Friday, November 25, 2005

Orędzie z Medjugorie, 25. listopada 2005r.

„Drogie dzieci! Również dziś wzywam was módlcie się, módlcie się, módlcie się dopóki modlitwa nie stanie się waszym życiem. Dziatki, w tym czasie, w szczególny sposób modlę się przed Bogiem, aby darował wam dar wiary. Jedynie w wierze odkryjecie radość daru życia, które darował wam Bóg. Wasze serce będzie radosne, myśląc o wieczności. Jestem z wami i kocham was delikatną miłością. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Thursday, November 24, 2005

Święto Dziękczynienia

Dziś w Stanach Zjednoczonych obchodzimy Święto Dziękczynienia. Jest to w zasadzie świeckie święto, kojarzące się wszystkim z indykiem i jakimiś Indianami, którzy pomogli pierwszym pielgrzymom przybyłym na amerykańską ziemię w przetrwaniu pierwszej zimy na skalistym wybrzeżu Massachusetts.

Napisałem „w zasadzie”, bo choć nie jest ten dzień częścią kalendarza liturgicznego Kościoła, to przecież nie można tego święta zrozumieć w oddzieleniu go od Boga. Co prawda dzisiaj nazywane jest ono potocznie „Turkey Day” (Turkey znaczy indyk, nie Turek, nie jesteśmy kanibalami) i raczej kojarzone z wielkimi wyprzedażami w sklepach niż z oddawaniem dziękczynienia Bogu, ale zastanówmy się. Komu to dziękczynienie składamy? Indykowi? Indianom? Zobaczycie sami komu, gdy przetłumaczę za moment fragment deklaracji prezydenta Georga W.

Wcześniej jednak może parę zdań o samym wydarzeniu, na cześć którego to święto powstało. Pewien Indianin imieniem Squanto został porwany na początku XVII wieku przez Anglików i sprzedany w niewolę. W Anglii nauczył się języka i po latach powrócił do Ameryki jako tłumacz i przewodnik w jednej z handlowych wypraw Anglików do Nowej Ziemi. Uzyskawszy podczas niej wolność osiadł u wybrzeży Nowej Anglii w swej rodzinnej wiosce. Gdy ponownie zobaczył nadpływający okręt, witał bez strachu przybyłych Anglików. Niestety tylko po to, żeby ponownie stać się ich niewolnikiem. Wykupiony w Hiszpanii przez zakonników tylko w celu przywrócenia mu wolności powrócił drugi raz do Ameryki, już jako chrześcijanin. Do „Boga białego człowieka” przekonało go działanie właśnie tych zakonników, powracających wolność i godność niewolnikom przywożonym z zamorskich krajów.

Squanto po powrocie do ojczyzny nie zastał jednak już swych krewnych. Wszyscy mieszkańcy wioski zmarli na skutek jakiejś epidemii. Niedaleko jej jednak była pierwsza osada pielgrzymów europejskich, purytan, przybyłych na statku „Mayflower”, którzy schronili się w Nowym Świecie przed religijnymi prześladowaniami ze strony kościoła anglikańskiego. Squanto zamieszkał pośród nich, ucząc ich uprawy kukurydzy i ziemniaków, polowania i przetrwania mroźnych zim północno-wschodniego wybrzeża. Zmarł on wśród nich w listopadzie 1622. roku, prosząc o modlitwę, aby „znaleźć się u Boga białego człowieka w niebie”.

Święto dziękczynienia było obchodzone lokalnie „od zawsze”, a gdy powstało niezależne państwo amerykańskie już w pierwszym roku jego istnienia pierwszy prezydent i jeden z ojców Stanów Zjednoczonych, „oryginalny” George W. (George Washington, znany nam w spolszczonej pisowni jako Jerzy Waszyngton) napisał taką proklamację:


"[…]Kongres postanowił wyznaczyć dzień 29. Czerwca jako Święto Dziękczynienia i wysławiania Boga za dobro i łaskę, wiele szczególnych przypadków miłosierdzia doświadczanego przez wielu z nas, abyśmy pilnie oddali Mu dzięki, a On wziął nas za swój naród wysławiający Go i oddający Mu cześć. Kongres rekomenduje więc poszczególnym ministrom, starszym i wszystkim ludziom mu podlegającym: Uroczyście i poważnie błagajmy, przekonani przez Boże miłosierdzie, byśmy wszyscy, cały naród, ofiarowali Bogu w podzięce nasze ciała i dusze w ofierze, przez Jezusa Chrystusa".

Zaraz, zaraz… a ja myślałem, że ojcowie państwa amerykańskiego byli za rozdzielnością państwa od kościoła… Prawdę mówiąc byli, za rozdzielnością państwa od instytucji kościelnych, nauczeni prześladowaniami purytan przez państwowy kościół anglikański. Ale nie znaczy to wcale, (jak widać z tego nieudolnie przeze mnie przetłumaczonego fragmentu proklamacji z 1676. roku,) że rozdzielność ta znaczyła, że należy wyrzucić Boga z naszego życia. Prezydent Lincoln ustanowił w drugiej połowie XIX. wieku coroczne święto, które teraz obchodzone jest zawsze w ostatni czwartek listopada.

Mnie ten termin szczególnie się podoba, bo doskonale wpisuje się w kalendarz liturgiczny Kościoła Katolickiego. Oczywiście gdy prezydent Roosevelt w 1941. roku wyznaczył ten termin, nie miał on na myśli Kościoła Katolickiego. Motywacją jego była poprawa gospodarki państwa. Chodziło o ustanowienie okresu zakupów świątecznych. Do dziś piątek po Święcie Dziękczynienia jest dniem, w którym sklepy corocznie uzyskują największe obroty. Zaczyna się sezon Bożonarodzeniowy, na ulice wychodzą tysiące przerośniętych krasnali w czerwonych kubraczkach znanych nam jako święci Mikołajowie i zaczyna się szaleństwo wydawania pieniędzy na prezenty pod choinkę.

Kościół Katolicki jednak, o czym zdaje się coraz mniej ludzi pamiętać, Boże Narodzenie zaczyna obchodzić w noc wigilijną. Do tego czasu obchodzimy okres Adwentu, oczekiwania na Mesjasza. Rok liturgiczny zakończył się w poprzednią niedzielę świętem Chrystusa Króla, a w następną będzie pierwsza niedziela nowego roku i pierwsza niedziela Adwentu. Jednak niezależnie od tego, czy dzisiejszy czwartek uznamy za koniec poprzedniego roku, czy początek przyszłego, Święto Dziękczynienia wydaje się być w idealnym miejscu. Bo przecież powinniśmy zakończyć ten rok podziękowaniem Bogu za wszystko i w taki sam sposób zacząć rok następny.

Co więcej, samo słowo „dziękczynienie” po grecku to nic innego, tylko „eucharystia”. Nazywanie ofiary Mszy Świętej „Eucharystią” wzięło się właśnie z tego, że zawsze, gdy Biblia przekazuje nam, jak Jezus sprawuje ofiarę „łamania chleba”, składa najpierw dziękczynienie. Widzimy to między innymi w tym fragmencie:

Potem wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie rzekł: Weźcie go i podzielcie między siebie; albowiem powiadam wam: odtąd nie będę już pił z owocu winnego krzewu, aż przyjdzie królestwo Boże. Następnie wziął chleb, odmówiwszy dziękczynienie połamał go i podał mówiąc: To jest Ciało moje, które za was będzie wydane: to czyńcie na moją pamiątkę! (Łk 22:17-19)

Tak się przyzwyczailiśmy do tej ofiary, że nawet się nie zastanawiamy nad nią. Pomyślmy jednak przez moment. Bóg, ten Nieogarnięty, po trzykroć Święty, Nieskończony Bóg stal się jednym z nas, zwykłym stworzeniem, nie po to, żeby nami rządzić, nie po to, żeby opływać w bogactwa, ale po to, żeby obdarty ze wszystkiego umrzeć śmiercią niewolnika za nie swoje winy. Pojawił się wśród nas, aby zapłacić nie swój dług, abyśmy my mogli żyć z Nim w wieczności. Co za wspaniały dar, co za wspaniały Bóg. Nic dziwnego, że nazywamy ofiarę Mszy Świętej Eucharystią.

Tak więc dzięki Indianinowi imieniem Squanto, hiszpańskim zakonnikom wykupującym wolność niewolnikom przywożonym przez Anglików z Nowego Świata i prezydentom Waszyngtonowi, Lincolnowi i Rooseveltowi, mamy dziś wspaniale święto, klamrę łączącą stary i nowy rok liturgiczny, dzień dziękczynienia Bogu za wszystkie błogosławieństwa i dary, które od niego bez przerwy i w obfitości otrzymujemy. Szczególnie za dar Jego Syna. Nie nazywajmy więc tego dnia „Świętem Indyka”. Indykowi nie zawdzięczamy nic. Wszystkie podziękowania należą się Bogu.


(Na zdjęciu jedno z naszych pierwszych Świąt Dziękczynienia w Stanach. Rok 1982 albo 1983. Grażynka z dumą prezentuje swojego pieczonego indyka, tradycyjnie spożywanego w tym dniu. Możecie mi wierzyć, to był najlepszy indyk na świecie! Palce lizać.)

Image hosted by PicsPlace.to

Tuesday, November 22, 2005

Bierzmowanie

W ostatnią sobotę moja córeczka, Wiktoria, przystąpiła do sakramentu bierzmowania, przyjmując za swą patronkę świętą Faustynę. Niemal wszyscy to robimy w jej wieku, ale nie wszyscy chyba rozumiemy znaczenie tego sakramentu. Postaram się więc wyjaśnić, jak ja rozumiem istotę bierzmowania.

Zacznę jednak od sakramentu chrztu. Chrzest i bierzmowanie są bowiem pod wieloma względami podobne. Oba są bowiem, tak jak i Eucharystia, „sakramentami wtajemniczenia chrześcijańskiego”. Gdy dorosły człowiek zostaje katolikiem, otrzymuje podczas uroczystości wstąpienia do Kościoła te trzy sakramenty równocześnie. Oba też, podobnie jak kapłaństwo, wyciskają pieczęć na naszej duszy. Jest to niezatarte znamię namaszczenia Ducha Świętego, które pozostaje z nami na wieczność. Dlatego też sakramenty te nie mogą być powtórzone.

Podczas moich dyskusji z braćmi odłączonymi, zwłaszcza „ewangelikalnymi chrześcijanami”, czy baptystami, często wychodzi sprawa chrztu niemowląt. Oni odrzucają taką praktykę, gdyż uważają, że człowiek powinien świadomie stać się chrześcijaninem, a nie za pośrednictwem rodziców i bez własnej woli. W samej Biblii, którą uważają za jedyny autorytet, nigdzie nie pisze, że ochrzczono jakiekolwiek niemowlę. Przyjmowały chrzest „całe domy”, co sugeruje, że wszyscy domownicy byli chrzczeni, łącznie z najmłodszymi, ale jest to tylko spekulacja, a nie żaden dowód.

My o praktyce chrztu niemowląt wiemy z tradycji i przekazów pozabiblijnych. Kościół od samego początku widział w sakramencie chrztu wypełnienie żydowskiego obrzezania. Izraelici stawali się członkami narodu wybranego poprzez obrzezanie chłopców w ósmym dniu życia. My natomiast przez chrzest stajemy się chrześcijanami, obywatelem Królestwa Niebieskiego, członkami Kościoła Jezusowego. Dziwne byłoby, gdyby Nowe Przymierze było gorsze od Starego. Gdy Stary Testament przyjmował nowonarodzone dzieci byłoby trudno wytłumaczyć Izraelitom, dlaczego nowe, lepsze przymierze dzieci odrzuca i każe im czekać do późniejszego wieku.

Ojcowie Kościoła niejednokrotnie krytykowali odmawianie chrztu niemowlętom. Krytykowano nawet czekanie do ósmego dnia, na wzór nakazów prawa żydowskiego. Dzieci w tamtych czasach często umierały zaraz po urodzeniu, dlatego chrzest często był praktykowany w tym samym dniu, w którym dziecko się urodziło.

Prawdą jednak jest także to, że ani samo obrzezanie, ani chrzest nie są rzeczą wystarczającą, aby osiągnąć zbawienie. Zwłaszcza dla dorosłego człowieka. Człowiek musi świadomie przyjąć swą wiarę i żaden „kruczek prawny” nie gwarantuje zbawienia. O ile sakrament chrztu jest wystarczającym źródłem Łaski dla dziecka, to człowiek starszy, czy nawet nastolatek, przez to jak żyje, przez swe uczynki, może tę łaskę odrzucić. Każdy z nas kto nie jest już dzieckiem, potrzebuje przyjąć Jezusa jako swego Pana i Zbawiciela, przyjąć w pełni świadomie. Sakramentalnie czynimy to właśnie podczas bierzmowania.

To trochę tak, jak z przyjmowaniem obywatelstwa. Ja urodziłem się w Polsce. Moi przodkowie od niepamiętnych czasów byli Polakami. Prawdę mówiąc nie miałem chyba żadnego członka rodziny poza granicami Polski. Automatycznie więc stałem się Polakiem. Rodzice zgłosili moje narodziny w Urzędzie Stanu Cywilnego, bez pytania mnie o zdanie i o zgodę. Nie miałem pojęcia wtedy, co to znaczy być „obywatelem”, co to kraj, Ojczyzna czy państwo. Jednak fakt posiadania obywatelstwa danego kraju nie powoduje, że stajemy się patriotami, nie sprawia, że poznajemy jego historię, że bierzemy udział w wyborach i życiu politycznym. Możemy to robić, fakt posiadania obywatelstwa daje nam określone prawa, ale wybór należy do nas. Nikt nas nie zmusza do czynnego, czy nawet biernego uczestnictwa w życiu politycznym.

Trybun przyszedł i zapytał go: Powiedz mi, czy ty jesteś Rzymianinem? A on odpowiedział: Tak. Ja za wielką sumę nabyłem to obywatelstwo - odrzekł trybun. A Paweł powiedział: A ja mam je od urodzenia. (Dz 22,27-28)

Gdy miałem 24 lata wyjechałem z Polski i zacząłem życie w nowej ojczyźnie. Tu także chciałem otrzymać obywatelstwo, ale nie należało się mi ono automatycznie. Aby je uzyskać, musiałem nauczyć się dość sporo o nowej ojczyźnie, poznać jej historię i prawa, nauczyć się języka i nazwisk swych przedstawicieli w rządzie i parlamencie. Musiałem zdać egzamin i świadomie złożyć przysięgę podczas specjalnej uroczystej ceremonii. Oczywiście gdybym nigdy z Polski nie wyjechał, nie musiałbym zdawać egzaminów podobnych do tych, jakie zdawałem w Stanach. Obywatelstwo raz przyznane pozostaje do końca życia. Ale trudno nazywać się Polakiem, gdy się nie zna nazwiska prezydenta, nie zna swego posła, czy senatora, nie wie się, jaka partia jest u władzy. Nie mówię, że każdy musi się pasjonować polityką, sam jestem daleki od tego, ale pewne podstawowe wiadomości o swej ojczyźnie każdy powinien posiadać.

Oczywiście nie piszę tu o patriotyzmie, motywach takiego czy innego wyboru kraju zamieszkania. Nie jest to tu istotne i pisałem już o tym nie raz. I tak powinniśmy być przede wszystkim obywatelami Królestwa Niebieskiego, a tu, na ziemi, jesteśmy tylko przechodniami, pielgrzymami w drodze do naszej Prawdziwej Ojczyzny. Przykład z otrzymywaniem obywatelstwa podałem tylko dlatego, że mam nadzieję wyjaśnić w ten sposób jak ja rozumiem istotę bierzmowania. Wróćmy więc do naszych sakramentów.

Chrzest to jest takie przyjęcie do Królestwa Niebieskiego jak uzyskanie obywatelstwa przez narodziny w danym kraju. Bierzmowanie to trochę tak, jak świadome wybieranie swego obywatelstwa w późniejszym wieku. Jak moje przyjęcie obywatelstwa amerykańskiego. I jedno i drugie jest nam potrzebne. Tak, jak trudno byłoby odrzucać małe dzieci przy nadawaniu im obywatelstwa, tylko dlatego, że nie zdają sobie sprawy z tego faktu, tak dziwne byłoby odmawianie chrztu niemowlętom. Ale podobnie, jak w codziennym życiu spodziewamy się od młodzieży i dorosłych osób przyjęcia swego obywatelstwa sercem, służby dla ojczyzny, jej obrony przed wrogami i pracy dla niej w latach pokoju, tak podczas sakramentu bierzmowania spodziewamy się świadomego przyjęcia swej wiary, opowiedzenia się, wyznania, że się chce być Obywatelem Królestwa Niebieskiego.

Sakramenty to jednak coś znacznie więcej. Sakramenty są widocznym znakiem niewidocznej Łaski, jakiej udziela nam Bóg. To ta Łaska umożliwia nam życie dobrego chrześcijanina. Daje nam moc, daje nam „talenty” umożliwiające wytrwanie na tej trudnej i krętej drodze wiodącej do ciasnej bramy. Bez sakramentów jest to dużo trudniejsze. Z drugiej strony jednak musimy pamiętać, że dary te możemy także zmarnować. Żadne dary od Boga nie powodują, że nasza wolna wola zniknie. To my czynimy wybory. My podejmujemy decyzje. Łaska Boża nam tylko pomaga w wytrwaniu w naszych decyzjach.

Dlatego cieszę się, że Wiktoria jest taka mądra i doskonale rozumie czym jest ten sakrament. Ja w jej wieku taki nie byłem. Prawdę mówiąc jedyne, o czym myślałem wtedy, to czy mnie biskup nie zapyta czegoś, czego nie będę wiedział. Prawd wiary, grzechów głównych, uczynków miłosiernych, czy 10 przykazań. Uczyliśmy się tego, zapominając chyba trochę o „duchu” sakramentu bierzmowania. Oczywiście było to tyle lat temu, że pamięć może mnie zwodzić. Być może to ja nie uważałem i nie rozumiałem, czym jest ten sakrament. Niemniej jednak łaski otrzymane wtedy nie przepadły. Gdy wiele lat później świadomie przyjąłem Jezusa za swego Pana i Zbawiciela, gdy postanowiłem Mu służyć całym swoim życiem, te dary, te łaski otrzymane przed wielu laty pomagają mi w wytrwaniu w moim postanowieniu.

Nigdy nie jest za późno na rozpoczęcie używania tych wszystkich skarbów, jakie dają nam sakramenty. Czy to będzie sakrament chrztu, bierzmowania, małżeństwa czy kapłaństwa. Albo Eucharystia. Możemy zacząć od dziś, od teraz. Jeżeli mamy kłopoty w małżeństwie, jeżeli nasze kapłaństwo przeżywa kryzys, jeżeli Jezusa w Eucharystii przyjmujemy bezwiednie, automatycznie i bez wiary w Jego Prawdziwą Obecność, czy jeżeli sakrament bierzmowania przyjęliśmy tak, jak ja przed laty, bez głębszego zrozumienia czym on jest, możemy to zmienić od dziś, od teraz.

Te wszystkie łaski, dary są w nas, czekają tylko na nasze „tak”. Podejmijmy decyzję życia dla Jezusa i sami będziemy zdumieni jak wiele darów mamy w sobie. Jak bardzo są nam one pomocne. Jak wielka moc pochodzi z sakramentów. Życie chrześcijanina, życie dobrego ojca i męża, życie kapłana jest niemalże niemożliwe do dobrego przeżycia. Dlatego właśnie nie robimy tego sami. Dlatego sakramenty, które są przymierzem z Bogiem, dają nam „Cichego Wspólnika”, właśnie samego Boga. To On umożliwia nam osiągnięcie niemożliwego. Ale zaprośmy Go do współpracy, bo to naprawdę dziwny wspólnik. Potężny i Wszechmocny, ale cichy i pokornego serca.

A Tobie, Wikuniu, gratuluję z całego serca. Wytrwaj, córeczko, na swej trudnej drodze. Wiem, jak się starasz i wiem, jak to trudno być dobrym chrześcijaninem w dzisiejszym świecie. Ale widzę Twe zmagania i Twoje świadectwo wiary i jestem bardzo dumny z Ciebie. Wierzę, że otrzymane łaski w sakramencie bierzmowania pomogą Ci w wytrwaniu i w życiu godnym obywatela Królestwa Niebieskiego.

Image hosted by PicsPlace.to Image hosted by PicsPlace.toImage hosted by PicsPlace.to Image hosted by PicsPlace.to

Tuesday, November 01, 2005

I rzeczywiście nimi jesteśmy. (1 J 3, 1)

Dzisiaj w kościele mogliśmy usłyszeć mój ulubiony werset. Najbardziej z całej Biblii lubię chyba te słowa Świętego Jana:

Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec: zostaliśmy nazwani dziećmi Bożymi: i rzeczywiście nimi jesteśmy.
(1 J 3,1b)

Dlatego lubię ten werset, bo mówi wyraźnie, że nasza adopcja przez Boga nie jest tylko legalną transakcją. Nie chodzi tu tylko o deklarację prawną, ale o rzeczywiste przemienienie nas w kogoś, kto z Bogiem ma podobną naturę. Oczywiście nie znaczy to, że staniemy się równi Bogu. Zawsze będziemy stworzeniami, a On zawsze będzie nieogarniętym dawcą wszelkiego życia. Ale realia naszego życia w niebie będą miały zupełnie inny ciężar gatunkowy, zupełnie inny wymiar jakościowy, niż teraz na ziemi.

Sam Święty Jan tak to dalej opisuje w swoim liście:


Umiłowani, obecnie jesteśmy dziećmi Bożymi, ale jeszcze się nie ujawniło, czym będziemy. Wiemy, że gdy się objawi, będziemy do Niego podobni, bo ujrzymy Go takim, jakim jest.
(1 J 3,2)

Czyli, wynika z tego, że mimo, że już teraz rzeczywiście jesteśmy Jego dziećmi, to tak naprawdę zrozumiemy to dopiero, gdy staniemy z Bogiem twarzą w twarz.

Niedawno słuchałem archiwalnego programu Matki Ageliki i zadzwoniło do niej11-letnie dziecko z pytaniem, czy to prawda, że w niebie będzie telewizja i gry nintendo. Bo tak im powiedziała pani do religii. Matka Angelica odpowiedziała, że telewizja najwyżej będzie w piekle. Albo inaczej, że teraz telewizja pokazuje nam piekło. Potem zwróciła uwagę na fakt, że takie porównania okradają nas z czegoś niezwykle wartościowego.

Ja wiem, że trudno jedenastolatkowi wytłumaczyć, czym jest niebo. Trudno i dorosłemu. Ani się stamtąd nie wraca, ani nie ma słów na opisanie tamtej rzeczywistości. Święty Paweł tak to ujął w swoim Pierwszym Liście do Koryntian:

lecz właśnie głosimy, jak zostało napisane, to, czego ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują. (1 Kor 2,9)

A przecież Paweł miał wizję nieba. Został do niego porwany i zobaczył tamte realia. Powiedział jednak, że nie godzi się człowiekowi powtarzać tego, co tam usłyszał. (Por. 2Kor 12, 2-4). Rzeczywistość, jaka nas tam czeka jest tak niesamowita, tak wspaniała i tak różna od tego wszystkiego, co teraz możemy sobie wyobrazić, że naprawdę każde zgadywanie i próba opisu tego, co nas czeka, mija się z celem. Na pewno nie odda sprawiedliwości temu, co nas tam czeka.

Bardzo niedoskonałym przykładem, jaki mi przychodzi do głowy, jest porównanie życia dziecka nienarodzonego do życia po urodzeniu. Gdyby nienarodzone dziecko umiało formułować swoje myśli i gdyby słyszało, jak do niego mówimy, niezależnie jak bardzo zachwalalibyśmy mu świat, jaki go czeka, musiałoby to przyjąć na wiarę. Nie rozumiałoby pojęć takich jak bieganie, piękne widoki, wycieczki, las, jezioro i góry, zapach skoszonej trawy i kwitnących polnych kwiatów. Prawdę mówiąc, jakby takie dziecko mogło nam odpowiedzieć, prawdopodobnie powiedziałoby, że mu jest wspaniale u mamy w brzuchu i nie chce wcale przedostawać się na ten drugi świat.

Przykład dlatego jest niedoskonały, bo nie zawsze takie dziecko czeka cudowne życie. Czasem czekają cierpienia i ból. Ale nie to chciałem zilustrować tym przykładem. Chciałem pokazać, że czasem trudno nam sobie wyobrazić pewne rzeczy, gdy nie mamy żadnego punktu odniesienia dla porównań. Śmierć jednak, gdy jesteśmy w stanie Łaski, kończy wszelkie cierpienia. Wiemy z całą pewnością, że czeka nas tylko szczęście. Szczęście tak nieopisane, że porównywanie tego do telewizji i gier komputerowych jest żałosne. Jest okradaniem tych dzieci z czegoś cudownego, niesamowitego i wspaniałego.

W pierwszym czytaniu dzisiaj, z Apokalipsy, dowiadujemy się, jaką miał wizję nieba święty Jan. Napisał on:


Potem ujrzałem: a oto wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków, stojący przed tronem i przed Barankiem. Odziani są w białe szaty, a w ręku ich palmy. I głosem donośnym tak wołają: Zbawienie u Boga naszego, Zasiadającego na tronie i u Baranka. A wszyscy aniołowie stanęli wokół tronu i Starców, i czworga Zwierząt, i na oblicza swe padli przed tronem, i pokłon oddali Bogu, mówiąc: Amen. Błogosławieństwo i chwała, i mądrość, i dziękczynienie, i cześć, i moc, i potęga Bogu naszemu na wieki wieków! Amen.
(Ap 7, 9-12)

Czytając takie fragmenty niektórzy stwierdzają, że jak to tak wygląda, to oni mają niebo gdzieś. Lepsze piekło i niekończąca się impreza, niż to siedzenie na chmurce z aniołkami, granie na harfie i śpiewanie hymnów Bogu. Tylko, że Jan używa tu języka symbolicznego. Ani niebo, ani piekło nie jest tym, co oni sobie wyobrażają. Trywializują strasznie i nawet nie starają się zrozumieć istoty nieba i piekła. Nikt, kto potrafi odrobinę myśleć i spróbuje to czasem robić, nie pomyśli serio, że chciałby iść do piekła. Nikt, kto nie jest potworem, nawet najgorszemu wrogowi tego nie będzie życzył.

Niebo jest niesamowitą, wspaniałą rzeczywistością. Przebywanie z Bogiem twarzą w twarz to nie tyle, co przebywanie z Nim w jednym pokoju, to zjednoczenie się z Nim w jednym ogniu miłości. Zawrzemy się w Jego miłości, jak płomyczek świecy zawarłby się w ogniu słońca. Dlatego to rzeczywiście będziemy Jego dziećmi. Dlatego też Kościół uczy, że oczyszczenie po śmierci jest konieczne. Inaczej, gdybyśmy nie oczyścili naszych serc do końca, ta miłość Boża zamiast stać się źródłem nieograniczonego szczęścia, byłaby źródłem niewypowiedzianych cierpień.

W przeciwieństwie do wielu kościołów protestanckich, rozumiejących zbawienie jako kontrakt, umowę, deklarację ze strony Boga, Kościół Katolicki uczy, że zbawienie jest prawdziwym zaadaptowaniem nas. A wiemy przecież, że choćbyśmy nie wiadomo jak kochali naszego pieska, kotka czy złotą rybkę, adoptować możemy tylko dzieci. Tylko dzieci mają bowiem naturę ludzką. Inaczej taka adopcja byłaby tylko fikcją. Bóg więc wyniesie nas na takie wyżyny, że będziemy dzielić z Nim Jego naturę i rzeczywiście będziemy jego dziećmi. Tak, jak dzisiejszy list Świętego Jana uczy.

Szczypiorski, Jaskiernia i faryzeusze

Ostatnie parę dni zajmowałem się wymianą wpisów w księdze gości z Tadeuszem. Sprowokowało mnie to do paru przemyśleń na temat ludzkiej natury. Sama nasza wymiana poglądów dotyczyła pana Szczypiorskiego i fragmentu jego książki pod tytułem „Z pamiętnika stanu wojennego”. Fragment, który przytaczam na swojej stronie mówi o antysemityzmie, a Tadeusz, jako argument za tym, że nie powinienem go rozpowszechniać, podaje różne fakty, (czy też mity), z życia pana Andrzeja.

Nie będę tu pisał o tym, czy przytoczone przez niego przykłady są prawdziwe, czy nie. Nie jest to tutaj wcale istotne. Ja nie pisałem o panu Szczypiorskim, nie zajmowałem się wcale jego osobą i dalej nie zamierzam tego robić. Trudno zresztą oceniać czyjeś postępowanie, jeżeli znamy jego życie tylko z różnych, mniej lub bardziej prawdziwych notek biograficznych znalezionych na Internecie. Mnie chodzi jednak o coś zupełnie innego.

W ostatnią niedzielę w Ewangelii mogliśmy usłyszeć następujące słowa Jezusa:


Jezus przemówił do tłumów i do swych uczniów tymi słowami:
Na katedrze Mojżesza zasiedli uczeni w Piśmie i faryzeusze. Czyńcie więc i zachowujcie wszystko, co wam polecą, lecz uczynków ich nie naśladujcie. Mówią bowiem, ale sami nie czynią.
(Mt 23, 2-3)

Pan Jezus ostrzega przed mieszaniem różnych rzeczy: Oceną życia faryzeuszy i ich nauczaniem. Oni, jako spadkobiercy Mojżesza, nauczali autorytatywnie. Żydzi byli zobowiązani do wykonywania tego, co mówili im przełożeni synagogi. Wynikało to z ich urzędu. Osobiste grzechy faryzeuszy nie miały tu nic do rzeczy. Co więcej, wiemy, że czasem sam Bóg przez nich przemawiał, niejako nawet wbrew ich woli, czy też zamiarom. Widzimy to w tym fragmencie Ewangelii:


Wówczas jeden z nich, Kajfasz, który w owym roku był najwyższym kapłanem, rzekł do nich: Wy nic nie rozumiecie i nie bierzecie tego pod uwagę, że lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród. Tego jednak nie powiedział sam od siebie, ale jako najwyższy kapłan w owym roku wypowiedział proroctwo, że Jezus miał umrzeć za naród.
(J 11,49-51)

Oczywiście pan Szczypiorski nie ma autorytetu Mojżesza i nie ma autorytetu Piotrowego. Być może nie ma go w ogóle. Nie przepisywałem jego książki dlatego, że jest ona w jakimkolwiek stopniu autorytatywna. Zrobiłem to tylko dlatego, że akurat z tym fragmentem, który przytaczałem, zgadzam się całkowicie. Argumentowanie Tadeusza, że Szczypiorski jest taki, siaki, czy zupełnie inny, nie ma w tym kontekście za bardzo ani sensu, ani specjalnej wagi.

Niemal każdy z nas jest w jakimś stopniu hipokrytą. Bardziej lub mniej świadomie. Osoby, które naprawdę zawsze potrafią dokładnie tak samo postępować, jak nakazują głoszone przez nich poglądy, są tak rzadkie, że stają się znane na całym świecie. Są autorytetami moralnymi i zostają świętymi. Od razu nasuwają się przykłady Matki Teresy z Kalkuty i Jana Pawła Wielkiego. Ale na tak heroiczną świętość stać naprawdę niewiele osób.

Podczas ostatniego pobytu w Polsce spotkałem się z przeorem zakonu Dominikanów w Krakowie i podczas naszej rozmowy wspomniałem o swoich problemach z życiem tak, jak tutaj głoszę, że żyć się powinno. O tym, że sam nie zawsze postępuję tak, jak nakazuję innym. On jednak zapewnił mnie, że jest to normalne i on także czasem głosi co innego z ambony, a co innego robi. Nie w tym sensie, rzecz jasna, że cynicznie nakazuje innym coś, czego sam nie ma zamiaru robić, ale czasem jest trudno postępować tak, jak się postępować powinno. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i wszyscy czasem upadamy.

Fakt ten jednak nie może powodować zaprzestania mówienia innym, jak postępować trzeba. Kapłan głosząc kazanie nie ma nam się spowiadać ze swoich grzechów, bo od tego ma swojego spowiednika. Nie może też zmieniać depozyt wiary, by usprawiedliwić swoje upadki. Ma nam przekazać naukę Jezusa i apostołów w niezmienionej formie, takiej, jaką usłyszał od swych poprzedników. Niezależnie od swych potknięć i słabości.

Bardzo łatwo nam przychodzi ocenianie innych. Zwłaszcza tych, którzy żyli w czasach rządów komunistycznych. Każdy teraz jest bezgrzesznym, czystym, doskonałym rycerzem, który przyjeżdża na białym koniu i robi na około czystki. Niestety, w tamtych czasach wybory wcale nie były takie proste, jednoznaczne i łatwe.

Teraz, gdy Polska jest częścią Europy, gdy każdy może mieć paszport w kieszeni i jechać kiedy chce na zachód, gdy podczas wyborów naprawdę nasz głos może coś zmienić, trudno niektórym zrozumieć jak wyglądało życie w tamtym okresie. Co się wtedy działo z osobami, które nie zgadzały się na współpracę z reżimem. Ilu wybitnych intelektualistów pracowało czy to jako taksówkarze, czy kierowcy autobusów miejskich, czy też gdy pisali, to co najwyżej w takich periodykach, jak „Cement, Wapno, Gips”. Ile osób nie mogło dostać paszportu z „innych ważnych przyczyn państwowych”, bo ktoś na nie doniósł, bo nie poszły na fikcyjne wybory, czy odmówiły współpracy z reżimem.

Pan Szczypiorski może nie był jednym z tych, którzy należeli do najodważniejszych. Nie wiem. Nie był też zawsze pupilkiem władzy, bo w stanie wojennym był jednak internowany. Jakby nie było z jego życiem, nie mnie to oceniać. Ja byłem prostym, fizycznym pracownikiem w prywatnej firmie, a w okresie stanu wojennego już byłem za granicą w wolnym kraju, więc na pewno nie mam żadnego prawa do oceny motywów i przyczyn, dla których ktoś postępował tak, a nie inaczej. Nie musiałem odmawiać współpracy, bo nikt mi jej nie proponował. Pan Sobiesław Zasada, który był moim pracodawcą w okresie przed samym wyjazdem, także miał to w „największym poważaniu”, że nie jestem i nie mam zamiaru być członkiem partii komunistycznej. Nie tego wymagał od swoich pracowników.

Moja rodzina jest stosunkowo nieliczna. Osób o nazwisku „Jaskiernia” jest na całym świecie niewiele ponad sto. Wszyscy jesteśmy głęboko wierzącymi, praktykującymi katolikami. Jest jednak jeden członek naszej rodziny, który został komunistą. Jurek jednak został nim w dość interesujących czasach.

Pod koniec lat siedemdziesiątych w Krakowie istniała grupa członków PZPR, którzy naprawdę myśleli, że komunizm można zreformować. Przede wszystkim mam tu na myśli pana Szumowskiego, naczelnego Gazety Krakowskiej, organu KW PZPR i jego zespołu redakcyjnego, ale także właśnie Jurka. Od własnej nauczycielki w szkole wiedziałem, że gdy przychodził on jako lektor partyjny na obowiązkowe dla nauczycieli prelekcje, nikt nie poprawiał klasówek i nie nadrabiał zaległych wpisów do dziennika, ale wszyscy słuchali go ze sporym zainteresowaniem. Gdy członkowie partii i innych organizacji nauczyli się mówić ludzkim głosem i uwierzyli w możliwość demokratycznych zmian, zaczęli wywalać starych, zmurszałych działaczy i właśnie Jurek na tej fali odnowy został wybrany w tajnych, demokratycznych wyborach przewodniczącym partii na UJ-cie i później szefem ZMS-u. To wtedy było naprawdę coś.

W roku 80. można było całkiem nieźle żyć z wożenia Gazety Krakowskiej do Warszawy. Za jeden egzemplarz, który kosztował złotówkę w każdym kiosku Ruchu w Krakowie, można było na Warszawskim dworcu dostać nawet 50 złotych. Krakowska była lepsza niż Radio Wolna Europa. Ale ten przykład podaje, jaki był głód wiedzy, głód prawdy w tamtych czasach. Wszyscy mieli nadzieję, ale nadzieja ta wiązała się raczej z reformą komunizmu, niż z jego obaleniem. Raczej celem był „komunizm z ludzką twarzą”, a nie demokracja w stylu zachodnim. Naprawdę nikt nie przypuszczał wtedy, że nie minie nawet 10 lat i odbędą się wolne wybory do dwuizbowego parlamentu. Przykład ten także podaje, że można było być członkiem PZPR i uczciwym, odważnym człowiekiem.

Wcześniej jednak niż przyszły wolne wybory, przyszedł stan wojenny. Nadzieje upadły, a społeczeństwo się zupełnie spolaryzowało. Nagle wszystko zostało albo białe, albo czarne. Nie było kompromisów, każdy musiał się opowiedzieć za czymś: Albo z komuną i przeciw narodowi, albo przeciwnie. Ja osobiście byłem przekonany, że Jurek wtedy przejdzie do opozycji. Że odda legitymacje partyjną. Całe jego dotychczasowe postępowanie wskazywało, moim zdaniem, na taką decyzję. Jednak, gdy wpatrzony w ekran telewizora w obozie dla uchodźców w Austrii, śledziłem rozwój wypadków w Polsce, zobaczyłem go, siedzącego koło Hermaszewskiego na jakimś spotkaniu WRONy. Okazało się, że wybrał współpracę z rządem.

Nawiasem mówiąc jedyny powód, dla którego był on wtedy pokazywany, to fakt, że zachód gubił się w domysłach, co się stało z Lechem Wałęsą. Zachodni dziennikarze przypuszczali, że te zdjęcia z obrad WRONy były pokazane w Dzienniku TVP dlatego, żeby pokazać światu, że rząd prowadzi rozmowy z Wałęsą. Jurek by dość podobny do Lecha w tamtych czasach. Przynajmniej mieli podobne wąsy, a on sam nie był znany wtedy na zachodzie. Koło Hermaszewskiego siedział dla tego, że Hermaszewski był członkiem WRONy do spraw młodzieży, a Jurek był wtedy szefem ZMS-u.

Stan wojenny jednak minął i minęły tak ostre podziały społeczeństwa. PZPR, która nie zdobyła ani jednego miejsca w senacie w pierwszych do niego wyborach, parę lat później wygrała i poczęła ponownie rządzić Polską. Kwaśniewski przez lata był najpopularniejszym polskim politykiem, mimo swej komunistycznej przeszłości i przyłapania na kpinach z pięknego gestu Papieża, całującego ziemię odwiedzanych krajów. Nagle nic już nie było ani białe ani czarne, wszystko się stało znowu szare i nijakie.

Ja sam raz w życiu poprosiłem o coś Jurka. Przekazałem mu prośbę kalekiego chłopca, poznanego przez Internet, któremu kończyła się specjalna renta przyznana przez premiera. Chłopiec ten, znając moje nazwisko, poprosił mnie o pośrednictwo w dotarciu do premiera, a ja, choć bez wielkiej nadziei, zwróciłem się do Jurka, który był wtedy przewodniczącym klubu parlamentarnego rządzącej partii. Jurek zna moje poglądy polityczne i wie, że jesteśmy tu na zupełnie przeciwnych biegunach, a próśb o pomoc dostaje zapewne setki, więc byłem przekonany, że delikatnie odmówi mojej prośbie. Tymczasem gdy dowiedział się, że chodzi o pomoc kalekiemu studentowi, bardzo życzliwie mnie wysłuchał i wytłumaczył, co i jak mam zrobić, aby podanie dotarło do premiera za pośrednictwem jego sekretariatu. Obiecał też, że dopisze na nim pozytywną opinię, że popiera i prosi o pozytywne rozpatrzenie. Wszystko to w okresie, gdy nad jego polityczną karierą zbierały się czarne chmury i naprawdę pomoc innym nie była chyba wtedy jego największym problemem. Miał dość swoich. Pokaza jednak w tym przypadku klasę.

Dlaczego opowiadam tę historię? Bo my wszyscy do pewnego stopnia tacy jesteśmy. Nikt nie jest albo całkiem zły, albo całkiem dobry. W pewnych okresach naszego życia podejmujemy takie, a nie inne decyzje, bo tak nam się wydaje najlepiej. Czasem jesteśmy bohaterami, herosami. Czasem się mylimy. Czasem ulegamy presji. Czasem jesteśmy po prostu tchórzami. Ale to tchórzostwo także wynika z czegoś. Z naszego strachu i naszych słabości.

W Polsce nie brakuje krytyków każdego i wszystkiego. Każdy ma swoją opinię na temat każdej osoby publicznej. Najczęściej przy tym nie zna zbyt wielu faktów. Równocześnie w kraju, który nominalnie jest w niemal 100 % katolicki, takie szmaty jak „NIE” osiągają całkiem niezłe nakłady. Pan Urban, człowiek, który od wielu lat opluwa Polskę i Polaków, cieszy się sporym majątkiem i niezłym życiem, zafundowanym mu przez samych opluwanych. Nie mówię już o fakcie, że przez lata partia komunistyczna, z takim trudem odsunięta od władzy w okresie rodzenia się Solidarności i w pierwszych wolnych wyborach, powróciła do tej władzy na kolejne długie lata. To jest jakaś schizofrenia narodowa, albo masowa hipokryzja. Co prawda w ostatnich wyborach, tak jak w tych pierwszych, ani jeden komunista nie załapał się na służbę w senacie, ale jak tak dalej pójdzie z dogadywaniem się między partiami, które wybory wygrały, nie zdziwię się, jak komuniści powrócą wkrótce do władzy. W wyniku kolejnych, wolnych wyborów.

Cały ten wywód ma na celu jedno: Wykazać, że bardzo trudno jest ocenić człowieka. Jego serce, jego motywy. Każdy nasz krok ma swoje przyczyny, zazwyczaj nikomu szerzej nieznane. Nie wiem, czemu Jurek nie wystąpił z PZPR po ogłoszeniu stanu wojennego. Może wiedział więcej niż ja i inaczej to oceniał. Wtedy, jak mówiłem, każdy kolaborant był jednoznacznie negatywnie oceniany przez większość społeczeństwa. Teraz coraz częściej słychać głosy, że Jaruzelski był bohaterem, co samo w sobie jest niezwykłym kuriozum.

Wiem też, jakie metody stosowała komuna, aby wymusić współpracę. Na przykład dowiedziałem się kiedyś od nauczycielki języka polskiego z XIII LO w Krakowie, pani Sierotwińskiej, że gdy była internowana w stanie wojennym, wezwano ją na przesłuchanie i powiedziano, że jej córka, Berenika, ma białaczkę. Mogłaby jej pomóc oddając swój szpik, ale nie zezwolą jej, jak nie poda nazwisk osób, jej uczni, działających z nią w ruchu wolnościowym mającym na celu obalenie reżimu.

Zastanówcie się, co wy byście w takiej sytuacji zrobili? Jak postąpić? Założyć, że to blef? A jeżeli nie? Czy można ryzykować życie własnego, jedynego dziecka dla ochrony swych uczniów? To nie są łatwe decyzje. A wielu musiało wtedy takie decyzje podejmować. Pani Sierotwińska znała komunistów i znała swoją córkę. Odmówiła współpracy i nie powiedziała niczego. Dostała paszport, bez możliwości powrotu i wyjechała z Polski. Z mężem i córką, która była zdrowa jak rydz. Komuniści blefowali. Nie miała innego wyboru, bo nie mogła uczyć w Polsce, a to jedyne, co potrafiła robić. Po przyjeździe do Kalifornii zaraz przerobili napis nad Los Angeles z HOLLYWOOD na SOLIDARNOŚĆ, cudem unikając aresztowania, a jak tylko mogła ponownie uczyć dzieci w Polsce, zostawiła Amerykę i wróciła do ukochanego Krakowa.

Jurek pozostał wierny partii komunistycznej. Zmieniała ona kilka razy nazwę, ale zawsze była to partia lewicy. Ale teraz był on posłem wybieranym demokratycznie i ministrem w rządzie utworzonym na skutek demokratycznych wyborów. Trudno więc komuś zarzucać, że jest przy władzy, jeżeli to w wolnym kraju i na drodze wolnych wyborów do tej władzy doszedł. A do tego, jak zilustrowany przykład z pomocą dla kalekiego chłopca ilustruje, nigdy nie przestał być człowiekiem życzliwym i pomocnym tam, gdzie to się naprawdę liczy. Gdy chodzi o konkretnego człowieka.

Tekst pana Szczypiorskiego pozostanie na mojej stronie. Nadal się z nim zgadzam całkowicie i nadal jestem gotów podpisać się pod nim obiema rękami. Można go znaleźć TUTAJ. Jest on, moim zdaniem, prawdziwy i mądry, niezależnie od tego, jakim naprawdę człowiekiem był pan Andrzej Szczypiorski. Opinie o nim są krańcowo różne i można znaleźć takie, które nie pozostawiają na nim suchej nitki i takie, które gotowe ogłosić go świętym. Dla mnie jednak nie ma to znaczenia, bo mnie chodziło tylko o jego opinię w jednej, konkretnej sprawie. A tam zgadzam się z nim w 100%.

Ja po prostu bardzo nie lubię uogólnień. Nie lubię stwierdzę, że żydzi to, Polacy tamto, murzyni trzecie, a cyganie co innego. Czym innym jest dyskusja o konkretnym człowieku, a czym innym takie uogólnianie. Co prawda mógłby ktoś mi zarzucić, że w cytowanym fragmencie książki Szczypiorskiego on właśnie uogólnia, ale nie zgodzę się z tym. Nie pisze on przecież, że „wszyscy Polacy” są antysemitami. Nie zarzuca niczego całemu narodowi. Opisuje pewne zjawisko, a więc pewnych uogólnień nie da się uniknąć, ale jest bardzo ostrożny i wyraźnie pisze, że jest to zjawisko marginalne. Pisze on: „I oto nie ma Żydów, ale zostali antysemici. Niewielu ich, lecz są tak krzykliwi, że słychać ten bełkot na wszystkich kontynentach.” Jest spora różnica między powiedzeniem, że „wszyscy Polacy są antysemitami” a zdaniem, że jest ich niewielu. To pierwsze stwierdzenie powoduje, że zaczyna mi się burzyć krew, to drugie jest wyważone i prawdziwe.

Natomiast gdy jakaś osoba bredzi, to ja sam bardzo chętnie ją skrytykuję. Niezależnie od tego, jakiego jest ona pochodzenia. Nie jestem tu niesprawiedliwy i nie dyskryminuję nikogo. Przypominam, że gdy rabin gminy żydowskiej w Niemczech, Paul Spiegel, bełkotał na temat aborcji, to napisałem o nim jeden z felietonów i wspomniałem go w jeszcze innym. Ten pierwszy można znaleźć TUTAJ. Przypomnę tylko, że nie oceniam tam samego pana Spiegla. Może on być najcudowniejszym, najwspanialszym człowiekiem na świecie. Ale nie zmienia to w najmniejszym stopniu faktu, że w przypadku krytyki biskupa za to, że porównał aborcję do holokaustu, pan Spiegel się po prostu skompromitował i wygłupił. Mam więc nadzieję, że Tadeusz z księgi gości rozumie moje motywy zamieszczenia teksty Szczypiorskiego. Nie zmienię zapewne jego poglądów, ale wklejanie mi czyichś opinii o Szczypiorskim do księgi gości mija się z celem. Gdy będą mnie one interesowały, sam potrafię je znaleźć na Internecie.