żeby w tym okresie zmobilizować się i oddać Bogu nasze wszystkie niedociągnięcia i nałogi. Ale nie z myślą, że jak tylko Post się skończy, wrócimy do nich, ale raczej z nastawieniem, że postaramy się, żeby je już na zawsze ofiarować Bogu.



A że nie jest to proste? Cóż, nikt nam nie obiecywał, że nasza droga będzie łatwa. Sam Pan Jezus nas uczył: Wchodźcie przez ciasną bramę. Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują. (Mt 7,13-14) Ale nie sami jesteśmy na tej drodze. Ja, gdy rzucałem palenie, zacząłem od modlitwy. Modlitwy całkowitego zawierzenia Bogu. Powiedziałem Mu, że już dziesiątki razy próbowałem, bez rezultatu i że to On musi mi pomóc, bo bez Niego nie mam żadnych szans. A On przecież, jak nas uczy Święty Paweł, jest w stanie nam pomóc w każdej sytuacji, w zwalczeniu każdego nałogu: Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia. (Flp 4,13)



Popatrzmy więc krytycznie na nasze życie, zobaczmy, co w nim można poprawić, zmienić, oddajmy się Bogu i spróbujmy. Nic nie mamy do stracenia, poza naszymi nałogami i wadami. A okres Wielkiego Postu jest doskonałym pretekstem do tego, żeby to zrobić właśnie teraz. Gdy się nam uda, wszyscy na tym skorzystamy. My, nasi najbliżsi i samemu Bogu sprawimy wielką radość.



A ja sam w okresie postu nie będę odwiedzał czatów i używał gadu-gadu. W dalszym ciągu będę pisał tu jakieś przemyślenia i gdy ktoś chciałby się ze mną skontaktować, będę śledził wpisy do Księgi Gości i odpowiadał na listy, ale częściej wyłączę komputer i więcej czasu poświęcę rodzinie i modlitwie. Pozdrawiam wszystkich moich czytelników i jeszcze raz zachęcam do owocnego przeżycia tego cudownego czasu ofiarowanego nam przez Boga.