Monday, June 25, 2007

Orędzie z Medjugorie 25 VI 2007

„Drogie dzieci! Również dzisiaj, z wielką radością w sercu, wzywam was do nawrócenia. Dziatki, nie zapominajcie, że wszyscy jesteście ważni w tym wielkim planie, który Bóg prowadzi poprzez Medziugorje. Bóg pragnie nawrócić cały świat i wezwać go do zbawienia i na drogę prowadzącą do Niego, który jest początkiem i końcem wszelkiego bytu. Dziatki, z głębi serca, w szczególny sposób wzywam was wszystkich, otwórzcie się na wielką łaskę, którą Bóg wam daje przez moją tu obecność. Każdemu z was pragnę podziękować za ofiary i modlitwy. Jestem z wami i wszystkich was błogosławię. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Tuesday, June 19, 2007

Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie. (Mt 23,9)

Jeżeli Biblia wyraźnie mówi, żeby nikogo na ziemi nie nazywać ojcem, to czemu katolicy nazywają papieża Ojcem świętym? I każdego księdza też nazywają ojcem? Czy to nie jest sprzeczne z Biblią? Taki zarzut jest bardzo często słyszany z ust fundamentalistów chrześcijańskich wrogo nastawionych do Kościoła Katolickiego. Ale czy ten werset rzeczywiście zabrania nazywania księży ojcami? Przyjrzyjmy się mu uważnie.

Przede wszystkim nie robi on rozgraniczenia między ojcem w duchowym znaczeniu tego słowa i ojcem biologicznym, mężem naszej mamy. Jeżeli by więc ten zakaz miał być bezwzględnie stosowany, to łamaliby go także ci, którzy zarzucają takie działanie katolikom. Każdy z nas bowiem nazywa swego tatę tatą. I nie chodzi tu wcale o to, że czytamy tam „ojciec” nie „tata”, bo to jest i tak tylko tłumaczenie na polski język. Samo słowo oznacza ojca i tatę, gdyż są to synonimy, znaczą to samo. W polskim języku forma „ojciec” stała się już archaiczna i „tata” zastąpił „ojca”, ale znaczenie tych słów jest takie samo. Jak Biblia zabrania nazywać kogokolwiek ojcem, to zabrania nazywać go też tatą. Chodzi o znaczenie słowa, a nie o to, jakimi literkami to znaczenie zapiszemy.

Zresztą wystarczy przypomnieć przykazania Boże. Bóg sam nazywa naszego rodzica „ojcem”, gdy nakazuje nam:


Czcij ojca twego i matkę twoją, abyś długo żył na ziemi, którą Pan, Bóg twój, da tobie.
(Wj 20,12)

Jakże to jest więc? Bóg Ojciec nakazuje nam czcić swego ojca, a Syn Boży, Jezus zabrania nam nazywać kogokolwiek ojcem, poza Bogiem? Czy Bóg jest skonfundowany i nie wie, co mówi? Przecież jest tylko jeden Bóg i Bóg Ojciec i Jezus zawsze myślą to samo, jak więc to jest? Jak ten problem rozwiązać?

Przyjmijmy więc, idąc za tokiem myślenia fundamentalistów, że zakaz nie dotyczy ojców biologicznych, ale duchowych. Właśnie tylko księży, nie naszych tatusiów. Co prawda przyjmując takie rozwiązanie zaprzeczamy jednej z naczelnych zasad wyznawanych przez nich, „Sola Scriptura”, „Tylko Biblia”, ale niech im będzie. Każdy ma jakąś swoją tradycję, tyle tylko, że nie każdy się do tego przyznaje. A ich tradycja mówi im, że zakaz ten dotyczy tylko ojcostwa duchowego. Skąd to wiem? Bo czytałem Biblię, a Biblia nie robi tu żadnego rozgraniczenia, lecz mówi „nikogo”. Musi więc to być tradycja.

Ale i tutaj mamy poważny problem. Na przykład w 16. rozdziale Ewangelii Łukasza sam Jezus nazywa Abrahama ojcem. Ojcem duchowym, nie biologicznym, bo słowa te padają w przypowieści o bogaczu i Łazarzu:


Gdy w Otchłani, pogrążony w mękach, podniósł oczy, ujrzał z daleka Abrahama i Łazarza na jego łonie. I zawołał: Ojcze Abrahamie, ulituj się nade mną i poślij Łazarza; niech koniec swego palca umoczy w wodzie i ochłodzi mój język, bo strasznie cierpię w tym płomieniu. Lecz Abraham odrzekł: Wspomnij, synu, że za życia otrzymałeś swoje dobra, a Łazarz przeciwnie, niedolę; teraz on tu doznaje pociechy, a ty męki cierpisz.
(Łk 16,23-25)

Bogacz nie był fizycznym synem Abrahama, ale ponieważ był Izraelitą, dla niego Abraham był ojcem duchowym. I Abraham nie oburza się, ale nazywa go synem. Powiecie, że wszyscy Izraelici pochodzą od Abrahama, a więc są w tym sensie jego dziećmi, a więc on ich ojcem? Być może, ale nie o takim ojcostwie mówił tu Jezus. Poza tym w Liście do Rzymian Święty Paweł mówi, że Abraham jest ojcem zarówno obrzezanych (a więc Żydów), jak i nieobrzezanych (a więc nas wszystkich):


I otrzymał znak obrzezania jako pieczęć usprawiedliwienia osiągniętego z wiary posiadanej wtedy, gdy jeszcze nie był obrzezany. I tak stał się ojcem wszystkich tych, którzy nie mając obrzezania, wierzą, by i im poczytano to za tytuł do usprawiedliwienia, a także ojcem tych obrzezanych, którzy nie tylko na obrzezaniu się opierają, ale nadto kroczą śladami tej wiary, jaką ojciec nasz Abraham posiadał przed obrzezaniem.
(Rz 4, 11-12)

Każdy, kto uwierzy, staje się synem Abrahama, a on jego ojcem. Tak uczy Biblia. Ojcem duchowym, nie biologicznym. I nie jest to jedyny przykład w Nowym Testamencie. Jest ich znacznie więcej. Na przykład Dziejach Apostolskich najpierw święty Szczepan, a potem święty Paweł nazywają kapłanów Izraelskich i przywódców Izraelskich „braćmi i ojcami”.

Szczepan:
A on odpowiedział: Słuchajcie, bracia i ojcowie: Bóg chwały ukazał się ojcu naszemu, Abrahamowi, gdy żył w Mezopotamii, zanim zamieszkał w Charanie. (Dz 7,1)

Paweł:
Bracia i ojcowie, słuchajcie, co teraz do was powiem na swoją obronę. (Dz 22,1)

Jeżeli więc będziemy interpretować Mateusza 23,9 jako bezwzględny zakaz nazywania kogokolwiek ojcem, nawet z założeniem, że to chodzi tylko o duchowe ojcostwo, to musielibyśmy założyć także, że Jezus, Szczepan i Paweł zupełnie nie rozumieli tej nauki. A raczej trudno przypuszczać, żeby to Jezus się mylił, a fundamentaliści mieli rację. W końcu to On sam nam tę naukę przedstawił.

Pan Jezus nie zabrania nazywania nikogo ojcem. Przypomina tylko, że całe ojcostwo pochodzi od Boga Ojca. Faryzeusze, Saduceusze i inni rabinowie w czasach Jezusa kazali nazywać się ojcami w sensie przywództwa duchowego swych szkół w oderwaniu od depozytu wiary i Tradycji przez duże „T”, danych Izraelowi przez Boga Ojca za pośrednictwem Mojżesza i proroków. Oni, faryzeusze, stawiali się ponad Bogiem, żądając czci, uwielbienia i ucząc wiary sprzecznej z wielowiekową Tradycją swego narodu. Tego zabrania Jezus, przypominając, że każde ojcostwo musi pochodzić od Boga Ojca i każdy ojciec, czy to biologiczny, czy duchowy, może nim być tylko w jedności z Bogiem Ojcem. Zarzuty fundamentalistów przeciw praktykom Kościoła nie wynikają więc ze znajomości Biblii, ale z ich wrogiego nastawienia i szukania pretekstu, żeby się tylko przyczepić.

Skąd to wiem? Czy to nie zbyt pochopne oskarżenie? Nie sądzę. Wystarczy spojrzeć na kontekst tego wersetu. Zaraz w sąsiednim zdaniu Jezus mówi:


Nie chciejcie również, żeby was nazywano mistrzami, bo jeden jest tylko wasz Mistrz, Chrystus.
(Mt 23, 10)

Biblia Warszawska tłumaczy to inaczej:


Ani nie pozwalajcie się nazywać przewodnikami, gdyż jeden jest przewodnik wasz, Chrystus.

NIV, angielska Biblia uznawana zarówno przez katolików jak i protestantów, mówi:


Nor are you to be called 'teacher,' for you have one Teacher, the Christ.


NASB, inna protestancka wersja Biblii:


Do not be called leaders; for One is your Leader, that is, Christ.


Niezależnie więc, czy przyjmiemy, że Jezus zabrania nazywania nas mistrzami, przewodnikami, liderami czy nauczycielami, nikt rozsądny nie mówi, że każdy, kto mówi do swego nauczyciela “nauczycielu” łamie zakaz, jaki mamy w Biblii. Każdy rozumie, że czym innym jest nauczyciel w szkole, uczący rachunków, a czym innym nauczyciel wymyślający nową religię i nowe przykazania. O takich mistrzach i nauczycielach mówił Jezus. I o takich ojcach. Myślę więc, że to właśnie fundamentaliści, zamiast szukać pretekstów do czepiania się Kościoła, który jest Ciałem Jezusa, powinni głębiej się zastanowić czego w tych wersetach Jezus nauczał. Jakie jest ich prawdziwe znaczenie. Wydaje mi się bowiem, że to właśnie do nich kierował te słowa.

Saturday, June 16, 2007

Dlaczego krucyfiks?

Wiele chrześcijańskich sekt nie ma w ogóle w swych zborach krucyfiksów. Używają symbolu krzyża, ale bez Ciała Jezusa. Pytają nas nie raz, dlaczego na naszym krzyżu ciągle jeszcze widzimy Ciało Jezusa? Czy nie wiemy, że On zmartwychwstał? Co więcej, także w kościołach katolickich często zamiast Jezusa ukrzyżowanego widzimy na tle Krzyża Jezusa zmartwychwstałego, ubranego w tunikę, z rozciągniętymi rękami w geście błogosławienia swych uczni. Ale skoro Jezus zmartwychwstał rzeczywiście, to czy nie jest to „lepszy” symbol? Lepiej oddający prawdę o naszej wierze?

Zobaczmy zatem, co Biblia mówi na ten temat. Zacznijmy od Pierwszego Listu do Koryntian, rozdział 1. werset 23a:


„My głosimy Chrystusa ukrzyżowanego…”


Czyżby święty Paweł nie wiedział, że Jezus zmartwychwstał? Oczywiście, że wiedział. Ale wiedział także, że to właśnie przez ukrzyżowanie, przez śmierć Pana Jezusa na Krzyżu było możliwe odkupienie grzechów. Było to niezrozumiałe dla współczesnych Pawłowi i niektórzy nie mogą tego zrozumieć teraz, ale święty Paweł w wersecie dwudziestym nazywa ukrzyżowanego Jezusa „mocą Bożą” i dalej wyjaśnia:


"Bóg wybrał właśnie to, co głupie w oczach świata, aby zawstydzić mędrców, wybrał to, co niemocne, aby mocnych poniżyć."
(1 Kor 1,27)

W następnym rozdziale św. Paweł wraca do tego i mówi:


"Postanowiłem bowiem, będąc wśród was, nie znać niczego więcej, jak tylko Jezusa Chrystusa, i to ukrzyżowanego."
(1 Kor 2,2)

Dlaczego więc Paweł wraca do tego wyobrażenia Jezusa na Krzyżu? Bo pusty krzyż nie ma żadnego znaczenia, ni mocy, a Jezus, który by nie był ukrzyżowany za nasze grzechy nie byłby naszym Zbawicielem, ale co najwyżej moralistą i nauczycielem. To Krzyż z Ciałem Jezusa, pobitym i pokrwawionym i przybitym do tego Krzyża jest „mocą Bożą”. Dlatego to w Kościele Katolickim mamy krucyfiksy. My bowiem też, tak, jak święty Paweł, głosimy Jezusa ukrzyżowanego.

Poza tym w tym życiu, na ziemi, my bardziej współuczestniczymy w cierpieniu Jezusa na Krzyżu, niż w Jego chwale w Niebie. To nas dopiero czeka, gdy po śmierci osiągniemy zbawienie. Na razie jednak współcierpimy z Jezusem ukrzyżowanym. Znowu święty Paweł:


"Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół."
(Kol 1,24)

"[znalazł się w Nim]… zarówno mocy Jego zmartwychwstania, jak i udziału w Jego cierpieniach - w nadziei, że upodabniając się do Jego śmierci, dojdę jakoś do pełnego powstania z martwych."
(Flp 3, 9-11)

Czyli wynika z tego, że śmierć Pana Jezusa na Krzyżu to nie tylko wydarzenie, które było kiedyś w historii i minęło bezpowrotnie, ale coś, co trwa i coś, z czym możemy łączyć nasze cierpienia. Te cierpienia mają nawet, jak uczy święty Paweł Liście do Kolosan, moc zbawczą. Dla dobra całego Kościoła możemy je ofiarować dla zbawienia innych Jego członków.

Słowa Jezusa z Ewangelii Łukasza, rozdział 9, 23:


"Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje!"


I jeszcze słowa świętego Pawła go Galatów z jego listu, rozdział 3, werset pierwszy:


O, nierozumni Galaci! Któż was urzekł, was, przed których oczami nakreślono obraz Jezusa Chrystusa ukrzyżowanego?


Przed ich oczami nakreślono obraz Jezusa ukrzyżowanego. Na co więc oni spoglądali? Czyżby na krucyfiks? Jeżeli nawet nie w dosłownym znaczeniu tego słowa, to na pewno w znaczeniu przenośnym, symbolicznym. Nakreślono im obraz Jezusa na Krzyżu przed oczami ich wyobraźni.

Poza tym bardzo często ci sami chrześcijanie, którzy krytykują Kościół za umieszczanie krucyfiksów w swych świątyniach, nie mają wcale problemu z pokazywaniem w swoich zborach szopek noworocznych, w których przedstawione jest Dzieciątko Jezus w żłóbku. Czyżby nie wiedzieli oni, że Jezus nie jest już niemowlęciem? Że już nie mieszka w stajence? Oczywiście, że wiedzą, chcą tylko pokazać pewien symbol, pewien wycinek z życia Jezusa, na którym się koncentrujemy w okresie Bożego Narodzenia. Ale to jest dokładnie to samo, co robimy w Kościele Katolickim. Tyle, że na Ukrzyżowanym Jezusie my się koncentrujemy cały rok. Tak, jak nas tego uczy Biblia.

Spowiedź

Często protestanci zadają nam takie pytanie: Dlaczego katolicy spowiadają się księdzu, zamiast spowiadać się bezpośrednio Bogu?

Najprostszą odpowiedzią na to jest: „Ponieważ Bóg tak ustanowił”. W Liście św. Jakuba 5,16a czytamy:


„Wyznawajcie zatem sobie nawzajem grzechy”


Biblia nie mówi, żeby wyznawać swe grzechy tylko Bogu, ale by je wyznawać sobie nawzajem. Ewangelia św. Mateusza 9,6 mówi:


„Syn Człowieczy ma na ziemi władzę odpuszczania grzechów”


Co więcej dwa wersety dalej, w Mat 9,8 czytamy:


A tłumy ogarnął lęk na ten widok, i wielbiły Boga, który takiej mocy udzielił ludziom.


Biblia nam mówi, że Bóg udzielił takiej mocy ludziom. W liczbie mnogiej. A więc nie tylko „Syn Człowieczy”, Jezus, ma na ziemi moc odpuszczania grzechów, ale także jacyś inni ludzie. Ale co to za ludzie? Czy wszyscy? Nie. Tylko apostołowie i ich następcy, a więc biskupi i kapłani. Ewangelia św. Jana nam to tak wyjaśnia:


„A Jezus znowu rzekł do nich: Pokój wam! Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam. Po tych słowach tchnął na nich i powiedział im: Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone, a którym zatrzymacie, są im zatrzymane.”
(J 20, 21-23)

Jak widzieliśmy w cytacie z Ewangelii Mateusza, Ojciec posłał Syna, by odpuszczał On grzechy ludziom. Jan przypomina, że tak, jak Ojciec posłał Syna, tak i Syn posyła swych apostołów: dając im moc odpuszczania grzechów.

Ale dlaczego Jezus dawałby apostołom moc i prawo odpuszczania i zatrzymywania grzechów ludziom, jakby nie spodziewał się, że będą oni słuchali ustnej spowiedzi? Jezus potrafi czytać w ludzkich sercach, ludzie nie. Mogą taki dar otrzymać w nadzwyczajnych warunkach, bo dla Boga nie jest to z pewnością zbyt trudne i wiemy choćby z najnowszej historii, że Padre Pio taki dar miał. Ale inni kapłani go nie mają, więc tylko wtedy mogą podjąć decyzję o odpuszczeniu lub zatrzymaniu komuś grzechów, gdy ten ktoś się z nich wyspowiada.

A więc gdy spowiadamy się księdzu, to tylko postępujemy według planu, jaki dal nam sam Jezus dwa tysiące lat temu. Czy nie możemy się spowiadać bezpośrednio Bogu? Nie tylko możemy, ale powinniśmy. Powinniśmy to robić każdego dnia, każdej godziny, zaraz po tym, jak sobie uświadomimy, że zgrzeszyliśmy przeciw Bogu. Ale jak Biblia jest Słowem Bożym, to powinniśmy jej słuchać, a z jej słów wynika jednoznacznie, że jest to niewystarczające w normalnych warunkach.

Gdy mamy sytuację nadzwyczajną, gdy jesteśmy na tonącym statku, w płonącym budynku, gdy nie mamy dostępu do kapłana, wtedy spowiedź bezpośrednio Bogu, połączona ze szczerym żalem z pewnością wystarczy i da nam odpuszczenie grzechów. To także jest nauka Kościoła. Ale Bóg, który nas stworzył i zna nas lepiej, niż my znamy sami siebie wie, że bez ustnej spowiedzi szybko zaczniemy się sami oszukiwać, szybko się będziemy usprawiedliwiać we własnych oczach i sami decydować, jak Ewa i Adam w raju, co jest dobrem, a co złem.

Dlaczego kapłan ma moc zatrzymania naszych grzechów? Bo, opierając się na mądrości Kościoła i Jego nauce w dziedzinie moralności, wie, co jest dla nas dobre, a co jest śmiertelnym niebezpieczeństwem. W dzisiejszych czasach wielu chrześcijan uważa, że nie ma nic złego i niemoralnego w stosowaniu środków antykoncepcyjnych, w zamieszkaniu razem z kochającą osobą bez ślubu itd., itp. Tacy „chrześcijanie” bardzo szybko się sami usprawiedliwiają w swoich oczach i uważają, że są bez grzechu. Ale obiektywna rzeczywistość jest zupełnie inna i dlatego potrzebny jest ktoś z zewnątrz, kto właśnie będzie mógł obiektywnie spojrzeć i ocenić stan naszej duszy.

Oczywiście w różnych okresach historii ludzkość miała problemy z różnymi grzechami. Społeczeństwa były bardziej tolerancyjne do innych grzechów 500 lat temu niż są teraz. Wtedy grzechy przeciw niemoralnemu prowadzeniu się były bardzo ostro potępiane, ale znacznie bardziej akceptowane było rozwiązywanie problemów przemocą. Teraz przemoc przeciw bliźniemu nie jest tolerowana, ale pojęcie moralności zanika zupełnie. Dlatego właśnie potrzebujemy kapłanów w każdym okresie historii. Inaczej po prostu się tylko będziemy oszukiwać.

Poza tym... bez spowiedzi u kapłana ten fragment Ewangelii świętego Jana który wyżej cytowałem po prostu nie ma żadnego sensu.

Wednesday, June 06, 2007

Czy atak na WTC był największą tragedią Ameryki ostatnich lat.?

Ostatnio dużo piszę na rożnych forach motoryzacyjnych i na moim forum. Opisuję tam swą podróż dookoła USA i niedawno zamieściłem zdjęcie lądującego samolotu Concorde, przelatującego nad wieżami World Trade Center. Oczywiście jest to stare zdjęcie, już historyczne, bo ani wież WTC już nie ma, ani samoloty Concorde już nie latają.

darmowy hosting obrazków

Zdjęcie to sprowokowało parę pytań. Jedna osoba zapytała: „Jak się hiob czułeś 11.09.2001? Jak to wyglądało w oczach mieszkańca USA?” Inna: „Wybacz hiob, może po prostu nie chcesz odpowiadać na to pytanie. Wybacz za moją ciekawość i dociekliwość. Jednak też jestem zainteresowany jak ty to widziałeś jako mieszkaniec USA. Co o tym sądzisz? Możesz napisać?”

Ponieważ jednak moja odpowiedź nie dotyczy w ogóle ani podróży dookoła USA, ani motoryzacji, natomiast ma dużo wspólnego z wiarą i Bogiem, albo raczej z moralnością i etyką, postanowiłem odpowiedzieć tutaj, a nie na forum motoryzacyjnym.

11 września byłem w Charlotte. Mieliśmy akurat w kościele spotkanie, tzw. „Bible study”, czytaliśmy i rozważaliśmy wspólnie Pismo Święte. Oczywiście gdy nas ktoś zawiadomił o tej tragedii natychmiast to przerwaliśmy i zaczęliśmy się modlić. Potem każdy poszedł do domu i śledził w TV rozwój wypadków. Wielu z nas wróciło później do kościoła. Świątynie wszystkich wyznań i denominacji były tego dnia pełne modlących się za dusze ofiar tej tragedii.

Takie wydarzenia nie tylko odmieniają bieg historii i nikt, kto po 11. września choćby leciał samolotem nie może tego zanegować. Podróże lotnicze stały się zupełnie innym doświadczeniem. Przede wszystkim jednak odmieniają one nasze serca. Gdy się słyszy w TV i radiu reportaże opisujące tragedie poszczególnych rodzin, gdy się słyszy, jak na przykład żona jednego z mężczyzn zabitych w tej tragedii opowiada, jak jej czteroletnia córeczka otwiera drzwi szafy z ubraniami taty i wtula się w nie, szukając zapachu ojca, który nie wrócił i nigdy już nie wróci, to trudno powstrzymać łzy. A takich tragedii było parę tysięcy. Za śmiercią każdej z ofiar terrorystów jest wiele straconych nadziei, wiele bólu i łez.

Jednak my mamy oprócz serc także rozum. A ja zawsze uważałem, że to rozum jest ważniejszy, niż serce. Myślenie ważniejsze niż odczuwanie. Bo uczucia nie tylko mogą się zmieniać bez naszej woli, ale można nimi bardzo łatwo manipulować. I bardzo wiele osób robi to doskonale. Politycy, dziennikarze, naukowcy, kler, współmałżonkowie, dzieci- wszyscy naokoło nas starają się mniej lub bardziej świadomie grać na naszych uczuciach.

Nie mówię, że jest to zawsze zła rzecz. Uczucia są potrzebne. Miłość, żal, nienawiść, litość, a nawet gniew - wszystko to bywa potrzebne. Jednak nasze decyzje muszą być podejmowane na zimno, rozumowo, logicznie, a nie pod wpływem emocji. Ile to tragedii życiowych nam się zdarza tylko dlatego, że podjęliśmy ważne decyzje kierując się uczuciem, a nie logiką i rozumem. Wystarczy spojrzeć na niektóre małżeństwa. Każda młoda para powtarza: „Bo tak się kochamy” … ale 20 lat później z tego uczucia nie zostaje często nic i okazuje się, że i z małżeństwa nic nie pozostaje. Jak nie było oparte na przyjaźni, na wspólnych zainteresowaniach, na zrozumieniu, że dobre małżeństwo wymaga pracy, dawania całego siebie, to nic dziwnego, że gdy zadurzenie mija, zaczynają się rozczarowania, pretensje, żale i problemy.

Ale co to ma wspólnego z 11 września? W zasadzie nic. Poza jednym. Patrząc na to z innej perspektywy możemy zobaczyć, że ta potworna tragedia nie jest wcale największą tragedią, jaka ma miejsce w Stanach Zjednoczonych. Znacznie większa tragedia zdarza się tu każdego dnia. Bo z jednej strony w USA każdego dnia umiera sześć i pół tysiąca ludzi. To normalne w kraju mającym 300 milionów mieszkańców. Ale to naturalna kolej rzeczy, więc nikt tego nie nazywa tragedią. Z drugiej strony jednak gdy umierają ludzie młodzi, w największym rozwoju swojej kariery, mający perspektywę wielu lat pracy i życia przed sobą, to taka śmierć odbierana jest zupełnie inaczej. I nie chcę tu być źle zrozumiany. Nie twierdzę, że odejście naszych bliskich, nawet, gdy mają sto lat, nie jest dla nas tragicznym wydarzeniem. Każda śmierć w każdym wieku nim jest. Ale śmierć starego człowieka jest naturalna, jest to tragedia z którą musimy się pogodzić. Nikt nie musi i nie powinien się godzić na śmierć ludzi w kwiecie wieku.

Ale jeżeli jest to prawdą w odniesieniu do ludzi dorosłych, to co możemy powiedzieć o dzieciach? Śmierć dziecka, które nawet nie miało szans na swą pierwszą miłość, na zdobycie wykształcenia, założenie rodziny, na nic… Śmierć dziecka jest jeszcze bardziej przerażająca i niezrozumiała. Jeszcze trudniej się z tym pogodzić. A takie tragiczne wydarzenia zdarzają się tu każdego dnia.

Codziennie w USA umiera cztery tysiące dzieci nie objętych statystyką, którą podałem powyżej. Nie, nie umiera. Jest mordowanych. Jest zabijanych z zimną krwią, mimo, że znajdują się one w miejscu, które, wydawałoby się, jest, powinno być, najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Pod sercem swych matek. I są one zabijane właśnie przez te matki. I nie chcę tu, żeby ktoś pomyślał, że je oskarżam. One są tu bardzo często największymi ofiarami. Nie każda z nich robi to w pełni świadomie, wiele uległo manipulacji polegającej na inżynierii słownej i na wmówieniu im, że „usuwają tylko problem” i tym podobne bzdury. Ale obiektywnie nie zmienia to faktu, że każdego dnia sami Amerykanie zabijają więcej swoich współrodaków, niż zabili ich terroryści w ataku na wieże WTC. Ironią losu jest to, że parę dni po ataku na Nowy Jork nie przeprowadzono w młynach aborcyjnych żadnych aborcji i być może atak terrorystów uratował więcej ludzi, niż ich zgładził.

Ja nie neguję, że wydarzenia z 11. września były tragedią. Ale dziwi mnie, że o tragedii holokaustu niewinnych dzieci nie tylko się nie mówi, nie tylko nie jest ten temat obecny ciągle na pierwszych stronach gazet, ale większość dziennikarzy, większość społeczeństwa nie widzi wcale problemu. Dziwi mnie, że statystyki umieralności nie podają tej przyczyny zgonu. A przecież jest to najczęstsza przyczyna zgonu w USA. 650 tysięcy osób umiera rocznie na serce, 550 tysięcy na raka, ale półtora miliona jest mordowanych w młynach aborcyjnych.

11 września tragedią? Jasne. Potworną tragedią, niewyobrażalną zbrodnią. Ale jeżeli tak jest, to czym jest fakt, że każdego dnia taką samą zbrodnię popełniają sami Amerykanie na swych dzieciach? Czy ich życie jest mniej wartościowe tylko dlatego, że ich nie widzimy? Że nie słyszymy ich niemego krzyku? Czy „jak oczy nie widzą to serce nie boli”? Czy jak nikt nam nie zagra na uczuciach, to zwalnia nas to od obowiązku myślenia?

Uczuciami można łatwo manipulować. Ja też nie jestem tu bez winy. Na mojej stronce jest link do zdjęć pokazujących zamordowane dzieci w czasie zabiegu aborcji. Celem pokazania tych zdjęć jest właśnie wzbudzenie uczucia grozy, przerażenia, żalu. Po prostu, inaczej mówiąc, celem jest pokazanie czym tak naprawdę jest aborcja. Odwoływanie się do uczuć nie koniecznie musi być złą rzeczą. Staje się jednak taką, gdy tylko jedna strona stosuje tą taktykę. Zwolennicy aborcji opanowali ją do perfekcji, wzbudzając w nas łzy litości nad biednymi matkami i tłumacząc nam, że tylko aborcja może im pomóc. Czas pokazać, że aborcja ani nie pomaga matce, ani tym bardziej nie pomaga jej niewinnemu dziecku. Nie można bowiem nikomu pomóc pozbawiając go życia.

Wracając więc do pytania które sprowokowało te rozważania, to zdaję sobie sprawę, że nie o taką odpowiedź wam zapewne chodziło. Ale odpowiedź ta jest szczera i odzwierciedla to, co myślę. Akty przemocy, akty wojenne zawsze są tragedią i zawsze pozostawiają ślady na naszej psychice. Pierwszy września w Polsce, czy trzynasty grudnia, atak na Pearl Harbor w USA czy zamach na prezydenta Kennedy’ego i na Jana Pawła II, a także 11 września to są daty, to są dni, które na zawsze pozostają w pamięci tych, którzy je przeżyli. Ja jednak nie mogę zapomnieć, że jeszcze większa zbrodnia ma tu miejsce każdego dnia.

Mam więc na zakończenie prośbę do każdego z Was. Prośbę o adopcję nienarodzonego dziecka. Nie ważne, jak to będziecie robili. Forma nie jest tu najważniejsza. Ale chodzi o szczerą modlitwę. O codzienną, wytrwałą modlitwę. Nie musi być długa, ważne, żeby pochodziła od serca. Gdyby więcej ludzi modliło się o zakończenie aborcji, dawno byśmy pokonali tego smoka. Ja corocznie nazywam jakimś imieniem moje adoptowane dziecko i cały rok odmawiam króciutką modlitwę w jego intencji. Mam ich już małą gromadkę. Jestem przekonany, że Bóg daje mi tę łaskę, że „moje” dzieci unikają aborcji. Myślę, że niektóre z nich może kiedyś nawet spotkam w życiu, choć na pewno nie będę wiedział, że to one. Dowiem się o tym dopiero po śmierci. Ale jak w Stanach jest trzysta milionów ludzi, to wystarczyłoby, gdyby pół procenta z nich adoptowało jedno nienarodzone dziecko i problem aborcji by zniknął. W Europie zapewne byłoby podobnie. Z góry Wam za to w imieniu tych uratowanych dzieci serdecznie dziękuję.