Friday, October 09, 2009

Łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do królestwa Bożego.

W tą niedzielę słyszymy w Kościele czytanie z Ewangelii św. Marka o bogatym młodzieńcu i uchu igielnym. Wszyscy znamy ten fragment Ewangelii i wszyscy zapewne słyszeliśmy jej wytłumaczenie, ale jakby ktoś akurat nie pamiętał, pozwolę sobie dodać kilka swoich uwag. Tym bardziej, że ja, choć już parokrotnie pisałem o tym, ciągle się uczę nowych szczegółów.

Pierwsza interpretacja, z jaką się spotkałem, to taka, że greckie słowo kamilos ('wielbłąd') jest błędem, bo powinno tam być słowo kamêlos, które oznacza sznur, powróz. Tym bardziej, że w języku aramejskim słowo gamla oznacza zarówno wielbłąda, jak i sznur. Zapewne dlatego, że sznury robiono wtedy z włosia wielbłądów.

Znacznie jednak popularniejszą interpretacją tego tekstu jest wyobrażenie o wąskim przetyku w murach Jerozolimy, które były, dla bezpieczeństwa, jedynymi bramami otwartymi po zmroku. Łatwe do obrony i niemalże niemożliwe do sforsowania przez wrogie wojska, szczególnie, gdy zmierzały one konno, lub na wielbłądach. Gdyby nawet udało się wielbłąda przepchać przez taki otwór w murze, koniecznie trzeba było go pozbawić jakiegokolwiek bagażu.

Tak też dalej postępuje interpretacja słów Pana Jezusa. Bogaty młodzieniec jest doskonałym wykonawcą Prawa. Przestrzega wszystkich przykazań, ale przestrzega tylko ich litery. Panu Jezusowi chodzi jednak o coś więcej. O całkowite oddanie.

Młodzieniec, na którego Jezus spogląda „z miłością” zbyt kocha swoje materialne posiadłości, by przejść przez ucho igielne. Jego wielbłąd jest objuczony, a on nie jest gotowy do porzucenia tego bagażu. Dlatego nie jest gotowy do przyłączenia się do apostołów. Jakże inaczej, niż Piotr, Mateusz, Jan, czy Jakub. Zostawili swoje łodzie, zostawili swoje urzędy, przynoszące im spory dochód, zostawili wszystko i poszli za Jezusem. Jedyny, który w swym sercu nie zostawił nic za sobą, był Judasz, który okradał apostołów i dla trzydziestu srebrników zdradził swego Nauczyciela.

Ojciec Mitch Pacwa z EWTN, jezuita polskiego pochodzenia, nieraz powtarza, że karawan nie ma ani bagażnika na dachu, ani haka do przyczepy. I jak zauważa biblijny Hiob, „nagi wyszedłem z łona matki i nagi tam wrócę.” Gdy na pogrzebie męża zapytano wdowę po Rockefellerze ile majątku zostawił jej mąż, odparła: „Wszystko”. Bo śmierć jest tym momentem, który powoduje, że nagle zupełnie inne bogactwa zaczynają się liczyć, a nasze konto bankowe jest zupełnie bez znaczenia.

To tyle interpretacja tekstu. Teologicznie bez zarzutu, problemem jednak jest to, że… w murach Jerozolimy nie ma żadnych przetoków, czy małych bram. Nawet ostatnio, gdy byłem tam w maju, chciałem sfotografować to „ucho igielne”, ale nasz przewodnik powiedział, że jest to wymysł średniowieczny, pochodzący z XV wieku, czy może według innych źródeł z wieku IX, jednak nikomu nie udało się potwierdzić istnienia takich otworów w murze.

Jak zatem pokonać tę trudność? Jest kilka możliwości. Ja się wychowałem na Sienkiewiczu i choć trudno go nazwać autorytatywnym źródłem historycznym, to jednak w mojej pamięci utkwiło to, że na nocne wycieczki rycerze opuszczali oblężone twierdze tajnymi przetokami w murze. Zatem sama koncepcja takich otworów, w czasach, gdy miasta bywały otoczone murami, była dość powszechna. Zatem to, że dziś ich nie możemy znaleźć, nie znaczy wcale, że nie było ich w czasach Jezusa.

Musimy pamiętać, że choć co prawda Jerozolima jest dziś otoczona murami, nie są to dokładnie te same mury, co 2000 lat temu. Dziś na przykład miejsce śmierci Pana Jezusa i Jego Grób są wewnątrz murów, ale wtedy były poza murami. Miasto bowiem znacznie się od tamtych czasów powiększyło. Zatem jest całkiem możliwe, że miejsce, o którym wspominał Pan Jezus nie zachowało się do dzisiaj. A może jednak...

W 1859 rosyjski rząd nabył fragment terenów obok Bazyliki Grobu Pańskiego w Jerozolimie. W 1882 roku car Aleksander III powołał organizację o nazwie Православное Палестинское Общество Иерусалим и Ближний Восток, mającą na celu zbadanie tych terenów. Organizacji tej przewodniczył brat cara, Wieki Książę Siergiej Aleksandrowicz, który przeznaczył tysiąc rubli w złocie osobistego majątku na finansowanie badań.

Archeolodzy, pod przewodnictwem Antonina Archimandrity Kapustina i niemieckiego naukowca, Conrada Sika, odkryli fragmenty murów długości 2,5 metra i starą bramę, z otworami po zawiasach w murach, progiem, wytartym milionami stóp i kamieniami po obu stronach bramy, będącymi fragmentem drogi prowadzącej w stronę Golgoty. Jest bardzo prawdopodobne, że była to brama, którą przechodził Pan Jezus, niosąc swój Krzyż, na miejsce swojej kaźni. Tam właśnie, w odkopanym murze znajdował się niewielki otwór, który dziś niektórzy nazywają „uchem igielnym” (Foto ze strony ippo-jerusalem.info/english.html):



Oczywiście nie jest to żaden dowód, ale przykład ten pokazuje, że interpretacja z wielbłądem pozbawionym bagażu jest możliwa. Niezależnie jednak od tego, czy będzie to wielbłąd i otwór w murze, czy strzępiąca się, gruba nić i malutkie uszko igielne – nauka Pana Jezusa jest jasna. Bez Boga, bez Jego łaski, bez daru, jakim była Jego Śmierć dla odkupienia za nasze grzechy – zbawienie jest niemożliwe.

My musimy przestrzegać przykazań, odrzucić nasze bożki, „rozebrać wielbłąda”. Jednak to jest coś, co w matematyce nazywamy „warunkiem koniecznym, niewystarczającym”. Sami bowiem nigdy nie doskoczymy do Nieba. Bowiem ani nas Bóg nie zbawi wbrew naszej woli, ani my sami tego zbawienia nie osiągniemy. Jego dar wymaga naszej akceptacji, a nasze uczynki muszą być wynikiem odpowiedzi na Jego łaskę. Łaskę, która umożliwia nie tylko to, że możemy nawlec igłę grubą nicią, a wielbłądy przeprowadzić przez wąskie szpary w murze, ale także to, że nawet ja mogę mieć nadzieję na zbawienie mojej duszy.

PS. Moje stare posty na ten temat można znaleźć m. in. tutaj: "Wielbłąd, ucho igielne i Święty Wawrzyniec" ; "Nauczycielu dobry, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?" (Mk 10, 17-30)

Zapraszam.

Thursday, October 08, 2009

Nie zgadzasz się ze mną? To zgnij w piekle, heretyku!

Komentarze pod niektórymi z naszych postów, zwłaszcza na "Frondzie", przemieniają się w niezwykle zażarte dyskusje. Nie ma w tym nic złego, szczególnie, gdy posty dotyczą spraw ważkich. Gdy ktoś uważa, że ma rację, a jego adwersarz, jego zdaniem, się myli, to jest rzeczą naturalną, że chce go do swoich racji przekonać. Jedyny problem jaki mam to forma, w jakiej się czasem nawzajem przekonujemy.

I żeby było jasne, od razu dodam, że nie chodzi mi o to jak ktoś się zwraca do mnie. Jest mi to, prawdę mówiąc, raczej obojętne. Jak ktoś obrzuca mnie epitetami – to dla mnie jest to tylko dowód, że nie ma on żadnych konkretnych kontrargumentów. Zawsze bowiem jest tak, że uwagi „ad personam” są argumentem zastępczym. Nie dziwi mnie to szczególnie wtedy, gdy tak postępują osoby nie uważające się za chrześcijan. Jednak gdy to chrześcijanie tak postępują, niezależnie, czy są to osoby o poglądach podobnych do moich, czy nie – to mamy mały problem.

Dyskutując z kimkolwiek z punktu widzenia Kościoła jest bardzo łatwo „wygrać dyskusję”. Niezależnie od tego, czy dyskusję prowadzimy z ateistą, agnostykiem, protestantem, czy „tradsem”. Niezależnie od tego, czy nasz oponent jest na prawo, czy na lewo, czy jest w ogóle na innej planecie. Kościół ma zawsze rację, bo Kościół to Jezus, a Jezus to Prawda. I niezależnie od tego jak bardzo inni będą się wysilać na obalenie tej oczywistej rzeczywistości, to ich wysiłki są skazane na niepowodzenie.

My jednak często zapominamy, że w naszych dyskusjach nie chodzi o wygranie argumentu, ale o wygranie człowieka. Zapominamy, że celem dyskusji jest pozyskanie brata, nie odniesienie zwycięstwa w debacie. Dlatego forma jest tak ważna. Oczywiste jest, że argumentacja ważna jest także. Nie wystarczy być miłym i prawić komplementy. Dyskusja potrzebuje mięsa i ziemniaków, a nie gorącej pary. Konkretów, nie wodolejstwa. Lecz gdy wjeżdżamy z naszym „obiadkiem” równocześnie obrzucając oponentów błotem, to jest bardzo prawdopodobne, że nigdy nawet nie spróbują tego, co im serwujemy.

Poniżej cytuję trzy fragmenty różnych Listów z Nowego Testamentu. Święty Jakub, święty Paweł i święty Piotr mówią tu dokładnie to samo. Tylko miłością można cokolwiek osiągnąć. Bo co nam to da, że będziemy mieli argumenty nie do odparcia, gdy równocześnie tak zranimy swego brata, że on nawet tych argumentów nie zobaczy? Co nam da ta wojna na słowa? Mamy obowiązek bronić tej nadziei, która w nas jest, to prawda. Święty Piotr nam to wyraźnie nakazuje. Ale też dodaje, że należy to czynić "z łagodnością" i "z szacunkiem".

I na koniec jeszcze raz powtórzę, że to miłość bliźniego musi być naszym "spiritus movens". Jeżeli bowiem te dyskusje prowadzimy dla samej przyjemności dyskutowania, czy dla pokazania jacy to my jesteśmy błyskotliwi i mądrzy, to jaki to ma sens? Po co to robić? Nie lepiej wziąć psa i iść na świeże powietrze, podotleniać płuca? I tak nikomu nie zaimponujemy naszą wyimaginowaną mądrością, naszą erudycją i błyskotliwością. A zrażając brata i raniąc go, robimy więcej złego, niż dobrego i zamiast szerzyć Królestwo Boże, czasem wręcz zamykamy mu drogę do pełni prawdy i do zbawienia.

Niech zbyt wielu z was nie uchodzi za nauczycieli, moi bracia, bo wiecie, iż tym bardziej surowy czeka nas sąd. Wszyscy bowiem często upadamy. Jeśli kto nie grzeszy mową, jest mężem doskonałym, zdolnym utrzymać w ryzach także całe ciało. Jeżeli przeto zakładamy koniom wędzidła do pysków, by nam były posłuszne, to kierujemy całym ich ciałem. Oto nawet okrętom, choć tak są potężne i tak silnymi wichrami miotane, niepozorny ster nadaje taki kierunek, jak odpowiada woli sternika. Tak samo język, mimo że jest małym członkiem, ma powód do wielkich przechwałek. Oto mały ogień, a jak wielki las podpala. Tak i język jest ogniem, sferą nieprawości. Język jest wśród wszystkich naszych członków tym, co bezcześci całe ciało i sam trawiony ogniem piekielnym rozpala krąg życia. Wszystkie bowiem gatunki zwierząt i ptaków, gadów i stworzeń morskich można ujarzmić i rzeczywiście ujarzmiła je natura ludzka. Języka natomiast nikt z ludzi nie potrafi okiełznać, to zło niestateczne, pełne zabójczego jadu. Przy jego pomocy wielbimy Boga i Ojca i nim przeklinamy ludzi, stworzonych na podobieństwo Boże. Z tych samych ust wychodzi błogosławieństwo i przekleństwo. Tak być nie może, bracia moi! Czyż z tej samej szczeliny źródła wytryska woda słodka i gorzka? Czy może, bracia moi, drzewo figowe rodzić oliwki albo winna latorośl figi? Także słone źródło nie może wydać słodkiej wody. (Jk 3, 1-12)

Miłość niech będzie bez obłudy! Miejcie wstręt do złego, podążajcie za dobrem! W miłości braterskiej nawzajem bądźcie życzliwi! W okazywaniu czci jedni drugich wyprzedzajcie! Nie opuszczajcie się w gorliwości! Bądźcie płomiennego ducha! Pełnijcie służbę Panu! Weselcie się nadzieją! W ucisku bądźcie cierpliwi, w modlitwie – wytrwali! Zaradzajcie potrzebom świętych! Przestrzegajcie gościnności! Błogosławcie tych, którzy was prześladują! Błogosławcie, a nie złorzeczcie! Weselcie się z tymi, którzy się weselą, płaczcie z tymi, którzy płaczą. Bądźcie zgodni we wzajemnych uczuciach! Nie gońcie za wielkością, lecz niech was pociąga to, co pokorne! Nie uważajcie sami siebie za mądrych! Nikomu złem za złe nie odpłacajcie. Starajcie się dobrze czynić wobec wszystkich ludzi! Jeżeli to jest możliwe, o ile to od was zależy, żyjcie w zgodzie ze wszystkimi ludźmi! Umiłowani, nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście [Bożej]! Napisano bowiem: Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę – mówi Pan – ale: Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód – nakarm go. Jeżeli pragnie – napój go! Tak bowiem czyniąc, węgle żarzące zgromadzisz na jego głowę. Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj! (Rz 12, 9-21)

Na koniec – wszyscy (bądźcie) jednomyślni, pełni współczucia, miłości braterskiej, miłosierdzia i pokory! Nie odpłacajcie złem za złe ani złorzeczeniem za złorzeczenie, lecz przeciwnie: błogosławcie, gdyż do tego jesteście powołani, abyście błogosławieństwo otrzymali w dziedzictwie. "Ten bowiem, kto chce życie miłować i oglądać dni szczęśliwe, niech powstrzymuje swój język od złego i wargi od fałszu! Niech unika zła, a czyni dobro, niech szuka pokoju i za nim idzie, gdyż oczy Pana (zwrócone są) na prawych i Jego uszy słuchają ich błagania, lecz oblicze Pana przeciwko tym, którzy źle czynią". I któż wam zaszkodzi, jeżeli gorliwie zabiegać będziecie o dobro? Lecz jeślibyście nawet doznali jakiegoś cierpienia dla sprawiedliwości, to szczęśliwi jesteście! "A groźby ich się nie lękajcie ani nie poddawajcie się trwodze", lecz Pana – Chrystusa pobożnie czcijcie w sercach waszych, zawsze gotowi do obrony przed każdym, kto żąda od was uzasadnienia waszej nadziei. Ale (czyńcie to) z łagodnością i z szacunkiem. Zachowujcie czyste sumienie, aby ci, którzy obrzucają obelgami wasze uczciwe życie w Chrystusie, musieli się wstydzić swoich oszczerstw. (1P 3, 8-16, BP)

Monday, October 05, 2009

Recepta na dobre małżeństwo

Przeczytałem przed chwilą na blogowisku Frondy post Frankofila o problemach małżeńskich spowodowanych głównie przepracowaniem. Ponieważ parę tygodni temu my mieliśmy 30. rocznicę ślubu, a nasze małżeństwo jest dzisiaj w lepszej formie niż było kiedykolwiek, (i to pod KAŻDYM względem lepsze), postanowiłem podzielić się z wami pewnym sekretem. Sekretem na dobre małżeństwo. Nawet, gdy jest bardzo zapracowane.

Ja średnio pracuję po 80-100 godzin tygodniowo, a moja żona ma pełny etat w szpitalu i dodatkowo prowadzi firmę (czyli zajmuje się moimi ładunkami, wysyła rachunki, szuka towaru itp), a do tego naprawia cieknące krany i rynny, plewi, sadzi i wozi córkę na zajęcia do oddalonej o 30 km uczelni, bo przecież mnie nigdy nie ma w domu. Myślę zatem, że stwierdzenie, że się raczej nie nudzimy jest dość bezpieczne. Jeżeli ktokolwiek bywa przepracowany, to z pewnością my możemy się śmiało do tej grupy zaliczyć. A mimo to mamy naprawdę udane małżeństwo.

Czy zatem nie mieliśmy kryzysów? Owszem, wiele. Prawdę mówiąc bardzo trudno spotkać w USA kierowcę ciężarówki, który by miał po 30 latach tę samą żonę. Wiem, uogólniam i chyba nasi rodacy są tu chlubnym wyjątkiem, ale statystycznie kierowcy należą do profesji najczęściej się rozwodzących. Według Wikipedii czwarte miejsce w tej niechlubnej statystyce. Czemu więc nasz związek jest coraz lepszy? Bo ja odnalazłem receptę na dobre małżeństwo.

Skąd się brały dawniej nasze problemy? Głównie stąd, że ja, po tygodniu, czy dwóch, czy trzech w drodze, gdy wracałem do domu, spodziewałem się, że moja ukochana będzie czekała na mnie w powabnym szlafroczku, z zimnym piwem w jednej ręce, pilotem do telewizora w drugiej, a z różą w zębach i zapyta: „Czym mogę służyć mojemu panu i władcy?” Tymczasem przychodzę, a tu… pretensje i problemy, bo pralka się zepsuła, dziecko chore, ze szkoły dzwonią, że zadania nie oddane, w pracy zwolnienia… A ja to niby co? Na wczasach byłem? I tak od słowa do słowa czasem się tych słów powiedziało odrobinę zbyt wiele.

Oczywiście nigdy nie dawałem za wygraną. Starałem się najdelikatniej jak mogłem zmienić swoją żonę, by zrozumiała, jak to wygląda z mojej strony… No, czasem trochę mniej delikatnie, zwłaszcza jak się wypiło piwko, czy dwa… Albo gdy człowiek miał wyjątkowo zły dzień… Sami wiecie jak to jest. czasem nas wszystko dookoła irytuje i nic na to nie możemy poradzić. Ale to nie działało, a ona, zamiast się poprawić, to chciała zmieniać mnie. Mnie, takiego ideała! Słyszał ktoś takie rzeczy?

Aż odkryłem sekret. Bardzo prosty. Banalny. Ale jak działa! Rewelacja. Zamiast zmieniać żonę, zmieniłem siebie. Nie mówię, że to było łatwe. Stokroć trudniejsze, niż zmienianie żony. Potrzeba było wielu modlitw, bym otrzymał łaski konieczne do tej odmiany. A zwłaszcza łaski, bym przestał wreszcie zmieniać ją, moją ukochaną. I zajęło to lata, nie stało się to przez jedną noc. Proces zresztą wcale się jeszcze nie zakończył i pewnie będzie trwał do końca życia.

Najdziwniejsze jednak jest to, (a może to wcale nie jest dziwne?) że moja żona odmieniła się także. Stała się taką żoną, jaką zawsze chciałem, żeby była. To, że odmieniłem swoje zachowanie wobec niej spowodowało dokładnie to samo w jej zachowaniu. Taką samą odmianę. Teraz nie patrzymy na siebie z podtekstem: „Co on/ona powinna dla mnie zrobić?”, ale „Co ja mogę zrobić dla ciebie”. I niby się nic nie zmieniło, krany ciekną tak, jak dawniej, dzieci chorują i mają problemy w szkole jak zawsze i zmęczenie nas dopada chyba częściej niż wtedy, gdy byliśmy młodsi. Ale jednak zmieniło się coś ważnego.

30 lat temu ślubowałem mojej oblubienicy tymi słowami: „Ślubuję Ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz to że Cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i Wszyscy Święci.” Wierność i uczciwość – rozumiem. Ale miłość? Jak można ślubować miłość? Cóż, skoro ślubujemy, to widocznie można, ale musimy rozumieć, czym miłość małżeńska w swej istocie jest.

Nie można nikomu obiecywać uczucia, bo uczucia przychodzą i odchodzą. Czasem nasze uczucia w stosunku do współmałżonków są mordercze. Miłość, którą ślubujemy to miłość agape, nie eros. Ale jak pięknie to nam przekazał papież Benedykt w encyklice „Deus Caritas Est” nie da się tych rodzajów miłości oddzielić od siebie:

"W dyskusji filozoficznej i teologicznej te rozróżnienia często były zradykalizowane aż do autentycznego przeciwstawienia: typowo chrześcijańską byłaby miłość zstępująca, ofiarna, właśnie agape; kultura zaś niechrześcijańska, przede wszystkim grecka, charakteryzowałaby się miłością wstępującą, pożądliwą i posesywną, czyli erosem. Chcąc doprowadzić do ostateczności to przeciwstawienie, istota chrześcijaństwa byłaby oderwana od podstawowych relacji życiowych ludzkiego istnienia i stanowiłaby dla siebie odrębny świat, który mógłby być uważany jako godny podziwu, ale całkowicie odcięty od całości ludzkiej egzystencji. W rzeczywistości eros i agape — miłość wstępująca i miłość zstępująca — nie dają się nigdy całkowicie oddzielić jedna od drugiej. Im bardziej obydwie, niewątpliwie w różnych wymiarach, znajdują właściwą jedność w jedynej rzeczywistości miłości, tym bardziej spełnia się prawdziwa natura miłości w ogóle. Także jeżeli eros początkowo jest przede wszystkim pożądający, wstępujący — fascynacja ze względu na wielką obietnicę szczęścia — w zbliżeniu się potem do drugiej osoby będzie stawiał coraz mniej pytań o siebie samego, będzie coraz bardziej szukał szczęścia drugiej osoby, będzie się o nią coraz bardziej troszczył, będzie się poświęcał i pragnął « być dla » niej. W ten sposób włącza się w niego moment agape; w przeciwnym razie eros upada i traci swoją własną naturę. Z drugiej strony, człowiek nie może żyć wyłącznie w miłości oblatywnej, zstępującej. Nie może zawsze tylko dawać, musi także otrzymywać. Kto chce ofiarować miłość, sam musi ją otrzymać w darze. Oczywiście, człowiek może — jak mówi nam Chrystus — stać się źródłem, z którego wypływają rzeki żywej wody (por. J 7, 37- 38). Lecz aby stać się takim źródłem, sam musi pić wciąż na nowo z tego pierwszego, oryginalnego źródła, którym jest Jezus Chrystus, z którego przebitego Serca wypływa miłość samego Boga (por. J 19, 34)."

Zatem eros i agape są współzależne. I choć nie mamy wpływu na miłość „eros”, to gdy swą wolą kochamy kogoś miłością „agape”, ta miłość rozpali także tę drugą. Gdy ofiarujemy siebie, zarażamy swą miłością i zamiast użerania się i pilnowania, by w małżeństwie było po równo, nagle odnajdujemy tę oczywistą prawdę, że tu wcale nie chodzi o to, żeby było po równo, ale żeby każdy, bezwarunkowo, dawał wszystko.

To rzeczywiście jest takie proste. Oczywiście przy założeniu, że mamy odrobinę dobrej woli po obu stronach. Ale przecież ta odrobina dobrej woli jest w każdym małżeństwie. Przynajmniej na początku. Zatem… polecam każdemu wypróbowanie mojego sekretu, tajemnicy na dobre małżeństwo. Przypomnę tylko, że to nie chodzi o to, by spróbować przez trzy dni i jak nie działa, to się wkurzyć i trzasnąć tę głupią babę w pysk, za to, że nic nie zrozumiała. Chodzi o to, że tajemnica polega na tym, że to my się odmieniamy, nie spodziewając się niczego w zamian. I trwamy w tym, nawet, gdyby to miało trwać następne 50 lat. Bo nawet, gdy nie uda nam się odmienić naszej żony, czy męża, to z pewnością uda nam się osiągnąć świętość. A to jest warte wszystkie pieniądze, bo tak naprawdę to tylko to się w życiu liczy. Ja jednak obiecuję, że i małżeństwo będzie lepsze. Nie wierzycie? Jak spróbujecie, przekonacie się sami.

Thursday, October 01, 2009

Tamar, Rachab, Rut i Batszeba

Chciałem napisać o czterech kobietach, o Tamar, Rachab, Rut i o Batszebie. Pasjonujące postaci z Biblii. Nie bardzo można by je nazwać „świętymi” i z pewnością każda z nich prowadziła życie, które było skandalizujące, lub przynajmniej miała jakiś wstydliwy epizod w tym życiu. Do tego nie były „dobrze urodzone”, nie należały do tego narodu co trzeba i prawdę mówiąc w ogóle nie wiadomo czemu takie „odpadki historii” znalazły na zawsze w niej miejsce. Dlaczego są to tak ważne osoby, że znamy ich imiona kilka tysięcy lat po ich śmierci. Ale historia ma to do siebie, że tak naprawdę to nikt z nas nie wie, kogo sobie ukocha, a kogo na śmietnik wyrzuci. To można zobaczyć tylko z perspektywy wielu lat. W przypadku tych kobiet wyrok został rozstrzygnięty, więc warto o nich napisać parę słów.

Tamar.

Pierwszą z nich jest Tamar. Żona syna Judy, jednego z patriarchów Izraela. Najprawdopodobniej Kananejka, jednak nie jest to do końca jasne. Jasne jest natomiast, że jej mąż, syn Judy, był pół-krwi Kananejczykiem, bo Juda ożenił się z Szuą, „córką pewnego Kananejczyka”. To właśnie dla Era, syna Judy z Szuą Juda wziął Tamar za żonę.

Tamar szybko owdowiała i, zgodnie z obowiązującym prawem Juda nakazał Onanowi, bratu Era: „Idź do żony twego brata i dopełnij z nią obowiązku szwagra, a tak sprawisz, że twój brat będzie miał potomstwo” Onan wcale na to ochoty nie miał, wiedząc, że urodzone z tego związku dziecko prawnie nie będzie jego potomkiem, lecz brata. Ilekroć zatem „zbliżał się do żony swego brata, unikał zapłodnienia”, jak to ładnie nam tłumaczy Tysiąclatka. Czyli, mówiąc normalnie, ile razy z nią miał seks, stosował stosunek przerywany.

Biblia hebrajska zresztą pisze, że „marnował na ziemię” i nie wiem czemu przetłumaczono to w Tysiąclatce „unikał zapłodnienia”. Biblia Warszawska tak ten werset tłumaczy: „Lecz Onan, wiedząc, że to potomstwo nie będzie należało do niego, ilekroć obcował z żoną brata swego, niszczył nasienie swoje, wylewając je na ziemię, aby nie wzbudzić potomstwa bratu swemu.” Podobnie Gdańska: „Lecz wiedząc Onan, iż to potomstwo nie jemu być miało, gdy wchodził do żony brata swego, tracił z siebie nasienie na ziemię, aby nie wzbudził potomstwa bratu swemu.”

Bóg ukarał Onana śmiercią. Warto tu przy okazji zwrócić uwagę wszystkim katolikom uważającym, że nie ma nic grzesznego w stosowaniu środków antykoncepcyjnych, szczególnie tych, które nie zabijają powstałego płodu, że to nie za niechęć podtrzymania rodu brata Onan został ukarany. Za to bowiem karą było zaledwie zdjęcie mu sandała z nogi i plunięcie w twarz, nie śmierć. (Pwt 25,5) Bóg jednak ukarał śmiercią Onana, zatem czynem, który zasłużył na taki wyrok było „rozlanie nasienia”, stosunek przerywany, forma antykoncepcji, nie bunt przeciw prawu lewiratu.

Er i Onan mieli jeszcze jednego brata, ale był to małolat. Teść więc odesłał synową do jej tatusia, by żyła tam jako wdowa, aż młody Szela dorośnie. Jednak Juda obawiał się, że i ten syn mu zemrze przy tej „czarnej wdowie”, więc wcale nie spieszył się z wypełnianiem prawa. Prawdę mówiąc czy to przez zapomnienie, czy z troski, lub strachu o życie syna postanowił zignorować to, co Prawo nakazało. Ale Tamar niczego nie zapomniała i nie była wcale gotowa na rezygnację z tego, co się jej należało. Postanowiła wziąć sprawy w swoje ręce.

Pewnego dnia Juda wybrał się do sąsiedniego miasta na strzyżenie owiec. Tamar, dowiedziawszy się o tym, pięknie się wypacykowała, i udając świątynną prostytutkę, (dość normalna rzecz w kraju Kanaan, gdzie był żywy kult płodności), zasiadła przed bramą miasta i z zasłoniętą twarzą oczekiwała na swego teścia. Wszystko się potoczyło tak, jak sobie zaplanowała. Umówili się o zapłatę w wysokości jednego koźlątka, a jako zastaw otrzymała pierścień, sznur i laskę. I wszystko byłoby zaledwie nic nie znaczącym dla historii świata epizodem, gdyby nie drobny fakt, że Tamar zaszła.

Jej oczywiście nie przeszkadzało to najmniejszym stopniu. To było częścią planu i na to liczyła. Nie oczekiwała bowiem wcale na koźlątko, ale udała się szybko do swego domu, ukrywając pierścień i laskę Judy.

A Juda posłał jej zapłatę, lecz gdy posłaniec nie znalazł żadnej sakralnej nierządnicy, machną ręką na stratę. Powiedział tylko: „Niech sobie zatrzyma zastaw. Obyśmy się tylko nie narazili na kpiny.”

Minęły trzy miesiące i nagle stało się jasne, że Tamar, zamiast prowadzić skromne wdowie życie, zaokrągla się w wiadomym miejscu. Doniesiono o tym Judzie, a on zawyrokował: „Wyprowadźcie ją i spalcie”. Ona jednak posłała teściowi pierścień, sznur i laskę i dodała: „Jestem brzemienną przez tego mężczyznę, do którego te przedmioty należą”. Kiedy Juda je poznał, odrzekł: „Ona jest sprawiedliwsza ode mnie, bo przecież nie chciałem jej dać Szeli, memu synowi!”

Rachab.

O Rachab będzie króciutko. To prostytutka z Jerycha, która udzieliła schronienia wywiadowcom izraelskim, szpiegującym w tym mieście. Za ten czyn uratowała siebie i swoją rodzinę.

Rut.

Dzieje Rut są opisane w jednej z Ksiąg Starego Testamentu. To była Moabitka i może warto przypomnieć skąd się ten naród wziął.

Bratanek Abrahama, Lot, uciekł z Sodomy, z żoną i córkami. Żona zamieniła się w słup soli, bo oglądała się za siebie (zapewne żałując pozostawionego dobytku), a on z córkami zamieszkał w jakiejś jaskini ze strachu przed ludźmi. Jego córki, pragnące mieć potomka, a nie znając nikogo upiły ojca i bez jego wiedzy wykorzystały w czasie snu, w wyniku czego zaszły w ciążę. Starsza urodziła Moaba, który dal początek narodowi Moabitów, z którego wywodziła się Rut.

Rut była żoną Izraelity, Efratejczyka, który ją poślubił w Moabie, gdzie w czasie głodu przeprowadziła się jego rodzina. Po tym jak została wdową, powróciła ze swą teściową, Noemi, do Judy. Tam zbierała kłosy po żniwiarzach na polu swego krewnego, Booza. Później jej teściowa poradziłe jej:

«Moja córko, czyż nie powinnam ci poszukać spokojnego miejsca, w którym byłabyś szczęśliwa? Oto czyż nie jest naszym powinowatym Booz, Booz, z którego dziewczętami ty byłaś? On to właśnie dzisiaj wieczorem ma czyścić jęczmień na klepisku. Umyj się i namaść, nałóż na siebie swój płaszcz i zejdź na klepisko, ale nie daj się jemu poznać, dopóki nie skończy jeść i pić. A kiedy się położy, ty zauważywszy miejsce jego spoczynku, wyjdziesz, odkryjesz miejsce przy jego nogach i położysz się, a on sam wskaże ci, co masz czynić».

Nie wiem, czy tekst ten sugeruje, że coś zaszło między nimi w nocy. Chyba nie można takiego wniosku wyciągać, ale z pewnością można stwierdzić, że ta młoda wdowa w pewien sposób uwiodła, czy skusiła Booza. Nawet, gdy dopiero po ślubie doszło do konsumpcji tej pokusy, ciągle jej zachowanie było dość dwuznaczne.

Żona Uriasza.

Czwartą kobietą o której napiszę jest Batszeba. Mówiąc o uwodzeniu… Batszeba kąpała się w pobliżu pałacu króla Dawida. Była to żona Hetyty, Uriasza, jednego z dowódców wojsk królewskich. Niektórzy nawet spekulują, że był to poprzedni władca Jerozolimy i za wysoką pozycję w armii króla Dawida oddał władzę i miasto we władanie Izraela. To by tłumaczyło jak było możliwe, by Dawid mógł zobaczyć kąpiącą się Batszebę. Ona najprawdopodobniej mieszkała w bezpośrednim sąsiedztwie kwater królewskich.

Król zaprosił piękną żonę swego sługi i … stało się. Stało się nawet więcej, niż planowali, o ile można w takiej sytuacji w ogóle o planowaniu mówić. Zaszli za daleko, a zwłaszcza zaszła Batszeba. Zaszła w ciążę i król miał kłopot.

Dawid przywołał więc sprytnie Uriasza z frontu, licząc na to, że odwiedzi swoją żonę i w ten sposób uniknie się skandalu. Uriasz jednak poszedł spać do sług królewskich, mówiąc, że gdy Arka Przymierza i żołnierze przebywają w namiotach na polu walki, on nie będzie się wywyższał ponad nich i ucztował i spał ze swoją żoną. Dawid zaprosił więc go do siebie, upoił winem, ale i to niczego nie zmieniło. Uriasz ponownie poszedł spać ze sługami, a nie do swej pięknej żony. W takim razie Dawid napisał rozkaz do zaufanych przywódców na polu walki, by zdradzili Uriasza, odstępując od niego podczas bitwy i zostawiając go na pewną śmierć. Rozkaz ten, z wyrokiem śmierci na swoją osobę, zawiózł wracając do żołnierzy, sam Uriasz. Po jego śmierci niewierna Batszeba została żoną króla Dawida. Dziecko, które było owocem zdrady zmarło, mimo, że król Dawid gorąco prosił Boga o uratowanie mu życia, ale drugi ich syn, Salomon, został później królem.

Co mają te kobiety, te cztery cudzoziemki wspólnego ze sobą? Bardzo dużo. Wszystkie je wymienia Święty Mateusz podając rodowód Pana Jezusa:

Rodowód Jezusa Chrystusa, syna Dawida, syna Abrahama. Abraham był ojcem Izaaka; Izaak ojcem Jakuba; Jakub ojcem Judy i jego braci; Juda zaś był ojcem Faresa i Zary, których matką była Tamar. […] Salmon ojcem Booza, a matką była Rachab. Booz był ojcem Obeda, a matką była Rut. Obed był ojcem Jessego, a Jesse ojcem króla Dawida. Dawid był ojcem Salomona, a matką była żona Uriasza. […] Jakub ojcem Józefa, męża Maryi, z której narodził się Jezus, zwany Chrystusem.

Dlaczego Mateusz podaje imiona tych kobiet? Dla Żydów przecież nie było istotne, kto był matką. Przynajmniej nie w kontekście tego, kto do jakiego rodu należał. Mesjasz musiał być „synem Dawida”, ale po mieczu, nie po kądzieli. Dlatego też nie przeszkadzało wcale, że wśród przodków Salomona, tego prawdziwego syna Dawida, były cztery cudzoziemki. Po co zatem wspominać te damy o dość podejrzanej reputacji? Po co wspominać, że były prostytutkami, albo że je udawały, że były niewierne mężom i że pochodziły z narodów znienawidzonych przez Hebrajczyków?

Ja myślę, że święty Mateusz, który pisał swą Ewangelię do Żydów, zrobił to, by wytrącić im z ręki zarzuty, że Maryja nie była godna, by stać się matką mesjasza. Piszę celowo „mesjasza” małą literą, bo nawet nie wspominam o Mesjaszu, Synu Bożym. Izrael oczekiwał na mesjasza, pomazańca, podobnego Dawidowi. Nawet im a najśmielszych oczekiwaniach na myśl nie przyszło, że to sam Bóg wcieli się i przybędzie zbawić swój ukochany naród.

W Ewangelii św. Marka 6,2-3a czytamy:

Gdy nadszedł szabat, zaczął nauczać w synagodze; a wielu, przysłuchując się, pytało ze zdziwieniem: «Skąd On to ma? I co za mądrość, która Mu jest dana? I takie cuda dzieją się przez Jego ręce! Czy nie jest to cieśla, syn Maryi…

Dla nas określenie „syn Maryi” nie ma żadnego pejoratywnego znaczenia, ale dla ówczesnych ludzi miało. Człowieka, gdy się go chciało obdarzyć szacunkiem, nazywano „synem ojca”. Synem Józefa, synem Jana, synem kogokolwiek, byle nie matki. Do dziś tak jest, na przykład w języku rosyjskim, gdzie „ot’czestwo” jest integralną częścią nazwiska, czy też widzimy to w wielu nazwiskach, zwłaszcza w języku angielskim, czy językach skandynawskich, pełnych różnych Petersenów, Johnsonów, Davidsonów i innych Adamsów. Nie ma natomiast nazwisk takich jak „Maryson”, czy „Eveson”. Nazwanie kogoś synem matki było bowiem wytknięciem mu, że jest bękartem.

W małej miejscowości nikt nie zapominał, że Maryja wróciła od swej krewnej Elżbiety, po zaręczynach z Józefem, ale przed tym jak zamieszkali razem, z widocznym brzuchem. Nic dziwnego, że „synem Maryi” nazwali go właśnie w rodzinnym miasteczku. Tam ciągle dla wielu Jezus był „synem Maryi”, ale z pewnością nie Józefa. I w sumie trudno się z nimi nie zgodzić, mieli rację, choć nie mieli racji oskarżając Maryję o niewierność. Pozory wskazywały jednak na to, że musiało być tak, jak sobie to wyobrazili.

Święty Mateusz zatem, pokazując te kobiety wśród osób, które były przodkami Salomona, syna Dawida, pokazuje, że dla Boga nic nie jest niemożliwe. Że nawet, gdybyśmy po ludzku przypuszczali, że z „takiej” to na pewno mesjasz się nie narodzi, Bóg może swój plan przeprowadzić. Zamiast więc skupiać się na tym, co nie istotne i wymyślać nieistniejące przeszkody, może lepiej uznać, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych i zobaczyć samemu, że ten Jezus wypełnia swą postacią wszystkie proroctwa i jest rzeczywiście długo oczekiwanym Mesjaszem, synem Dawida i synem Bożym.

A dla nas jest to nauka, że czasem nie wszystko wygląda tak, jak my sobie to po ludzku wyobrażamy. I także taka, że dla Boga nie ma nic niemożliwego. Niezależnie jak bardzo Bogu przeszkadzamy, On swój plan przeprowadzi do końca. Albo raczej już przeprowadził, bo z Jego perspektywy wszystko się stało w momencie stworzenia świata. Dla Boga bowiem nie ma „wczoraj” i „jutro”, On stworzył świat i widzi go tak, jak autor widzi swą książkę, zanim napisze pierwsze słowo.

A zatem… jak powtarzał Jan Paweł Wielki, nie lękajmy się. Żadne wydarzenia nie zaskakują Pana Boga. My możemy być przerażeni, ale On nigdy nie jest. Zaufajmy Mu zatem, tym bardziej, że znamy ostatni rozdział Boskiej Księgi Życia. Zwycięstwo już jest nasze. Jedyne, co możemy zrobić, to pomóc Mu, by walka nie przyniosła nam więcej strat, niż to jest konieczne.

Ślady Boga

Jeden z komentatorów pod moim ostatnim postem na blogu Frondy, o Nicku „Coldcut”, do znudzenia domaga się, bym mu pokazał, gdzie to ja niby widzę Ducha Świętego w dokumentach ostatniego Soboru Powszechnego. Pisze on:


„Hiobie, skoro nie potrafisz wykazać działania Ducha Św. w dokumentach soborowych, to może chociaż wskażesz które reformy Soboru Watykańskiego II były twoim zdaniem najważniejsze. I nie chowaj się proszę za wygodnymi ogólnikami, ale podaj choć trzy , i krótko uzasadnij. Bo ja naprawdę chciałbym wreszcie usłyszeć od Ciebie cokolwiek zawierającego treść, po to aby móc zacząć dyskusję nt. Twojego wpisu.”


Oczywiście jakby chciał on podyskutować na temat mojego wpisu, to by dyskutował na temat wpisu. Ale najwyraźniej on chce dyskutować na temat dokumentów soborowych, a ja na to nie mam ani ochoty, ani czasu.

No ale gdzie jest to „działanie Ducha Świętego” w dokumentach? Gdzie są te przykłady? Czytając te głupie pytania przypomniał mi się wywiad jakiego udzielał komuś ksiądz profesor Michał Heller. Dziennikarz zapytał go o „ślady Boga” we wszechświecie. Czy można je jakoś zobaczyć, badając nasz kosmos? Na co ksiądz Heller odpowiedział, że nie, bo ślady można zobaczyć tylko tam, gdzie wyróżniają się z tła, a kosmos jest „zadeptany” przez Pana Boga.

Dokumenty soborowe także są „zadeptane” przez Ducha Świętego. Nie da się ich wziąć pod lupę, obejrzeć, przeanalizować i powiedzieć: „O, tutaj – Duch Święty. Tutaj – zaledwie człowiek. A tu, tu- popatrzcie- tu ślady masonerii”.

Mamy tu, w Stanach, coś takiego, co się nazywa „Jesus Seminar”. Zespół 150 intelektualistów, którzy stosując różne „naukowe” metody krytyki biblijnej piszą opracowania i wygłaszają wykłady na temat tego, co naprawdę powiedział Pan Jezus, co tam jest prawdą historyczną, a co zaledwie naleciałościami, dodatkami, późniejszymi zniekształceniami i przekłamaniami redaktorów Ewangelii.

Oczywiście gdy się raz pójdzie taką drogą, to całą Biblię sobie można do butów wsadzić. Jak jakiś, pożal się Boże, „naukowiec” zacznie sam decydować co Jezus mógł, a czego nie mógł powiedzieć, a my zaczynamy mu wierzyć (naukowcowi, nie Jezusowi), to wartość Biblii zostaje zredukowana do dowolnego opracowania naukowego, czy historycznego.

Albo uznamy, tak, jak nas nieomylnie naucza nasz Kościół, że cała Biblia bez wyjątku jest natchnionym Słowem Bożym, albo dajmy sobie spokój, uznajmy ją za ciekawą historyczną książkę, ale nie bredźmy o błędach i nie poprawiajmy ich sami.

Bardzo podobnie jest z dokumentami soborowymi. „Podobnie”, choć oczywiście nie są one Słowem Bożym. Nie sugeruję tego w żaden sposób, nie na tym polega podobieństwo.

W Biblii każde słowo jest natchnione. W Biblii jest wszystko to, co chciał tam zamieścić Duch Święty i nie ma nic ponadto. Inspiracja Ducha Świętego w prowadzeniu Kościoła jest trochę inna. Duch Święty „jedynie” gwarantuje, że w nauce Kościoła dotyczącej moralności i wiary nie będzie nigdy błędów. Czyli nie gwarantuje, że Kościół zawsze i o najwłaściwszej porze poda nam wszystko to, co akurat nam jest teraz potrzebne. Jednak z całą pewnością wiemy, że jak już nas czegoś Kościół naucza, to nauczanie to jest pozbawione błędu.

No dobrze, może ktoś powiedzieć, ale przecież nie każdy dokument Soboru Watykańskiego dotyczy spraw wiary i moralności. Są tam dokumenty mówiące o praktykach Kościoła, o dyscyplinie, o przepisach i zwyczajach, a zatem mogłyby być one nawet błędne, a przynajmniej nie zawsze najdoskonalsze z tego, co mogłoby powstać.

Być może, ale co z tego? Ja, jako katolik, mam obowiązek podporządkować się nauczaniu Kościoła, ufając, że i tu Duch Święty ten Kościół prowadzi. Moją rolą nie jest być policjantem, który przez lupę analizuje każde słowo każdego dokumentu wydanego przez Kościół, ale raczej uznanie tych dokumentów za obowiązujące mnie prawo.

Gdy mój sąsiad – ochrzczony baptysta żeni się ze swoją dziewczyną – luteranką w kościele prezbiteriańskim w naszym miasteczku, to Kościół Katolicki uznaje takie małżeństwo nie tylko za ważne, ale także za „sakramentalne”. Nawet, jeżeli sam baptysta tego nie uznaje. Ale gdybym to ja ożenił się w taki sposób, bez zgody mojego biskupa (zakładając oczywiście, że byłbym kawalerem), małżeństwo nie tylko nie byłoby sakramentalne, ono byłoby nieważne. Dlaczego? Bo mnie obowiązują przepisy Kościoła Katolickiego.

Gdy jeszcze obowiązywał w Stanach post od mięsa w każdy piątek, świadome łamanie tego postu przez katolika było grzechem Mogło być nawet grzechem śmiertelnym. Dziś wolno jeść katolikom steki i befsztyki przez większość piątków roku i nie ma żadnego grzechu. (No, chyba, że to jest u mnie w domu, ale to zupełnie inna historia). Czemu zatem kilkadziesiąt lat temu można było utracić zbawienie za coś, co dziś nie jest nawet lekkim grzechem?

Dlatego, że Kościół ma prawo „związywać i rozwiązywać”. Ma prawo ustalać pewne rzeczy i je później zmieniać. A zatem utrata zbawienia nie wynikała ze zjedzenia kotleta, ale z buntu przeciw nauce Koścoła. Kościół ma to prawo, nie ja. Nawet nie ksiądz i nie indywidualny biskup. Biskup ma wiele praw, ale te prawa ma nadane przez Kościół i Kościół może te prawa biskupom nadawać i je zawieszać, odbierać.

Dlatego „szukanie śladów Ducha Świętego” w dokumentach soborowych nie tylko jest bez sensu, ale, moim zdaniem, jest wyrazem rebelii przeciw Kościołowi. Wyrazem buntu i pychy. Dla mnie wszystkie dokumenty soborowe są „zadeptane przez Ducha Świętego”. A jeżeli jakieś sformułowania tam zawarte powinny być poprawione, to wiem, że skoryguje je pod kierownictwem Ducha Świętego ten sam Kościół, który je napisał. Nie jest to moje zadanie.

Oburzamy się na Adama I Ewę, że tak łatwo ulegli namowom szatana. Dali się wziąć na takie głupie obietnice. „Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło”. I co? I my dokładnie to samo robimy. Myślimy, że nam się otwarły oczy, a jesteśmy ślepcami. A przecież to takie proste. Jezus powiedział:

„Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi; lecz kto Mną gardzi, gardzi Tym, który Mnie posłał” (Łk 10, 16)

Nic tu nie ma na temat „pastoralnych”, czy „dogmatycznych” nauk. Jest prosta uwaga: Kto wami gardzi, gardzi mną i Ojcem”. Kropka. O czym tu zatem dyskutować?

Tak więc nie wskażę gdzie są ślady Ducha Świętego w dokumentach soborowych. Zwłaszcza nie zrobię tego na polecenie kogoś, kto, obawiam się, nigdy nie przeczytał wszystkich dokumentów soborowych. Zresztą to nie moja sprawa, mogę się mylić. Ja jednak je czytałem i dlatego tak mnie irytują te wszystkie ataki na SV2, które nie mają nic wspólnego z tym co dokumenty soborowe rzeczywiście zawierają. I to chyba tyle, co mam do powiedzenia w tej sprawie.