Tuesday, April 25, 2006

Orędzie z Medjugorie, 25. IV 2006r.

„Drogie dzieci! Również dziś wzywam was, abyście mieli więcej zaufania do mnie i mojego Syna. On zwyciężył przez swoją śmierć i zmartwychwstanie i wzywa was, abyście przeze mnie byli częścią Jego radości. Dziatki, wy nie widzicie Boga, lecz jeśli się modlicie odczujecie Jego bliskość. Jestem z wami i oręduję przed Bogiem za każdym z was. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Wednesday, April 19, 2006

Mój Tata

Byłem w Polsce miesiąc temu, zobaczyć się z tatą. Tatuś od wielu lat był chory, ale choroba rozwijała się relatywnie powoli. Ostatnio jednak widać było, że tej walki jego organizm nie wygra. Chciałem zobaczyć go jeszcze, gdy jest w stosunkowo dobrej formie. Tak też się stało. W Jego stanie zdrowia nastąpiła wtedy chwilowa poprawa, ból trochę osłabł i uśmiech częściej witał na jego twarzy. Spędziliśmy wspaniały tydzień i wróciłem do siebie, do Stanów. Choroba jednak nie zaprzestała swej walki i powróciły bóle i słabości. Szczególnie w czasie Triduum Paschalnego. Tak, jak przed rokiem wszyscy martwiliśmy się Papieżem, tak w tym roku w naszej rodzinie stanem zdrowia naszego taty.

W Wielką Sobotę tatuś musiał pojechać do szpitala, a w Niedzielę Wielkanocną widać było wyraźnie, że organizm taty osłabiony wieloletnią chorobą przegrywa ostatnią walkę. W poniedziałek byłem ponownie w samolocie do Polski i przesiadając się w Monachium zadzwoniłem do Krakowa, aby dowiedzieć się, że tatuś we wtorek, 18. kwietnia nad ranem, odszedł do Domu Ojca.

Mój tata był niezwykłym człowiekiem. Niezwykłym dlatego, że był pod wieloma względami zupełnie normalny. Taki, jaki każdy z nas powinien być. Ostatnio jednak takie zwyczajne zachowanie jest czymś niezwykłym. Nigdy na przykład nie prawił mi kazań o wierze, o Bogu. Zawsze sam pokazywał, jak się wierzy. Kościół, wiara to były zawsze rzeczy ważne dla Niego. Najważniejsze. Nigdy na przykład nie opuścił mszy bez ważnego powodu. Może ktoś powiedzieć, że dla ojca rodzina powinna być najważniejsza, ale ja na to odpowiem, że tego nie da się rozdzielić. Właśnie tylko wtedy, gdy Boga postawi się na pierwszym miejscu, można być dobrym ojcem dla rodziny. Bez Boga jest to zupełnie niemożliwe.

Pamiętam z dawnych czasów taką choćby sytuację, gdy z powodu reformy administracyjnej i likwidacji powiatów, tata, który był jednym z wiceprezesów PZGS-u mógł zostać prezesem Wojewódzkiego Związku, pod warunkiem wstąpienia do partii komunistycznej. Odmówił jednak i na dodatek powiedział na jakimś zebraniu w komitecie partii dlaczego odmawia. Powiedział, że nie może zostać członkiem partii zabraniającej praktykowania tego, w co on wierzy. Nie muszę dodawać, że był to koniec zawodowej kariery taty. A było to przecież w czasach, gdy kupno płaszcza na zimę odkładało się często przez kilka lat, bo po prostu nie było pieniędzy na jego kupno. To takie właśnie zachowanie uczyło nas, jak ważny jest Bóg i nasza wiara.

Tata tak, jak do wiary, do Boga, podchodził do całego swego życia. Praca nie była czymś, co się „robi”, to było także jego życie. Problemy służbowe były jego własnymi zmartwieniami i zawsze był dobrym gospodarzem powierzonych mu zakładów i przedsiębiorstw. Nigdy za to nie zwracał zbyt wielkiej uwagi na siebie. Zawsze się dziwił, powracając z kolejnych wizyt w szpitalach, jak bardzo cierpiący są tam ludzie. Nie widział, że sam jest jednym z nich. Wiele lat starał się ukrywać przed rodziną i znajomymi swą chorobę, zawsze pokazując uśmiechniętą twarz. I podczas naszych rozmów telefonicznych, nawet, jak nie miał czasem siły na utrzymanie w ręce słuchawki, zawsze nieodmiennie odpowiadał, że czuje się bardzo dobrze, coraz lepiej.

Rodzice przeżyli razem ponad 50 lat. Pokazali nam, czym jest prawdziwa miłość. Bo miłość to nie jest "zakochanie", a przynajmniej nie tylko. Nikt nie czuje rok po ślubie tego, co czuł na pierwszej randce, czy nawet w dniu ślubu. I całe szczęście. Nie można w takim stanie psychicznym funkcjonować latami. Miłość dojrzała jest głębsza, prawdziwsza. Bazuje na świadomych wyborach. I dzięki temu nie jest kłamstwem, gdy obiecujemy w dniu ślubu "miłość, wierność i uczciwość małżeńską, oraz, że Cię nie opuszczę aż do śmierci".

Moi rodzice w tych ostatnich latach pokazali swym życiem, że gdy obiecywali sobie wzajemnie prawie 52 lata temu, że chcą "wytrwać w tym związku w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej doli aż do końca życia" nie rzucali tych słów na wiatr. One zawsze coś dla nich znaczyły, a w ostatnich latach mama swą opieką nad tatą udowodniła to w praktyce. A tata, który nigdy nie wstydził się prac domowych i zawsze chętnie pomagał mamie, ubolewał bardzo w ostatnim czasie, że brak mu sił, aby wyręczyć mamę w domowych porządkach i innych zajęciach w domu

Św. Paweł pisze w 1. Liście do Koryntian czym jest prawdziwa Miłość. Miłość przez duże „M”. Oto jak ten „Hymn do Miłości” sparafrazował mój przyjaciel, Jacek:

A miłość cierpliwa jest, jest wielce łaskawa.
Miłość nie zna zazdrości - nic jej poklask, sława.
I obcą jest jej pycha, bezwstydu nie znosi,
Nie chce swego i gniewem złym się nie unosi.
Wszystko złe zapomina, ni się nie weseli
Wraz z niesprawiedliwością - z prawdą radość dzieli.
Ona trwa niewzruszenie. Złe zrządzenia losu,
Każdą boleść przyjmuje bez słów skargi głosu.
Nadzieję ma we wszystkim i wszem wiarę daje.
Wiecznie jest - trwa niezłomna - Miłość nie ustaje.
Bo nie jest jak proroctwa zgasłe wraz z ziszczeniem,
Ani jak dar języków zagrożon zniknieniem
Albo jak wiedza, której z czasem nam nie stanie,
Gdyż częściowym zaledwie jest ludzkie poznanie
I wyrocznie czynione przez umysły małe.
Znika więc, co maluczkie - trwa, co doskonałe.
Tak jak gdy dzieckiem będąc, jak dziecko patrzamy
I czujemy jak dziecko, a gdy dorastamy,
Stawając się mężami, rzeczy dobrze znane
Inne widzimy - większe - od nowa poznane;
Tak teraz oczom naszym dane są widzenia -
Piękne - choć wciąż niepełne - ledwie rozmarzenia,
Bowiem część nam odkryta lecz dzień ów nastanie,
W którym, jak zna nas Ona, tak i Jej poznanie
Nastąpi w pełni blasku - Jej wespół z siostrami.
My w czas, gdy Triada zstąpi, chórem odśpiewamy
Pieśń chwały ku czci Onej, co prym w Trójcy wiedzie.
Będą: Wiara, Nadzieja - z Miłością na przedzie.


Przerwałem na chwilę pisanie tego tekstu. Jestem w Krakowie, w kafejce Internetowej w Pasażu Bielaka i poszedłem do Bazyliki Trójcy Świętej, kościoła przy klasztorze Dominikanów na 12. na mszę w intencji za duszę taty. I w dzisiejszej Ewangelii słuchaliśmy, jak zmartwychwstały Jezus spotyka na drodze do Emaus dwóch uczni, ale oni Go nie poznają. Opowiada im o tym, jak Mesjasz musiał cierpieć i umrzeć i dopiero podczas „łamania chleba”, czyli Eucharystii poznali Go, ale On im zniknął z oczu. Oczywiście, że zniknął. To znak, że teraz Jezus naprawdę jest obecny sakramentalnie, w Eucharystii, nie fizycznie z nami. Zniknął im z oczu, ale pozostał wśród nich.

Nasi bliscy, którzy odeszli, także w pewnym sensie są teraz nawet bliżej nas, niż za życia. Nie tak, jak Jezus, który w Sakramencie Eucharystii jest fizycznie obecny w każdym Tabernakulum, na każdej mszy, ale duchowo są oni z nami nawet bardziej teraz, niż gdy byli wśród nas. Tata mieszkał w Krakowie, a ja za oceanem. Spotkać się z nim mogłem tylko podczas moich krótkich pobytów w Polsce lub Jego u mnie. Teraz wierzę, że tata jest ze mną cały czas i już nawet nie jest nam potrzebny telefon, żeby porozmawiać. Wystarczy modlitwa i On na pewno mnie usłyszy. Na pewno też przekaże moje modlitwy Panu, którego Oblicze ogląda zapewne teraz twarzą w twarz. I na pewno nie przestanie opiekować się nami i modlić się za nas wszystkich. A i ja o Nim nigdy nie zapomnę i proszę wszystkich o modlitwę w intencji Jego duszy. Bóg zapłać.

Na koniec chciałbym podziękować wszystkim, którzy wspomagali tatusia swą opieką i modlitwami przez cały okres jego choroby. Przede wszystkim mojej siostrze, Ewie Dudek z mężem i dziećmi. Wiem, że im nie potrzebuję dziękować, wszystko, co zrobili dla taty, zrobili z miłości do niego. Córki zawsze podświadomie szukają mężów podobnych do ojców, więc nie muszę dodawać, że Janek też jest wspaniałym facetem i okazał wiele serca dla swego teścia w jego trudnych chwilach. Kasia i Maciek, wnuki mojego taty, także pomagali radą i „dyżurami” przy dziadku, gdy babcia musiała wyjść. Także mojej żonie, Grażynce, jej mamie Władzi i moim dzieciakom, za podtrzymywanie mnie na duchu w trudnych chwilach i wszystkie modlitwy. Dziękuję.

Dziękuję też wszystkim pracownikom służby zdrowia, którzy zetknęli się z tatą w czasie jego choroby. Szczególnie chciałem podziękować dr. Andrzejowi Komorowskiemu za zawsze okazywane serce i pomoc w początkowej fazie choroby, Dr. N. Med. Markowi Wyczółkowskiemu ze Szpitala Rydygiera za życzliwość, serce, pomoc i opiekę nad tatą, pani dr. Teresie Weber, specjaliście leczenia bólu, za wszystko, co dla nas zrobiła i za to, że dzięki niej tatuś nie cierpiał więcej niż było to naprawdę nieuniknione i nieznanym mi z nazwiska pracownikom II Oddziału Wewnętrznego Szpitala im Dietla za opiekę w ostatnich dniach życia taty. Nie dosyć, że nie okazali żadnej niechęci czy zniecierpliwienia nowym pacjentem w okresie Świąt, to wręcz przeciwnie, niezwykle serdecznie zaopiekowali się nim i okazali dużo serca mamie i całej naszej rodzinie, i to wszyscy, od lekarzy przez pielęgniarki i personel pomocniczy. Takie gesty widać i jesteśmy za nie Wam niezmiernie wdzięczni. Jak widać, pacjent ciągle dla wielu jest nie tylko „przypadkiem”, ale także cierpiącym człowiekiem, któremu należy okazać miłość i współczucie. Bóg zapłać!

I jeszcze jedno... Tato! Tobie także dziękuję za wszystko. Pamiętaj o nas i opiekuj się nami, żebyśmy się wszyscy tam z Tobą spotkali. Kochamy Cię i nie zapomnimy.

Twój syn, Piotr.


Image Hosting by PicsPlace.to


Ś + P
Ludwik Jaskiernia
(3 VII 1928 – 18 IV 2006)

Najukochańszy tata, mąż, dziadek, brat i teść.

Odszedł we wtorek nad ranem do Domu Ojca po długiej chorobie.

Msza żałobna odbędzie się w kaplicy na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie w piątek, 21. kwietnia o godzinie 11:40 po czym nastąpi odprowadzenie zwłok do miejsca ich spoczynku.

Niech odpoczywa w pokoju.

Thursday, April 13, 2006

Triduum Paschalne, Zmartwychwstanie i Nowenna do Miłosierdzia Bożego

Dzisiaj już Wielki Czwartek. Zaczynają się obchody Triduum Paschalnego. Odtwarzamy w liturgii Kościoła wydarzenia sprzed dwu tysięcy lat: Ostatnią wieczerzę, wędrówkę Pana Jezusa z Wieczernika na Górę Oliwną, pojmanie Go, skazanie, śmierć na Krzyżu i zmartwychwstanie trzeciego dnia. Mam nadzieję, że większość z nas spędzi te dni na modlitwie i na współuczestnictwie w tych wydarzeniach, a nie z nosem w komputerze, ale wiem, że nie każdy, kto tu zagląda odczuwa jeszcze taką potrzebę.

Muszę też powiedzieć, że doskonale ich rozumiem, bo ja sam taki kiedyś byłem. Wiara jest darem. Nie można się jej „nauczyć”, nie można nikogo do niej przekonać. Znajomość faktów jest niewątpliwie potrzebna, nie można pokochać tego, czego się nie zna. Święty Paweł pyta:

Jakże więc mieli wzywać Tego, w którego nie uwierzyli? Jakże mieli uwierzyć w Tego, którego nie słyszeli? Jakże mieli usłyszeć, gdy im nikt nie głosił? (Rz 10,14)

Ale znajomość Jezusa nie wystarcza. Nikt z nas nie zna Go lepiej niż szatan, ale to nie spowodowało, żeby on i inne upadłe anioły pokochali naszego Pana. Znajomość Jezusa jest więc warunkiem koniecznym, ale niewystarczającym. To sam Bóg daje nam dar wiary, a my musimy go tylko przyjąć. Jednak żeby usłyszeć wołanie Jezusa, musimy się wyciszyć i wsłuchać w ciszę, która nas otacza. Bo Bóg właśnie w ciszy najgłośniej przemawia.

Dziś po wieczornej mszy symbolicznie zostaje usunięty Najświętszy Sakrament z kościoła. Ale zanim zostanie zamknięty w jakimś pomieszczeniu, jak sam Jezus był zamknięty w więzieniu po pojmaniu Go przez bandę nasłaną przez faryzeuszy, będzie możliwość przez kilka godzin adorowania Go. Czuwajmy więc z Nim, tak, jak mieli z Nim czuwać apostołowie. Żeby nie zapytał nas, jak zapytał Piotra:

Potem przyszedł do uczniów i zastał ich śpiących. Rzekł więc do Piotra: Tak, jednej godziny nie mogliście czuwać ze Mną? Czuwajcie i módlcie się, abyście nie ulegli pokusie; duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe. (Mt 26,40-41)

Po ukrzyżowaniu Jezus powiedział siedem niezwykle ważnych słów. Siedem zdań, które miały na celu albo przekazanie nam czegoś niezwykle ważnego, albo zwrócenie uwagi na coś niezwykle ważnego. Jezus wiedział, że będzie ukrzyżowany, wiedział też, że zmartwychwstanie. Śmierć na krzyżu, w uproszczeniu, to śmierć przez uduszenie. Przez utopienie się we własnych płynach ustrojowych: krwi, limfie, płynie międzykomórkowym. Żeby nabrać powietrza, trzeba podnieść cały ciężar swego ciała opierając się na gwoździach wbitych w ręce i nogi. Niesamowity, niewyobrażalny ból. Dlatego nie możemy podchodzić do słów Jezusa z Krzyża lekko. To są najważniejsze słowa, jakie do nas wypowiedział. Jest ważny powód, dla którego powiedział je właśnie z Krzyża, a nie przed ukrzyżowaniem i nie po zmartwychwstaniu. Pisałem o tych ważnych słowach przed rokiem, zachęcam do ponownego ich przeczytania. Wystarczy otworzyć archiwalne wpisy z marca 2005, (Archives, March 2005, obok w Menu), albo kliknąć TUTAJ i zobaczyć wpisy z 15,16 i 19 marca. (Marzec to oczywiście March i trzeba kliknąć na numerek pod datą na kartce kalendarza. Można tam także skomentować te teksty, do czego serdecznie zachęcam.)

Przypominam też o moim pierwszym tekście, jaki kiedykolwiek napisałem, na podstawie wykładu Scotta Hahna, „Czwarty Kielich.” To tekst bardzo aktualny na nastepne dni, ale także jest on aktualny na każdy dzień roku. Także i do przeczytania tego tekstu zachęcam gorąco. Można go znaleźć TUTAJ.

Jutro także można zacząć odmawiać Nowennę do Miłosierdzia Bożego. To modlitwa, która ma wielką moc. Przypomnę, że pierwsza nowenna, jaką Kościół odmawiał, była modlitwą po Wniebowstąpieniu Jezusa, 40 dni po Zmartwychwstaniu, o przyjście Ducha Świętego. I w Dniu Pięćdziesiątnicy, dziesiątego dnia po Wniebowstąpieniu przyszedł Duch Święty i powstał Kościół. Od Wielkiego Piątku do Niedzieli Miłosierdzia Bożego, pierwszej niedzieli po Wielkanocy, jest taki sam okres czasu i pan Jezus prosił Świętą Faustynę o modlitwę w tym okresie za dusze różnych osób. Tekst nowenny i zapis rozmowy Jezusa z Faustyną jest w jej dzienniczku. Można także o tym przeczytać i znaleźć tekst nowenny klikając TUTAJ.

Na koniec chciałem życzyć wszystkim czytelnikom dużo szczęścia i wielu błogosławieństw. Nie odpowiem indywidualnie na wszystkie życzenia, jakie otrzymałem, ale za wszystkie dziękuję. Niech Was wszystkich błogosławi zmartwychwstały Bóg, niech Wam da szczęście, zdrowie, wiele uśmiechów. Najważniejszy jednak dar, jaki od Niego otrzymaliśmy, to życie wieczne. Nie zmarnujmy tego daru. Jest on zupełnie darmowy, ale nie znaczy to wcale, ze jest tani. Wielką cenę zapłacił za niego nasz Pan. I pamiętajmy, że dzięki temu darowi jesteśmy podwójnie Jego: Jezus bowiem najpierw nas stworzył, a potem odkupił za niesamowicie wysoką cenę. Nigdy o tym nie zapominajmy.

Monday, April 10, 2006

Zakład Pascala, czyli dlaczego się opłaca przyjąć, że Bóg istnieje.

Argument dla sceptyków. Dla tych, którzy uważają, że nie ma dobrych argumentów na to, że Bóg istnieje. Argument raczej mało chwalebny, bo przemawiający tylko do naszego wyrachowania, rozsądku, a nie serca. Bóg nie chce, żebyśmy w Niego wierzyli ze strachu, czy z wyrachowania. Bóg jest Miłością i miłości od nas oczekuje. Ale gdzieś trzeba zacząć i jeżeli to wyrachowanie jest tym początkiem, miłość może przyjść później. Ktoś, kto z wyrachowania zacznie prowadzić życie chrześcijanina, może wtedy pokocha i zrozumie. Zobaczmy więc jak wygląda ta rzecz, zwana „zakładem Pascala”.

Załóżmy, że ktoś nam bliski jest ciężko chory. Lekarz, który się nim zajmuje, mówi nam, że jest tylko jeden eksperymentalny sposób leczenia i szanse powodzenia tego leczenia wynoszą zaledwie 50%. Jednak bez tego leczenia nasza bliska osoba na pewno umrze. Czy nie spróbowałby każdy z nas tego sposobu? Nawet, jak trzeba by zapłacić za tę kurację? A co by było, gdyby była ona darmowa? Nie byłoby zupełnie niezrozumiale, gdyby ktoś odrzucił ten sposób ratunku?

Albo taka sytuacja: Ktoś nas zawiadomił, że płonie nasz dom i nasze dzieci są w środku. Nie jesteśmy pewni, czy to prawda, czy głupi żart. Ale czy nie byłoby rzeczą racjonalną pobiec i sprawdzić? Albo przynajmniej zadzwonić? Albo na loterii pozostały tylko dwa losy. Jeden z nich jest wart milion złotych, drugi bezwartościowy. I my mamy możliwość kupienia jednego z tych losów. Czy nie byłoby logiczne wydanie w takiej sytuacji złotówki? Spróbowanie, skoro mamy 50% szans, a nagroda jest wielka?

Nikt rozsądny nie ma wątpliwości jak się zachować w podanych wyżej przykładach. Pascal argumentuje, że decyzja wyboru Boga jest dokładnie taką właśnie decyzją, jak te zilustrowane powyżej. Wynika z tego, że nawet jak nie mamy dowodów na istnienie Boga, ani gwarancji, że On istnieje, głupotą jest postawienie na drugą alternatywę.

Załóżmy, że gramy w jakąś grę. Gramy żetonami i przy pomocy żetonów niebieskich, wygrywamy niebieską nagrodę, a przy pomocy żetonów czerwonych- nagrodę czerwoną. Niebieskie żetony to nasz rozum. Niebieska nagroda to prawda o istnieniu Boga. Czerwone żetony to nasza wola, nasze pożądania. Czerwona nagroda to wieczne szczęście. Każdy chce obie nagrody: Poznać prawdę i osiągnąć szczęście. Załóżmy, że to prawda, co twierdzą sceptycy i że nie ma możliwości wymyślenia jak grać niebieskimi żetonami. Że logiczne rozumowanie nie może nam wykazać, czy Bóg istnieje. Ciągle jednak możemy wykombinować, jak grać czerwonymi żetonami. Pascal twierdzi, że warto uwierzyć w Boga nawet jak rozum nam nie podpowie o Jego istnieniu, bo nasza wola szuka zawsze szczęścia, a istnienie Boga jest naszą jedyną szansą osiągnięcia tego szczęścia.

Bóg albo jest, albo Go nie ma. Rozum nam nie daje odpowiedzi, a życie nasze zbliża się do końca. Co nas czeka po śmierci? Jak zdecydować? Rzucić monetę? Mamy po połowie szans i bardzo wiele do zyskania. Dokładnie tyle samo do stracenia. Tu przychodzi chyba najważniejsza prawda w zakładzie Pascala: Odrzucenie agnostyzmu. Nie ateizmu, tym się zajmiemy później, ale właśnie agnostyzmu. W momencie śmierci taki pogląd nagle okazuje się zupełnie bez sensu. Dlaczego? Bo w momencie śmierci albo stajemy przed obliczem Boga, albo nie ma nic. Albo okazuje się, że teiści mieli rację, albo ateiści. Agnostycy racji na pewno nie mają. Nie można dłużej siedzieć okrakiem na płocie i się wahać.

Agnostycy odpowiadają na zakład Pascala w ten sposób: Najrozsądniej nie zakładać się zupełnie. Ale w momencie śmierci nie mamy takiej możliwości. Nie da się uniknąć tego, co nas czeka. Musimy się opowiedzieć za którąś ze stron. Albo odchodzimy w nicość, przynajmniej tak się nam zdaje, albo, gdy wierzymy, zdaje nam się, że idziemy na spotkanie Boga. W momencie śmierci są tylko te dwa wybory. Nie ma miejsca na trzecią alternatywę.

Jesteśmy jak okręty, które muszą dostać się do domu. Przepływamy koło portu z napisem mówiącym, że to nasz dom i nasze szczęście. Statek to nasze życie, a port to Bóg. Agnostyk mówi: Ani tam nie wpłynę, ani nie odpłynę dalej. Zarzucę kotwicę i zaczekam w pewnej odległości, aż pogoda się wyklaruje, mgły się uniosą i będzie jasne, czy to prawdziwy port, czy podróbka. Bo jest wiele fałszywych portów w okolicy.

Czemu takie podejście nie jest rozsądne? Ono nie jest nierozsądne, ono jest niemożliwe do wykonania. Okręty naszego życia płyną po oceanie czasu i osiągają w końcu punkt, z którego już nie ma powrotu. Paliwo się kończy, zaczyna brakować czasu. Zakład Pascala jest prawdziwy i skuteczny dlatego, że wszyscy w końcu umrzemy. Nie można czekać w nieskończoność.

Gdyby Romeo oświadczył się Julii, a ona odpowiedziałaby „może” i powtarzałaby to każdego dnia, „może” stałoby się w pewnym momencie „nie”. Romeo w końcu by umarł, a umarli się nie żenią. Dochodzimy w końcu do momentu, gdy nie ma już „jutro” i „może”, a zostaje tylko „nie”. Chrześcijaństwo jest propozycją Boga do poślubienia naszej duszy. Mówienie „może” nie może trwać wiecznie. Pogoda nigdy się nie poprawi na tyle, żeby agnostyk przez lornetkę dojrzał, czy ten port jest prawdziwy. Albo musi wpłynąć i zacumować w porcie, albo go odrzucić i wybrać inny. Inaczej na pewno nie osiągnie swego domu i straci wszelkie szanse na osiągnięcie szczęścia.

Gdy odrzucimy agnostyzm, zostają nam tylko dwie możliwości: Teizm i ateizm. Ateizm jednak jest okropnym wyborem. Nie daje nam szans na wygranie czerwonej nagrody. Jakie zatem są możliwości? Tylko takie: Albo Bóg jest, albo Go nie ma. A nasz wybór sprowadza się do tego: Albo uznamy, że Bóg jest, albo nie. Czyli cała nasza ziemska Odyseja sprowadza się do jednego z czterech przypadków:

1. Bóg istnieje i my to uznajemy.

2. Bóg istnieje, ale my to odrzucamy.

3. Boga nie ma, ale my uznajemy, że jest.

4. Boga nie ma i my uznajemy, że Go nie ma.

Zastanówmy się więc, jakie są konsekwencje naszego wyboru. Gdy punkt 1. jest prawdziwy, zdobywamy nagrodę. Osiągamy wieczne szczęście u boku Boga. Gdy 2.- przegrywamy wszystko. Tracimy szczęście i przez wieczność jesteśmy nieszczęśliwi. Gdy punkt 3. jest prawdziwy, jesteśmy głupcami, którzy żyją dłużej, rzadziej chorują, są szczęśliwi i umierają w swym błędnym rozumieniu rzeczywistości bez strachu, a gdy punkt 4.- to co prawda wybraliśmy dobrze, ale niewiele nam to w życiu pomaga. Życie bowiem ludzi w Boga niewierzących nie jest godne pozazdroszczenia. Wynika z tego więc, że niezależnie od tego, czy Bóg rzeczywiście jest, czy Go nie ma, postawienie na Boga jest zawsze dobrym wyborem.

Zresztą gdyby Boga nie było, całe to nasze rozważanie nie miałoby zbyt wielkiego sensu. Albo raczej, powinienem powiedzieć, znaczenia. Jak to powiedział św. Paweł: „…jedzmy i pijmy, bo jutro pomrzemy”. Ale jak Bóg istnieje, to ryzyko odrzucenia Go jest niezwykłą głupotą. Jedyną szansą na szczęście, jedyną szansą na wygranie czerwonej nagrody, to uznanie, że Bóg istnieje.

W całym zakładzie wszystko sprowadza się do tego, że albo Bóg istnieje, albo nie. I jak postawimy na Boga i wygramy, to wygramy… wszystko. Ale jak Boga nie ma i ciągle postawimy na Boga, to nie przegramy nic. Tymczasem jak postawimy na to, że Boga nie ma i Go rzeczywiście nie ma, to nie wygramy nic. Natomiast jak jest, przegramy wszystko. Tylko zakładając, że Bóg istnieje można wygrać i tylko zakładając, że Go nie ma można przegrać. Innej możliwości po prostu nie ma.

Pascal powiedział, że każdy powinien dużo bardziej się obawiać, że się pomyli, a później odkryje, że chrześcijaństwo jest prawdą, niż gdyby się pomylił i potem odkrył, że chrześcijaństwo nie było prawdziwą religią. W pierwszym przypadku bowiem spędziłby wieczność w mękach piekielnych drugim po prostu przestałby istnieć w momencie śmierci. Pomyłka nie miałaby więc większego znaczenia. Gdy się wierzy „za dużo”, nie ma to większego praktycznego znaczenia, gdy się wierzy „za mało” można utracić wieczne zbawienie.

Jaka w takim razie jest cena tego losu na loterii życia? Dlaczego nie każdy go nabywa? Ta „złotówka” za 50% szans na wygranie miliona to ciągle za dużo dla wielu. Ale czego oni obawiają się stracić? Ile by to nie było, jest to zawsze ograniczona suma. A nagroda na loterii życia jest nieskończenie wielka. Być może ktoś boi się utracić niezależności, przywiązania do swych grzeszków. Ale nagrodą jest wieczne szczęście, nieskończenie wiele razy większe od największych ziemskich przyjemności. Pascal zresztą słusznie zauważa, że i w tym życiu odbiera się już nagrodę: zna się cel życia, posiada się radość, wewnętrzny spokój.

Uśmiech na twarzach męczenników nie jest sztuczny i wymuszony. Matka Teresa z Kalkuty i Jan Paweł Wielki byli naprawdę szczęśliwymi ludźmi. Nie jest też przypadkiem, że to właśnie wśród ludzi odrzucających Boga i pokładających całą nadzieję w dobrach materialnych, ilość samobójstw jest wielokrotnie wyższa, niż wśród wierzących. Ostatnio także usłyszałem statystykę, że w Stanach Zjednoczonych osoby regularnie uczęszczające do kościoła żyją średnio siedem lat dłużej od tych, którzy nie praktykują. Wiara jest skuteczniejszym środkiem na przedłużenie nawet tego, ziemskiego życia, niż jogging, zdrowa dieta, spacery z psem, lampka czerwonego wina do obiadu, czy rzucenie palenia. Po prostu nie można przegrać wybierając Boga.

Dla tych, którzy odrzucają taki wybór dlatego, że jest on wyborem z bardzo niskich pobudek, mogę dodać, że argument działa równie dobrze, gdy się motyw zmieni. Wybierzmy Boga nie dlatego, żeby ratować swoją skórę, ale dlatego, że, jeżeli On istnieje, należy mu się honor i cześć. Motywem będzie wtedy sprawiedliwość, bo jeżeli Bóg jest, sprawiedliwie należy Mu się cała cześć, wiara, miłość, posłuszeństwo i nabożeństwo, jakie jesteśmy Mu w stanie okazać. Jeżeli On istnieje, a my odmówimy oddania Mu tych rzeczy, maksymalnie grzeszymy, bo Bóg jest Nieograniczonym Bytem i każde przewinienie przeciw Niemu jest nieskończenie wielkim grzechem.

Jednak tylko wtedy, gdy Bóg istnieje, a my tego nie uznamy, popełnimy grzech nieskończenie wielkiej niesprawiedliwości wobec Boga. Gdy Bóg istnieje i my Go uznamy, oddając mu cześć, spełniamy akt sprawiedliwego postępowania, za który nagrodą będzie wieczne szczęście. Gdy Boga nie ma, nie ma żadnego znaczenia, jak będziemy postępować. Poza tymi dodatkowymi siedmioma latami szczęśliwego życia na ziemi, które są statystycznym faktem. Niezależnie więc, czy postępujemy samolubnie, szukając tylko swego własnego szczęścia, czy motywem jest sprawiedliwość należna Bogu, zakład działa dokładnie tak samo. Sam Pascal użył tego samolubnego motywu, bo szukanie naszego własnego szczęścia jest czymś, co robimy bezustannie. Każdego dnia. Szukanie obiektywnej sprawiedliwości, to coś znacznie rzadsze w naszym życiu. U niektórych w ogóle nieobecne. Dlatego, z praktycznego punktu widzenia, motyw szukania szczęścia jest chyba bardziej przekonywujący.

Mówiąc o praktycznej stronie… Pascal zauważył, ze potencjalni kandydaci na nawrócenie mówią, że po prostu nie mogą się przekonać do uwierzenia, że Bóg istnieje. Rozum nawet im przyznaje, że to mogłoby się „opłacić”, ale ciągle nie mogą zrobić praktycznego kroku. Odpowiada on na to: „Jeżeli rozum ci mówi, ze to trzeba zrobić, a nie robisz tego, to znaczy, że przeszkadzają ci twoje pasje. Nie koncentruj się więc na mnożeniu argumentów za tym, że Bóg istnieje, ale na ograniczeniu swych pasji i pożądań. Bo ludzie, którzy zaczęli działać tak, jakby wierzyli, są niedaleko prawdziwej wiary.” Nie na darmo Św. Jakub pisze w swoim liście: „Ale może ktoś powiedzieć: Ty masz wiarę, a ja spełniam uczynki. Pokaż mi wiarę swoją bez uczynków, to ja ci pokażę wiarę ze swoich uczynków.” (Jk 2,18). To jest właśnie to, czego ateiści się najbardziej obawiają. Że staną się… no, jak chrześcijanie. Ale czego się obawiają? Że utracą potępienie i zyskają życie wieczne? Że przeżyją życie na ziemi jako szczęśliwi ludzie?

Pewien ateista odwiedził kiedyś żyjącego w Austrii rabina i filozofa Martina Bubera i zapytał go, czy może mu udowodnić, że Bóg istnieje. Buber odmówił. A gdy ateista odchodził, zły, że nie uzyskał odpowiedzi, Buber zapytał go, czy jest pewnym, że Boga nie ma. „Czterdzieści lat minęło od naszej rozmowy i dalej jestem ateistą, ale pytanie rabina prześladuje mnie każdego dnia” –powiedział wiele lat później ateista. Zakład Pascala ma taką samą siłę.

PS. Powyższy tekst jest oparty na wykładzie profesora Petera Kreefta, o którym pisałem przed paru dniami. Sam wykład jest dostępny w formie audio, jako plik mp3,w języku angielskim na stronie Petera Kreefta, www.peterkreeft.com . Natomiast autor „Zakładu Pascala” to ten sam Blaise Pascal, XVII-wieczny francuski naukowiec, o którym uczyłem się jeszcze w czasach komunizmu na lekcjach fizyki. Nikt nie wspominał nam wtedy, że był on nie tylko fizykiem i matematykiem, ale także filozofem, teologiem i głęboko wierzącym katolikiem. Warto zapoznać się bliżej z tą postacią, bo jest to jedna z najbardziej interesujących osób w naszej historii.

Saturday, April 08, 2006

Indyferentyzm

„Też człowiek” wpisał mi się ostatnio do Księgi Gości:

Jest wielu uczonych ludzi którzy sporo czasu spędzają na zgłębianiu tego co uważają za Słowo Boże. Tylko czemu jeden mimo swej uczoności i inteligencji wierzy że to Koran jest źródłem Słowa bożego a inny ze to Biblia? Każda z tych ksiąg twierdzi ze mówi prawdę i tym nie ma sie co kierować. Moje pytanie związane jest z refleksją nad możliwościami ludzkiego poznania , zdolnością rozróżnienia prawdy od fałszu. Jak to sie dzieje ze dwóch niby mądrych ludzi wierzy w co innego?

Oto moja odpowiedź:

Nie wiem dlaczego inny „niby mądry człowiek” wierzy w co innego. Ja nie jestem niby mądry, więc nie wiem, w co wierzą „niby mądrzy ludzie”. Dla mnie sprawa jest prosta. Skoro Mahomet twierdzi, że Koran podyktował mu anioł, a Św. Paweł mówi:


„Innej jednak Ewangelii nie ma: są tylko jacyś ludzie, którzy sieją wśród was zamęt i którzy chcieliby przekręcić Ewangelię Chrystusową. Ale gdybyśmy nawet my lub anioł z nieba głosił wam Ewangelię różną od tej, którą wam głosiliśmy - niech będzie przeklęty!”
(Ga 1,7-8),


to nad czym mam się tu zastanawiać? Mahometanizm jest dokładnie taką religią, jaką wymyśliłby człowiek. Chrześcijaństwo jest religią, z ludzkiego punktu widzenia, zupełnie nielogiczną. Bóg Islamu to groźny Sędzia, Pan,. Przywódca, karzący natychmiastową śmiercią wszystkich wrogów. Jak nie osobiście, to rękami swych wyznawców. Bóg prawdziwy, Bóg chrześcijański, to Baranek, który oddaje za nas życie i nakazuje nastawiać drugi policzek.


Prawdziwego Boga, Boga, który jest miłością widzimy teraz wyraźnie, w Wielkim Tygodniu, w Ogrójcu, na Krzyżu i w Grobie Pańskim. Ale w poranek Wielkanocny to ten Bóg zatryumfował, pokonując śmierć i dając nam życie wieczne. Nie wierzę w takiego Boga, który nakazuje zabijać i nawracać na siłę. Który nakazuje zwyciężać w politycznych bojach i militarnych potyczkach. Na takiego mesjasza czekali Żydzi 2000 lat temu, takiego Boga stworzył sobie Mahomet, z tego co słyszał o judaizmie i chrześcijaństwie, ale Prawdziwy Bóg objawił nam się w Chrystusie Jezusie.


Wierzę w to głęboko i zawsze będę bronił tego poglądu. Dlatego, że nie tylko jest on jedyny logiczny, spójny, logiką pozaziemską, transcendentalną, a nie logiką człowieka, dla którego właśnie zwycięstwa polityczno-militarne są bożkami samymi w sobie. Będę bronił tego poglądu przede wszystkim dlatego, że, jest on prawdziwy. Zresztą wystarczy poczytać, co tu od paru lat wypisuję. Taki wpis, jak ten „normalnego człowieka” zjawia się tu raczej regularnie, od początku istnienia tej stronki. Ja nie wierzę w indyferentyzm, wierzę w obiektywną Prawdę.


Wiem, że świat nie mógł sam powstać i wiem, że Bóg stwarzając świat, zrobił to z jakiegoś powodu. Jeżeli nas stworzył, to dlatego, że chciał, byśmy Go poznali i jak to, na pewno nieudolnie, starałem się wykazać, między innymi, w „Rozważaniach o Biblii’, ale i w wielu innych miejscach, właśnie w Biblii, właśnie przez Naród Wybrany, a później, w pełni, przez swego Syna, nam się objawił. Rozumiem, że nie każdy to widzi. Nie rozumiem dlaczego, ale ja otrzymałem dar wiary. Wielu innych najwyraźniej nie. Albo go odrzuciło, bo mimo, że wiara jest darem, nie likwiduje naszej wolnej woli. Każdy otrzymał wystarczająco dużo łask, by uzyskać zbawienie. Nie każdy te łaski przyjął, a Bóg nikogo nie poniży do tego stopnia, żeby go „uszczęśliwiać na silę”. Zostaliśmy stworzeni wolnymi ludźmi i On uszanuje nasze wybory. Nawet, jak dobrowolnie oddamy się w niewolę grzechu, niewiary, indyferentyzmu, odrzucenia prawdziwego Boga i oddamy się oddawaniu czci innym bożkom. Zbawienie jest darem danym każdemu człowiekowi. Ale jest darem zaoferowanym w pokorze. Darem bezcennym, choć darmowym, ale darem, którego przyjęcie zależy tylko od każdego indywidualnego człowieka. Możemy wymyślać swoje własne systemy wierzeń i jak Ewa z Adamem w raju chcieć być sobie samym bogami. Samemu decydować, co jest dobrem, a co złem:


Wtedy rzekł wąż do niewiasty: Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło. (Rdz 3,4-5)

Taka droga jednak prowadzi tam, gdzie wąż, smok, krętacz, kudłaty, ojciec wszelkiego kłamstwa chce nas zaprowadzić. Możemy jednak zaufać Bogu, Bogu prawdziwemu i uwierzyc Mu, że to co On mówi, jest Prawdą, że to co On uważa za zło, jest złem, a za dobro, jest dobrem. Możemy Mu zaufac, bo On samym swym istnieniem, samym jestestwem definiuje Dobro. On jest Dobrem i cokolwiek On zrobi, cokolwiek On zadecyduje jest z samej istoty, z samej definicji Dobrem. Więc jeszcze raz, wybor należy do nas, ale jest on raczej prosty. Sprowadza się do tego, do czego sprowadzil się wybor naszych prarodziców w raju: Czy pójdziemy za Bogiem, czy za kudłatym. Do wiecznego szczęścia, do którego zostaliśmy stworzeni, czy odrzucimy to szczęście, zmyleni przez ojca wszystkich kłamstw, szatana.

Dla mnie jest naprawdę żałosne, że tak wielu ludzi wybiera to drugie. Do tego, nawet jak twierdzą, że wierzą w Boga, w niebo i piekło, to zawsze uważają, że oni na pewno osiągną bawienie. Nikogo nie zamordowali, nie okradli banku, a przecież miłosierny Bóg nie „wsadzi nikogo do piekła” za to, że się nie chodzi do kościoła w niedzielę, czy za to, że się stosuje środki antykoncepcyjne. Dla mnie jednak jest to dokładnie to, co zrobili Adam i Ewa. Decydowanie samemu, co jest grzechem. Nie ja jestem sędzią, nie osądzam nawet samego siebie (to prawie cytat, z 1 Kor 4,3. Paweł także siebie nie osądzał, zostawiając to Bogu). Bóg jest miłosierny i nie ma takiego grzechu, którego by nie wybaczył. Ale jest jeden warunek: Musimy uznać się za grzeszników i o to wybaczenie poprosić. Problemem dzisiejszego świata jest to, że bardzo wielu ludzi nie uważa za grzech tego, co robią. A dopóki się nie nawrócą, dopóki nie uznają potrzeby uzyskania przebaczenia, dopóki nie przeproszą Boga, uniemożliwiają Mu swe zbawienie. Sami zamykają sobie drogę do wiecznego szczęścia. Tragiczne, ale prawdziwe. Takie wersety, jak ten:

Wchodźcie przez ciasną bramę. Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują.
(Mt 7,13-14)

…nieprzypadkowo znalazły się w Biblii. Nie mówmy więc, że nie zostaliśmy ostrzeżeni. Spowiedź, wyznanie swoich win i nawrócenie, a szczególnie wybaczenie naszych win przez Boga to zresztą jest chyba największa różnica między chrześcijaństwem a innymi religiami. To wybaczenie win po pierwsze zakłada, że istnieje coś takiego, jak grzech, a po drugie zawsze kosztuje i zawsze coś powoduje. Nie jest to tylko coś w sferze uczuć, coś, co powoduje, że się czujemy dobrze, ale coś realnego. Coś tak realnego, jak sam Bóg na Krzyżu. Ale żeby otrzymać te łaski, jakie spływają z Krzyża, musimy naprawdę odmienić nasze serca.

Nie jestem tego pewien, ale myślę, że tylko w tej jednej, prawdziwej religii jest konieczną rzeczą przyznanie, że się zgrzeszyło, wyznanie Bogu swych grzechów i poproszenie Go o odpuszczenie win. G K Chesterton, zapytany, dlaczego został członkiem Kościoła, odparł: „Żeby otrzymać odpuszczenie grzechów”. Gdy C S Lewis został zapytany, jaka doktryna chrześcijańska nie ma odpowiednika w innych religiach, odparł: „Odpuszczenie grzechów”. W judaizmie także była jakaś forma takiej praktyki, ale chrześcijaństwo i judaizm to nie są różne religie. Chrześcijaństwo jest wypełnieniem judaizmu. Poza tym w Starym Testamencie nie mamy faktycznego odpuszczenia, zapłaty za grzechy, ale symboliczny znak, który dopiero w chrześcijaństwie, na Krzyżu został wyjaśniony i tylko przez Krzyż stal się zrozumiały.

Stary Testament uczy nas, że właśnie przez to, że faryzeusze nie uznali, że są grzesznikami, zamknęli sobie drogę do zbawienia. Uważajmy, żebyśmy i my nie popełnili tego samego błędu. Cena za odrzucenie prawdziwego Boga może bowiem okazać się bardzo wysoka.

Thursday, April 06, 2006

Peter Kreeft

Pisałem nie raz na mojej tronie o konwertytach. Zbliża się Wielkanoc i neokatechumeni znowu wstąpią do Kościoła Katolickiego. W ostatnich latach w Stanach Zjednoczonych corocznie 200-300 tysięcy dorosłych osób przyjmuje pełnię chrześcijaństwa i zostaje katolikami. Ale ja dziś chciałem napisać o jednym z nich. I to o takim, który katolikiem został już wiele lat temu.

Peter Kreeft wychował się jako „Reformed/Calvinist Christian”, czyli członek kościoła Ewangelicko-Reformowanego. Jego pierwsze życzliwe spojrzenie w kierunku katolicyzmu spowodowała wizyta w katedrze Św. Patryka w Nowym Jorku. Miał on wtedy 12 lat i w jednym z wywiadów powiedział, że „poczuł się, jakby był w niebie”. Zaczął się zastanawiać, czemu katolicy, którzy zupełnie zbłądzili doktrynalnie, budują tak piękne katedry i kościoły? Czy kłamstwo może być takie piękne? (To było wiele lat temu. Dzisiejsze kościoły chyba by nie zachwyciły już tak nikogo. A szkoda).

Później w Calvin College, gdy czytał o katolicyzmie, żeby odrzucić pokusę polubienia katolicyzmu bardziej, niż Kalwinista mógł to uczynić, zapisał się na przedmiot “Historia Kościoła”. Chciał sobie samemu udowodnić, że wczesny Kościół był protestancki w swej naturze. Ale już wtedy wiedział on jedno: To, czy ostatecznie zostanie on katolikiem, czy protestantem, zadecyduje Chrystus, nie on sam. By to było możliwe, musiał on dowiedzieć się prawdy o tym Kościele, jaki pozostawił nam na ziemi nasz Zbawiciel. Jaki naprawdę był ten Kosciół założony przez Jezusa.

Jak u wielu innych przed nim i wielu od czasu jego nawrócenia, znajomość historii Kościoła spowodowała to, że nie mógł równocześnie pozostać w kościele protestanckim i w być w zgodzie ze swoim sumieniem. „Zanurzyć się w historii to znaczy przestać być protestantem” napisał przed stu kilkudziesięciu laty kardynał John Henry Newman, inny znany konwertyta. Jego książka, „The Development of Christian Doctrine”, “Rozwój Doktryny Chrześcijańskiej” także odegrała rolę w nawróceniu Petera Kreefta. Przede wszystkim jednak fakt, że przez tysiąc lat nikt nie negował prawdziwej Obecności Jezusa w Eucharystii. Kalwin uważał, że ta obecność jest tylko symboliczna, ale historia uczy, że dopiero Berengar z Tours, ponad tysiąc lat po Chrystusie, był pierwszym teologiem negującym powszechną akceptację faktu, że Jezus jest naprawdę obecny w Najświętszym Sakramencie. Gdy raz się uwierzy w tę Prawdę doprawdy trudno pozostać poza Kościołem.

Peter Kreeft jest profesorem filozofii w Boston College. Jest też autorem wielu książek, niektórych także dostępnych w Polsce. Czasem mu niektórzy zarzucają, że będąc profesorem filozofii pisze popularne książki i to nie tylko filozoficzne, ale wręcz apologetyczne. A tymczasem apologetyka uważana jest przez "poważnych teologów" za niegodne zajęcie prawdziwego naukowca. On jednak odpowiada, że apologetyka jest atrakcyjna dla niego, bo wymaga rozumowania i argumentowania w celu odnalezienia prawdy. Chyba to samo powoduje, że i mnie zafascynowała apologetyka. Jeżeli chodzi o zarzut, że pisze on książki „popularne”, to odpowiedział on, że to dlatego, że takie książki lubi on sam czytać. Książki „naukowe” robią wrażenie, że są pisane do „ciał” i „gremiów” a nie do ludzi.

“Tradycyjna apologetyka ma złą opinię wśród modernistów, którzy nienawidzą tradycji i nie wierzą w nadprzyrodzone zjawiska, wśród postmodernistów, którzy nienawidzą racjonalnego rozumowania i nie wierzą w naturalne zjawiska i wśród „miłych” katolików zajętych ciągłym przepraszaniem, że nie są apologetami. Większość wydziałów teologii w „katolickich” uczelniach nie uczy apologetyki od dziesięcioleci i jest z tego dumnych. Nie chcą „siać niezgody” sugerując, że może istnieć obiektywna prawda, a więc inne osoby (inne niż „fundamentaliści”) mogłyby się mylić”
, powiedział Peter Kreeft.

Peter Kreeft więcej czasu poświęca argumentując przeciw sekularyzmowi, relatywizmowi i sceptycyzmowi, niż przeciw protestantom, Świadkom Jehowy, czy Mormonom. Uważa on, że trzeba walczyć z tym, który jest naszym prawdziwym wrogiem. Heretycy przynajmniej naprawdę kochają swą nieprawdziwą religię, wyznawcy sekularyzmu nienawidzą każdej religii. „Dlaczego jakikolwiek katolik miałby choć przez minutę myśleć, że fundamentalista, który wierzy w Boga, w Bóstwo Jezusa, w zmartwychwstanie, stworzenie, w upadek człowieka, grzech pierworodny, potrzebę zbawienia, nawrócenia, w rzeczywiste prawo moralne, cuda, niebo i piekło, miałby być większym problemem dla wiary katolickiej, niż sekularysta, który nie wierzy w żadną z powyższych rzeczy? Niezależnie od tego, jak głupi, fanatyczny i gniewny fundamentalista może być i jak slodki, otwarty, szczery i kochający ten, który wyznaje sekularyzm, porównujemy tu szklankę pełną w ¾ do szklanki zupełnie pustej.”

Peter Kreeft podaje dalej taki przykład ze swego życia: „Kilka lat temu spotkałem się na lunchu z relatywnie znanym pisarzem katolickim. Zadałem mu proste pytanie: Czy wierzysz, że niebo i piekło rzeczywiście istnieją? Otrzymałem odpowiedz godną Clintona (Coś w stylu „To zależy co rozumiesz przez ''istnieją''”). Później po powrocie do biura miałem konfrontację z fundamentalistą, który próbował nawrócić mnie i odciągnąć od “Nierządnicy Babilonu”, czyli Kościoła Katolickiego, bo mu “ciążyło moje zbawienie”. Nie mogłem go jednak przekonać, że katolicy to chrześcijanie. Gdy opuścił moje biuro, pomyślałem: Czuję się bliższy temu głupcowi, niż tamtemu słynnemu pisarzowi, gdyż ten fundamentalista wierzy w niebo i piekło i zależy mu na moim zbawieniu.”

Zapytany o radę dla tych, którzy są zainteresowani popularną apologetyką, dlaczego powinni się tym zając, dal on taką odpowiedź:

„Po pierwsze rób to, bo kochasz to robić, a nie dlatego, że jest to rzecz dobra, nakazana przez Boga. Po drugie rób to, bo jest to rzecz dobra, nakazana przez Boga, a nie dlatego, że kochasz to robić” Myślę, że muszę sobie wziąć te rady do serca :D.

Fakty wykorzystane w powyższym tekście pochodzą z wywiadu w czasopiśmie “Envoy” wydawanym przez Patryka Madrid. Książki Petera Kreefta są dostępne w wielu katolickich księgarniach, kilka jego tekstów po polsku można znaleźć na apologetyce. Dla znających angielski polecam gorąco stronę Petera Kreefta, www.peterkreeft.com. Są tam także jego wykłady na różnych konferencjach i kongresach katolickich. Polecam szczególnie ten o prawdziwym ekumenizmie: Ecumenism.mp3 . Więcej wykładów można znaleźć TUTAJ.