Thursday, March 31, 2005

Orędzie Maryi z 25. marca 2005.


„Drogie dzieci! Dziś wzywam was do miłości. Dziatki, miłujcie się Bożą miłością. Niech w każdej chwili, w radości i w smutku, miłość zwycięża i w ten sposób miłość zapanuje w waszych sercach. Jezus Zmartwychwstały będzie z wami, a wy będziecie Jego świadkami. Będę radować się z wami i chronić was pod matczynym płaszczem. Dziatki, ze szczególną miłością będę patrzeć na wasze codzienne nawrócenie. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Jeszcze raz o Terri Schiavo.


Witam wszystkich serdecznie po świątecznej przerwie. Przy okazji dziękuję wszystkim za życzenia świąteczne. Wczoraj wróciłem z Krakowa. Powrót był z przygodami, bo samolot Lufthansy miał problemy techniczne i wyleciał dopiero po południu, a nie jak planowano, o 7. rano. Ja i tak nie zdążyłbym na przesiadkę, więc po prostu wróciłem do rodziców i przedłużyłem pobyt o jeden dzień.

Ostatni mój felietonik jest o Terri i jest bardzo optymistyczny. Cóż, okazuje się, że mój optymizm nie był za bardzo uzasadniony. Wydawało mi się, że jak nastąpiła taka mobilizacja i solidarność obu izb amerykańskiego parlamentu i samego prezydenta Busha, to jakieś dobro z tego wyniknie. Niestety jeszcze raz okazało się, że sędziowie prowadzą swoją politykę i zamiast interpretować prawo, tworzą je.

Bóg co prawda z każdego zła jest w stanie wyprowadzić coś dobrego. Trudno mi tu coś prorokować, bo prorokiem nie jestem i moje przepowiednie się z reguły nie chcą spełnić, ale mam nadzieję, że konsekwencją tych wydarzeń związanych ze sprawą Terri Schiavo będzie uchwalenie jakiegoś prawa, mówiącego, że żywienie osób tego wymagających jest obowiązkiem.

W Polsce miałem kilka gorących dyskusji na temat Terri. Osoby dobre, kochające bliźnich, mające dobre serca, starały się mi udowodnić, że decyzja sędziego była słuszna. Argumenty są zawsze te same. Ona ma takie uszkodzenia mózgu, że lepiej dla niej będzie jak umrze, wyrządzamy jej przysługę, mąż ma prawo decydować w takich sytuacjach itd., itp. Te same argumenty i tak samo nielogiczne. Ale też nie bardzo się dziwię tym, co je wygłaszają, bo ludzie naprawdę mają problem z logicznym myśleniem. To co się czuje, jest ważne, a uczucia nie kierują się zdrowym rozsądkiem.

Do tego w polskiej telewizji usłyszałem słowa: „…przebywająca w stanie śpiączki Terri Schiavo przyjęła Komunię Świętą…” itd. Ale w jaki sposób ktoś w stanie śpiączki może to uczynić? Nawet jeżeli formą tej Eucharystii była Krew Pana Jezusa? Terri nigdy nie przebywała w stanie śpiączki. Ani 15 lat temu, ani teraz. Codziennie zasypiała, jak każdy z nas i codziennie się budziła. Przełykała ślinę, wodziła oczami za ludźmi, usiłowała mówić. Nie była „roślinką”. Była i jest po prostu bardzo chorą kobietą.

W samolocie, gdy wracałem wczoraj z Polski, leciała rodzina z trójką dzieci. Trzy dziewczynki, najstarsza miała może cztery latka, najmłodsza kilka miesięcy. Ale ta „środkowa” była ośrodkiem zainteresowania całego samolotu. Roześmiana, rozbawiona, chodziła między siedzeniami, klaskała w ręce, zaglądała w oczy pasażerom. Wygrała nasze serca, ale zajęło jej to trochę czasu.

Dlaczego? Otóż przez pierwsze kilka godzin nie zauważyliśmy jej wcale. Rodzina zajmowała cztery miejsca w środku samolotu, niemowlę na kolanach mamy, a ta córeczka była „schowana” w środku. Rodzice nie chcieli jej eksponować, bo ona była „nienormalna”. Nie znam się na tym, nie jestem lekarzem, ale było wyraźnie widać, że dziewczynka ta ma jakieś zaburzenia rozwojowe, umysłowe i fizyczne. Zniekształcona główka, zdeformowana figura dziecka. Uszkodzenia nie były wielkie, ale wystarczająco widoczne, żeby przy spojrzeniu na nią pomyśleć od razu: „Biedne dziecko”. I biedni rodzice.

Tyle tylko, że dziecko to było szczęśliwe. Gdy wreszcie uciekła mamie, gdy mama zobaczyła, jak życzliwie wszyscy się odnoszą do tej dziewczynki i nie chowała jej już tak zazdrośnie. Patrząc na tą małą łatwo zresztą było zrozumieć, że i rodzice są szczęśliwi. To dziecko to była sama radość. Ale czy nie przyjdzie kiedyś dzień, gdy jakiś chory na głowę sędzia, w ramach swej „agendy” i narzucania innym swoich poglądów i przekonań nakaże, że mają oni swą córeczkę zagłodzić na śmierć?

To nie jest wcale przesada z mojej strony. Z Holandii już uciekają starzy ludzie, bo śmierć w szpitalach i hospicjach wcale tam nie jest dobrowolna. Zresztą i w USA w domach opieki „pomaga się” ludziom starym, chorym, bez rodziny, odmawiając im podawania wody i pożywienia. Gdy więc taka praktyka istniała do teraz, gdy jest nielegalna, to co się stanie w najbliższej przyszłości? Gdy sądy de facto uznały, że wolno ją stosować?

Moja żona pracuje w szpitalu rehabilitacyjnym. W tej chwili przebywa w nim 120 pacjentów. Celem ich pobytu jest właśnie rehabilitacja. Przywrócenie ich organizmom różnych funkcji, takich jak zdolność mówienia, czy posługiwania się rękami, po różnego rodzaju wypadkach. Są tam pacjenci po atakach serca, po wylewach, wypadkach samochodowych, czy pobiciach. Osiemdziesięciu z nich, a więc dwie trzecie, jest karmionych tak, jak była karmiona Terri.

Oczywiście większość z nich uzyska jakąś poprawę zdrowia. U większości ta rehabilitacja da jakieś efekty. Nie zawsze wiadomo jakie, ale nie jest to chyba istotne. Każda poprawa jest oczekiwana i potrzebna, rodziny czekają na cokolwiek, co podniosłoby poszkodowanym jakość życia. Ale przecież i w przypadku Terri można było wiele osiągnąć. Jak już chyba pisałem wcześniej, doktor William Hammesfahr, autorytet w dziedzinie rehabilitacji, mający na tym polu wiele sukcesów, po zbadaniu Terri powiedział, że gdyby jej nie zaniedbano od samego początku, możnaby uzyskać nawet takie wyniki, jak przywrócenie jej zdolności mowy i logicznego komunikowania się.

Oczywiście na każdego eksperta mówiącego jedno, znajdzie się dwóch mówiących coś zupełnie odwrotnego. Taka już jest rola ekspertów. Ale jeżeli mamy choć cień wątpliwości, to czy wolno nam wybrać takie rozwiązanie, jakie wybrano w sprawie Terri? Czy, gdy mamy cień wątpliwości w sprawie mordercy, możemy skazać go na śmierć? Na wszelki wypadek? I dlaczego jest nielegalne w Stanach Zjednoczonych zagłodzenie skazanych prawomocnym wyrokiem sądowym, gdyż nielegalne jest stosowanie kar okrutnych, a sądy zadecydowały, że można zagłodzić biedną Terri?

Prawdę mówiąc gdybym ja swojemu własnemu psu zrobił to, co mąż i „lekarze” za zgodą sądów czynią Terri Schiavo, poszedłbym siedzieć. Ale to mnie nie dziwi, bo zwierzęta mają od dawna nie tylko lepszą opiekę prawną ale też większą sympatię sądów i opinii publicznej. Wystarczy wspomnieć prawo zabraniające rozbijania jajek żółwi i ptaków będących pod ochroną i porównać to prawo do legalizacji aborcji. Ale ludzie nie są pod ochroną w Stanach. Zwłaszcza ludzie chorzy i wierzący w Boga.

Poprzednich felietonach pisałem, że jestem dumny z parlamentu amerykańskiego, z prezydenta Busha, z tego, że jestem Amerykaninem. Dzisiaj już taki dumny nie jestem. Powiedziałbym nawet, że mam całkiem czerwoną twarz. Ze wstydu. Trudno nie porównać sprawy Terri z praktyką nazistów, głodzących więźniów jako karę za ucieczkę współtowarzysza niedoli. Moralny upadek pewnych ludzi sięga dna. I mimo, że ciągle są miliony walczące z tą „cywilizacją śmierci”, to jednak w sprawie Terri odnieśliśmy klęskę.

Nie jest to koniec tej sprawy. Ciągle proszę o modlitwę w sprawie Terri. To już 14. dzień bez wody i pożywienia. Wydaje się, że wszystkie środki, jakimi rodzice i rodzeństwo dysponowali, zostały wykorzystane. Nikt nie może żyć wiele dłużej bez wody i muszą nastąpić nieodwracalne zmiany w niektórych organach, jak nerki. Módlmy się więc o nią i za nią, ale módlmy się też o to, żeby o naszym życiu decydował Bóg Wszechmogący, a nie sądy i politycy. Nie oni nam życie dali, niech nie oni nam je odbierają. Ich jedynym zadaniem ma być ochrona naszego życia, a nie jego odbieranie. I nawet jak nauka Kościoła dopuszcza odebranie komuś życia, uznając prawo władz cywilnych do karania śmiercią ciężkich przestępców, to wynika to właśnie z tego samego powodu: Obowiązku władz do ochrony życia swych obywateli. Terri nie zagraża nikomu i nie została skazana za żadne przestępstwo. Nigdy więc ja nie zrozumiem, dlaczego mąż, z przyzwoleniem sądu, miał prawo zagłodzić ją na śmierć. Nawet nie jak psa, bo zagłodzenie psa na śmierć byłoby „niehumanitarne”. Tylko, że nagle słowo „humanitarny” straciło cały swój sens.

PS. Klikając na tytuł tego felietonu można wejść na forum, gdzie sprawa Terri jest dyskutowana. Zapraszam.


Z ostatniej chwili.
Terri Schindler-Schiavo zmarła dzisiaj, 31. marca 2005, w wieku 41 lat, po dwu tygodniach głodówki, z wycieńczenia spowodowanego brakiem pożywienia i wody. Przegrała swą walkę. Niech odpoczywa w pokoju.

Monday, March 21, 2005

Terri na razie uratowana! Nadzwyczajna interwencja kongresu Stanów Zjednoczonych i prezydenta Busha.


Prezydent Bush podpisał właśnie prawo mające na celu uratowanie życia Terri Schiavo. Kongres Stanów Zjednoczonych głosował tuż po północy, 203 do 58, za tą ustawą, zwaną „kompromisem Niedzieli Palmowej”. Głosowanie odbyło się po trzygodzinnej debacie, która trwała od godziny 21. w niedzielę wieczór. Senat, jak już pisałem, zatwierdził ją wcześniej jednogłośnie.

Prezydent specjalnie wyleciał ze swego rancho w Teksasie, gdzie przebywał już z okazji Świąt Wielkanocnych, powrócił do Waszyngtonu i o 1:11 rano lokalnego czasu podpisał ustawę.

„W przypadkach takich jak ten, gdzie są poważne pytania i wątpliwości, nasze społeczeństwo, nasze prawo i nasze sądy powinny decydować na korzyść życia” -Powiedział Bush po podpisaniu ustawy.

Republikanie głosowali w stosunku 156 do 5, przy 71 nieobecnych, demokraci 47 do 53 na niekorzyść prawa, przy 102 nieobecnych. Jeszcze raz okazuje się, kto tu jest za kulturą życia, a kto śmierci i jak ważne były ostatnie wybory.

Sprawę Terri teraz będzie rozpatrywał sąd federalny i miejmy nadzieję, że pierwsze, co zrobi, to zarządzi podłączenie rurki do otrzymywania pokarmu. Który konkretnie sędzia zajmie się sprawą, zdeterminuje komputer. Sprawa nie jest jeszcze w najmniejszym stopniu skończona, ale wygrana została poważna bitwa. A ja, jak już pisałem w poprzednim felietoniku, jestem dumny z prezydenta Busha i z tych senatorów i kongresmanów, którzy wzięli udział w głosowaniu i głosowali za tą ustawą.

Nie zapominajmy o modlitwach w intencji Terri. Bo mam wrażenie, że to głównie Bóg tu działa, a politycy są tylko Jego narzędziem w tej sprawie. Ale Bóg potrzebuje znać nasze życzenia i prośby, On nam nie narzuca swej woli, On nam dał naszą wolną wolę. A ponieważ w tym przypadku nasza i Jego wola są takie same, to możemy liczyć na Jego pomoc. Poprośmy więc Go o nią w naszych codziennych modlitwach. I nie zapomnijmy od podziękowania za to, co do tej pory w tej sprawie uczynił. Dziękuję.


Wtedy odezwie się Król do tych po prawej stronie: Pójdźcie, błogosławieni Ojca mojego, weźcie w posiadanie królestwo, przygotowane wam od założenia świata! Bo byłem głodny, a daliście Mi jeść; byłem spragniony, a daliście Mi pić […] byłem chory, a odwiedziliście Mnie; byłem w więzieniu, a przyszliście do Mnie. Wówczas zapytają sprawiedliwi: Panie, kiedy widzieliśmy Cię głodnym i nakarmiliśmy Ciebie? spragnionym i daliśmy Ci pić? […] Kiedy widzieliśmy Cię chorym lub w więzieniu i przyszliśmy do Ciebie? A Król im odpowie: Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili. (Mt 25,34-40)

Nowa wersja „Pasji” Gibsona, sprawa Terri Schiavo, orędzie Maryi i Wielkanoc w Polsce.


Właśnie wróciłem z kina, z projekcji okrojonej wersji „Pasji” Gibsona. Sam film, którego nie widziałem od roku, robi chyba nie mniejsze wrażenie, niż przy pierwszym oglądaniu. Także i dzisiaj miałem czasem wilgotne oczy. Za każdym razem, gdy oglądam ten film, odkrywam niezauważone wcześniej znaczenia i symbole. A sama edycja filmu nie przeszkodziła w niczym. Jest trochę łatwiejszy w odbiorze, dzięki temu, że najdrastyczniejsze sceny są usunięte, ale nie jest to w żadnym wypadku film „lukrowany”. Ludzie nadal wychodzą milcząco, rozmodleni wewnętrznie.

Ja osobiście chyba wolę oryginalną wersję, ale rozumiem motywację reżysera, który chciał pomóc tym, którzy bali się tych najbardziej drastycznych momentów. Z tego, co zauważyłem, najwięcej złagodzono sceny biczowania. Nie ma na przykład momentu, gdy zakrzywione końce bicza wyrywają kawałki ciała Jezusa. Ze sceny Ukrzyżowania usunięto zbliżenie na gwóźdź przebijający dłoń Pana, scenę odwrócenia Krzyża, aby zagiąć końce gwoździ i zbliżenie na moment, gdy kruk wydziobał oko ukrzyżowanego łotra.

Za kilkanaście godzin odlatuję do Krakowa, żeby z rodzicami i siostrą spędzić ten cudowny, najświętszy czas roku. Rodzina co prawda też zostaje tutaj, bo lecę sam, bez żony i dzieci, ale taki już los emigranta. Zawsze ktoś bliski zostaje i niemalże niemożliwe jest zgromadzenie całej rodziny w jednym miejscu i jednym czasie.

Przed odlotem chciałem napisać o kilku sprawach, bo przez dziesięć dni pewnie nie będę miał okazji do zajmowania się tą stroną. Oczywiście nie z tego powodu, że lecę, w końcu w Polsce tak samo łatwo można mieć dostęp do Internetu, jak tutaj, ale dlatego, że najbliższe dni chciałbym poświęcić modlitwie i spotkaniom z najbliższymi, a nie spędzać ich z nosem w komputerze.

Przede wszystkim sprawa Terri Schiavo. W ostatni piątek jej mąż odniósł zwycięstwo nad rodzicami i doprowadził, z pomocą powtórnego nakazu sędziego Greer’a, do odłączenia rurki doprowadzającej do organizmu Terri żywność i napoje. W chwili, w której to piszę, Terri głoduje od blisko 60 godzin. Rodzice nie zostali wpuszczeni do jej pokoju i nikt nie wie, co się tam dzieje i w jakim jest ona stanie. Kongres Stanów Zjednoczonych wydał nakaz przesłuchania Terri i jej męża przed rozjechaniem się na przerwę świąteczną, licząc na to, że wystarczy to na powstrzymanie sędziego i męża Terri, ale ich przewidywania okazały się płonne.

Coraz więcej szczegółów wskazuje na to, że nie jest to walka o jedną chorą kobietę. To jest walka o to, kto ma decydować o życiu i śmierci osób uznanych przez innych za mniej wartościowych. To walka podobna do tej, jaka miała miejsce w nazistowskich Niemczech w latach dwudziestych i trzydziestych. I tak, jak wtedy milcząca większość „dobrych ludzi” nic nie zrobiła, aż było za późno, tak teraz odnoszę czasem wrażenie, że milcząca większość Amerykanów, niedoinformowana, lub celowo zdezinformowana przez media niewiele robi aby zapobiec tej toczącej się na naszych oczach tragedii.

Na szczęście chrześcijanie, katolicy i ewangelicy, fundamentaliści, baptyści i wielu innych zmobilizowali się na tyle, że byli w stanie dokonać rzeczy niemożliwej. A raczej niemalże niemożliwej, bo dzięki temu, że wszyscy politycy wiedzą, czyje głosy miały decydujące znaczenie w ostatnich wyborach, to teraz gdy parę milionów chrześcijan dzwoni do biur kongresu, wysyła e-maile i pisze listy, blokując wszelkie połączenia, to politycy słuchają uważnie ich głosów.

Senatorowie jak wysiedli w swych rodzinnych stronach z samolotów, którymi udali się już na wakacje, gotowi do zasłużonego odpoczynku, tak wsiedli zaraz powrotem, powrócili do Waszyngtonu i dzisiaj, tzn. w niedzielę na nadzwyczajnej sesji uchwalili jednogłośnie, że sprawą powinien się zająć sąd federalny, odbierając de facto sędziemu Greer prawo do decydowania o życiu i śmierci Terri.

Problemem jest tym razem izba niższa kongresu. Przedstawiciele Florydy, rzecz jasna demokraci, zapowiedzieli, że nie odbędzie się bez debaty, a następnie bez oficjalnego głosowania, z liczeniem nie tylko głosów, ale i kongresmanów. Nie wiadomo, ilu z nich powróci i jak tam się potoczy głosowanie. Prezydent Bush zapowiedział, że jeżeli coś kongresmani przeforsują, on czeka o każdej porze dnia i nocy i natychmiast to podpisze. Także sąd federalny w Atlancie jest gotowy na natychmiastowe rozpatrzenie sprawy, nawet o 4 rano w nocy z niedzieli na poniedziałek.

Sprawa nie jest jeszcze zakończona i Bóg jeden wie, jak się zakończy. Ale ja znowu jestem dumny z tego, że jestem Amerykaninem. To jest właśnie taka Ameryka, o jakiej marzyłem jako dziecko, jaką widziałem w tych naiwnych może westernach z lat 60-tych i której podobno już nie ma. Tymczasem widać teraz, podczas tej walki, że mimo, że nie brakuje tu ludzi złych, to też wielu wpływowych polityków robi wiele dla uratowania jednej chorej, biednej kobiety, skazanej decyzją lokalnego sędziego na powolne umieranie.

Sprawa ta też pokazuje zalety i wady systemów demokratycznych. Nie ma idealnych rozwiązań i demokracja bez moralnych wartości, bez moralnego kręgosłupa jest chyba najgorszym z ustrojów. Nie zapominajmy, że Hitler też doszedł do władzy w demokratycznych wyborach. Ale jak na razie w USA ten balans ciągle jest prawidłowy i my, osoby wierzące, nadal możemy liczyć na swych przedstawicieli. Czasem nawet po ustawowych godzinach pracy. Ważne tylko, żeby nasz głos był na tyle głośny, żeby został wyraźnie usłyszany. A może w wyniku tej sprawy kongres uchwali też jakieś granice samowoli sądów, bo te dawno już przestały interpretować prawo (co powinno być ich jedynym zadaniem), a zajmują się coraz częściej tego prawa tworzeniem.

Nie wiem, czy zdążę jeszcze napisać przed odlotem, jak ta sprawa się zakończyła. Pewnie jutro coś jeszcze uaktualnię, ale zapraszam już na stronę rodziny Terri, www.terrisfight.org dla uzyskania najnowszych wiadomości.

Za kilka dni piątek, 25. marca. Dzień niezwykły. Nie tylko Wielki Piątek, dzień Męki Pańskiej, ale także uroczystość Zwiastowania Najświętszej Marii Pannie. Oczywiście Kościół, gdy tak się nałożą dni kalendarza liturgicznego, obchodzi uroczyście tylko jedno święto. Nie wiem, czy Zwiastowanie będzie przeniesione na termin po Wielkanocy, czy też nie będziemy go w tym roku świętować, ale prywatnie warto sobie ten fakt w Wielki Piątek przypomnieć.

Powód, dla którego jest możliwe takie nałożenie się dat jest prosty. Okres Wielkanocny jest świętem ruchomym i jest zdeterminowany terminami astronomicznymi. Konkretnie Niedziela Wielkanocna jest zawsze pierwszą niedzielą po pierwszej pełni księżyca, która następuje po 21. marca. W wyniku takiej kalkulacji, Wielkanoc najwcześniej może być 22. marca, najpóźniej 25. kwietnia. W tym roku pełnia księżyca będzie właśnie w piątek, 25. marca (pamiętacie pierwszą scenę z Pasji Gibsona? Modlitwę Jezusa w Ogrodzie Oliwnym i piękny księżyc w pełni?), więc Wielkanoc wypadnie w pierwszą niedzielę po tym dniu.

Termin Zwiastowania wynika z innego faktu. Mianowicie z tego, że skoro Kościół przyjął symbolicznie dzień 25. grudnia za dzień Bożego Narodzenia, to z samej znajomości biologii wiemy, że Niepokalane Poczęcie nastąpiło 9 miesięcy wcześniej, czyli 25. marca.

Wielki Piątek to także pierwszy dzień przepięknej nowenny danej nam przez Świętą Faustynę. A raczej przez samego Pana Jezusa za jej pośrednictwem. Sama modlitwa zajmuje nie więcej, niż parę minut dziennie. Oczywiście zawsze można się pomodlić więcej, tradycyjnie już wiele osób odmawia Koronkę do Miłosierdzia Bożego wraz z Nowenną. Ale myślę, że lepiej przynajmniej odmówić same słowa Nowenny, powiedzmy z modlitwą Ojcze nasz, Zdrowaś Mario i Chwała Bogu, niż nie odmawiać jej wcale z braku czasu. Taka uproszczona forma Nowenny to naprawdę najwyżej pięć minut dziennie, a odmawiając ją możemy uratować wiele dusz. Ważne, żeby odmawiać ją sercem, forma jest mniej ważna. Na mojej stronie są słowa tej Nowenny, wystarczy kliknąć TUTAJ.

25. dzień każdego miesiąca, to także dzień orędzi Matki Bożej z Medjugorie. Ja oczywiście zamieszczę Jej słowa, ale dopiero po powrocie z Polski. Gdyby ktoś chciał je przeczytać wcześniej, może odwiedzić stronę www.medjugorje.hr. Zazwyczaj już koło siódmej-ósmej wieczorem jest polskie tłumaczenie najnowszego orędzia Maryi.

Tymczasem 18. marca Mirjana Dragićević-Soldo miała swoje coroczne spotkanie z Maryją. Ci wizjonerzy, którzy otrzymali już 10 tajemnic od Maryi nie widzą jej każdego dnia, lecz raz w roku. Mijana właśnie w dniu 18. marca rozmawia z Maryją. W tym roku otrzymała od Niej następujące orędzie:

"Drogie dzieci! Przychodzę do was jako matka, która kocha swoje dzieci ponad wszystko. Dzieci moje, również was pragnę nauczyć kochać. Modlę się o to. Modlę się, byście w każdym bliźnim rozpoznali mojego Syna. Droga do mego Syna, który jest prawdziwym pokojem i miłością, prowadzi poprzez miłość do bliźnich. Dzieci moje, módlcie się i pośćcie, by wasze serce było otwarte na tę moją intencję.”

To chyba tyle „spraw organizacyjnych”. Ja już się czuję „pielgrzymkowo”. Co prawda jeszcze 24 godziny temu byłem na Florydzie, ale nawet tam wszechobecne palmy przypominają okres Wielkanocny. A dzisiaj mieliśmy w naszej parafii polską mszę, bardzo uroczystą, a wieczorem, jak mówiłem, byłem na „Pasji” Gibsona, które to dzieło jest raczej ikoną, modlitwą, niż po prostu filmem. Za dobę, jak Bóg da, będę już nad oceanem, zmierzając w tempie 1000 km/godzinę w stronę ukochanego Krakowa, gdzie mam zamiar spędzić okres Wielkiego Tygodnia. I na pewno po powrocie podzielę się z wami swymi wrażeniami.

Na koniec chciałem wszystkim życzyć owocnego spędzenia tych najbliższych dni. Dużo Bożych błogosławieństw, zdrowia i radosnego powitania Jezusa Zmartwychwstałego. Szczęść Boże wszystkim. Do usłyszenia za 10 dni. A gdy w tym tygodniu zobaczycie jakiegoś wąsacza u Dominikanów w kościele Trójcy Świętej w Krakowie, czy na dróżkach w Kalwarii Zebrzydowskiej, pozdrówcie. Może to będzie Hiob z ziemi US, mąż sprawiedliwy, prawy, bogobojny i unikający zła. A przynajmniej mający zamiar, z Bożą pomocą, takim się kiedyś stać. ;-)

Saturday, March 19, 2005

Wtedy Jezus zawołał donośnym głosem: Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego. Po tych słowach wyzionął ducha. (Łk 23,46)


Ostatnie przed śmiercią, według Ewangelii Łukasza, słowa Jezusa. Tak proste, że każda próba napisania czegoś inteligentnego musi się zakończyć porażką. Słowa dziecka do Ojca, któremu się bezgranicznie ufa. Słowa zawierzenia i oddania się.

Ale myślę, że nie powinniśmy czekać do momentu śmierci z wypowiedzeniem tych słów. W pewnym sensie zresztą w momencie śmierci łatwo jest je wypowiedzieć, jeżeli nasza wiara jest prawdziwa. Czasem jest trudniej żyć niż umierać.

Śmierć wymusza na nas pewien radykalizm. Nie ma wtedy szarej strefy. Nie ma nacisku środowiska. Nie ma wstydu, nie ma szpanowania, nie ma udawania. Oddanie swego ducha, swego życia w ręce Boga teraz, gdy nam się wydaje, że nie stoimy jeszcze w obliczu nieuchronnej śmierci, to jest dopiero trudna decyzja.


Decyzja trudna, ale na pewno mądra. Nie wiemy, kiedy tak naprawdę przyjdzie nam się spotkać z naszym Bogiem twarzą w twarz. Tyle ludzi odchodzi niespodziewanie do Pana każdego dnia. Ja piszę te słowa z Miami, za chwilę ruszam w drogę do domu. 1200 km. Noc. Weekend. Pijani kierowcy. Zmęczenie. Każda podróż może być ostatnia. Pojutrze lecę do Polski, żeby z rodzicami, z rodziną spędzić ten uroczysty, najświętszy okres w roku. A samolot przecież jest cięższy od powietrza. Ja wiem, że lata, wszyscy tak mówią. Zresztą leciałem już nad oceanem kilkanaście razy i za każdym się udawało. Ale przecież tak naprawdę nigdy nie wiadomo. Ale nie trzeba być kierowcą, czy wybierać się w podróż samolotową. Bóg nas może powołać do siebie w każdej chwili.

Pewnemu zamożnemu człowiekowi dobrze obrodziło pole. I rozważał sam w sobie: Co tu począć? Nie mam gdzie pomieścić moich zbiorów. I rzekł: Tak zrobię: zburzę moje spichlerze, a pobuduję większe i tam zgromadzę całe zboże i moje dobra. I powiem sobie: Masz wielkie zasoby dóbr, na długie lata złożone; odpoczywaj, jedz, pij i używaj! Lecz Bóg rzekł do niego: Głupcze, jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy od ciebie; komu więc przypadnie to, coś przygotował? (Łk 12,16b-20)

Jeszcze tej nocy zażądają twojej duszy… Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego!

Potem Jezus rzekł: Pragnę. A gdy skosztował octu, rzekł: Wykonało się! I skłoniwszy głowę oddał ducha.


Potem Jezus świadom, że już wszystko się dokonało, aby się wypełniło Pismo, rzekł: Pragnę. Stało tam naczynie pełne octu. Nałożono więc na hizop gąbkę pełną octu i do ust Mu podano. A gdy Jezus skosztował octu, rzekł: Wykonało się! I skłoniwszy głowę oddał ducha.(J 19, 28-30)

Dwa z siedmiu ostatnich słów Jezusa: „Pragnę.” I „Wykonało się.”. Czemu teraz Jezus powiedział, że pragnie? Nie odczuwał pragnienia wcześniej? Od aresztowania na Górze Oliwnej minęło już wiele godzin. A wcześniej, gdy żołnierze chcieli mu dać napój gaszący pragnienie i przynoszący ulgę w cierpieniu, Jezus odmówił. Dlaczego więc teraz? I jakie Pismo się wypełniło? Co się tu właściwie wydarzyło?

Dlaczego Jezus mówi też, że się „wykonało”? Co miał na myśli? Zbawienie wszystkich ludzi? Ale gdyby nie zmartwychwstanie, sama śmierć nie miałaby większego sensu i znaczenia. Święty Paweł przecież wyraźnie pisze:


A jeśli Chrystus nie zmartwychwstał, daremne jest nasze nauczanie, próżna jest także wasza wiara. Okazuje się bowiem, żeśmy byli fałszywymi świadkami Boga, skoro umarli nie zmartwychwstają, przeciwko Bogu świadczyliśmy, że z martwych wskrzesił Chrystusa. Skoro umarli nie zmartwychwstają, to i Chrystus nie zmartwychwstał. A jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara i aż dotąd pozostajecie w swoich grzechach.
(1Kor 15,14-17)

To Zmartwychwstanie było zwycięstwem nad grzechem i nad śmiercią. Co więc się wykonało? Otóż śmiem twierdzić, że to, co się wykonało, to Wieczerza Paschalna, Exodus, ofiara Baranka i pierwsza Msza Święta. Uroczystość Święta Paschy, którą obchodził Jezus z uczniami w Wieczerniku, która sama była świętem obchodzonym na pamiątkę wyjścia Żydów z niewoli Egipskiej i symbolizowała wyjście z niewoli grzechu. Ale naprawdę z tej niewoli nas wyzwoliła dopiero śmierć Baranka i Jego Zmartwychwstanie. Ale tu, wraz ze spożyciem Czwartego Kielicha, zakończyła się ofiara Jezusa, który jest kapłanem i ofiarą doskonałą złożoną za nasze grzechy.

Jakiego kielicha? Co to za „czwarty kielich”? Cóż, zapraszam do przeczytania mojego pierwszego tekstu, jaki napisałem przed paroma laty. Nie wiedziałem nawet wtedy, że będę miał swą stronę internetową, napisałem to na spotkanie w gronie kilku osób studiujących Biblię. Ale ten tekst dobrze tłumaczy słowa Jezusa i warto przeczytać go teraz.

Wystarczy kliknąć TUTAJ. Zapraszam.

Eli, Eli, lema sabachthani? to znaczy Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił? (Mt 27,46b)


Słuchając protestanckich pastorów spotkałem się wielokrotnie z taką interpretacją tego wersetu: Pan Jezus, przyjmując na siebie wszystkie nasze grzechy stał się tak przykrym widokiem dla Boga Ojca, że Ten w tym momencie odwrócił od Jezusa swą twarz, nie mogąc na niego patrzeć. Ta interpretacja jest zgodna z inną ich nauką, że my na zawsze pozostaniemy brudnymi grzesznikami, ale „pokryci czystością Jezusa” i Jego doskonałością, jak płaszczem nas szczelnie okrywającym, zyskamy Niebo. Wystarczy tylko zaakceptować darmowy prezent, jaki dał nam na Krzyżu Jezus, biorąc na siebie nasze grzechy i płacąc za nasze odkupienie tę potworną cenę.

Co za okropna teologia, co za niesprawiedliwa fikcja. Kruczek prawny, dzięki któremu Ojciec karze niewinnego Syna, a potem udaje, że nie dostrzega naszego zepsucia, naszego zła, naszej grzeszności i patrząc na nas widzi tylko swego Syna, który za nas zapłacił za grzechy.

Kościół Katolicki zupełnie inaczej rozumie odkupienie naszych grzechów. To nie jest legalna i niesprawiedliwa transakcja, nie osiągamy wolności dlatego, że Bóg znalazł kruczek prawny. Wolność, zbawienie uzyskujemy dlatego, że stajemy się dziećmi Bożymi. To prawda, że nie możemy usatysfakcjonować Bożej sprawiedliwości i że tylko Jego Miłosierdzie umożliwia nam zbawienie, ale to także On sam, Bóg Ojciec, umiera za nas na Krzyżu. On nie jest odwrócony teraz od Jezusa, On jest z Nim teraz zjednoczony tak, jak nigdy indziej w historii ludzkości.

Biblia uczy nas, że nic nieczystego nie może osiągnąć Nieba (por. Ap 21,27). Poza tym nawet na „chłopski rozum”, jakbyśmy się czuli przez całą wieczność, gdybyśmy wiedzieli, że jesteśmy brudnymi grzesznikami, maskującymi się tylko przed Bogiem Ojcem? Zasłaniającymi się Jezusem? I w jaki to sposób miałby Jezus coś ukrywać przez całą wieczność przed Ojcem? Cała ta bezsensowna teoria jest konsekwencją odrzucenia doktryny czyśćca. Wiedząc, że człowiek często w momencie śmierci jest daleki od ideału, ale jest w stanie łaski uświęcającej i odrzucając koncepcję oczyszczenia się po śmierci przed zjednoczeniem się z Bogiem, musiano wymyślić jakąś inną teorię umożliwiającą pogodzenie naszego braku doskonałości z wymogiem, że nic nieczystego nie osiągnie Nieba.

Nauka Kościoła jest dużo logiczniejsza i piękniejsza w swej istocie. Odkupienie grzechów, które jest darem, daje nam życie, daje nam Łaskę uświęcającą, ale skutki tych grzechów w nas pozostają. Powiedzmy, że ktoś miał problem z pornografią. Spowiedź, odpuszczenie grzechów powoduje, że już nasze dusze odzyskały życie, ale nasz rozum nie może się pozbyć tych wyobrażeń, które tkwią w naszej pamięci. Czyściec umożliwia nam „sformatowanie twardego dysku”, wyrzucenie tych wyobrażeń z pamięci i zapłatę, zadośćuczynienie tym, których skrzywdziliśmy. Możemy wtedy wejść do Królestwa nie jak „kupa gnoju pokryta śniegiem” (autentyczne sformułowanie Lutra), ale jak prawdziwe dzieci Boże.

Dlaczego więc Jezus zawołał te słowa? Z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze Jezus był naprawdę, w pełni człowiekiem, jak każdy z nas. I w swym człowieczeństwie czuł się opuszczony w swym cierpieniu na Krzyżu. Opuszczony przez większość uczni, przez tych, których uzdrowił, których nauczał i czuł się też opuszczony przez Boga. My też, gdy cierpimy, gdy mamy kłopoty, gdy odejdzie od nas ktoś bliski, odczuwamy samotność to wydaje się nam, że Bóg o nas zapomniał. Ale możemy być pewni, że jest to tylko uczucie, zrozumiałe w takiej sytuacji. Obiektywna rzeczywistość jest taka, że Bóg właśnie wtedy jest najbliżej nas.

Jak pisałem we wstępie do tych rozważań, nie da się oddzielić natury Boga Ojca i Jezusa. Jeżeli myślimy, że to są jakieś osobne zupełnie istoty, nie powiązane ze sobą, to redukujemy Boga do naszej ludzkiej miary. To prawda, że każda z Osób jest oddzielna, w tym sensie Syn nie jest Ojcem, a ani Syn ani Ojciec nie są Duchem Świętym, ale to nie znaczy, że jedna z tych Osób może coś odczuwać, czy wiedzieć, czego by nie wiedziała, czy odczuwała inna Osoba. Ich wiedza jest pełna, Bóg, każda z Osób Trójcy, wie wszystko, więc mają wspólną naturę, wspólne zrozumienie i odczuwanie rzeczy.

Dlatego też nie możemy powiedzieć, że Bóg Ojciec był „nie fair” w stosunku do Syna. To nie z nakazu Ojca Jezus oddał za nas życie, to był plan Boga, we wszystkich Jego Osobach, od początku. Jezus, zjednoczony z Ojcem, w Duchu Świętym, dobrowolnie oddał za nas życie, a Ojciec z Duchem Świętym, który jest Miłością ich łączącą, współcierpieli z Jezusem na Krzyżu.

Drugą przyczyną, dla której Jezus zawołał te słowa, było zwrócenie uwagi zgromadzonego tłumu na pewien istotny fakt. Jak wiemy, Żydzi doskonale znali Pismo Święte. Modlili się odmawiając, czy śpiewając Psalmy. Ale w czasach Jezusa nie było jeszcze numeracji psalmów, jak dzisiaj są one ponumerowane. Chcąc zwrócić uwagę na któryś z nich, po prostu cytowało się pierwszą linijkę tekstu. Jezus wołając te słowa, chciał właśnie zwrócić uwagę na jeden z psalmów.

Jedną z przyczyn, dla której Żydzi nie uznali w Jezusie Mesjasza był fakt, że czekali oni na kogoś, kto odniesie militarne zwycięstwo, pokona Rzymian, uzyska wolność dla Jerozolimy i zostanie królem wolnego państwa. Zupełnie odrzucili taką interpretację, że najpierw musi przyjść Mesjasz cierpiący. Jezus, cytując z Krzyża początek Psalmu znanego nam dziś jako Psalm 22, ukazuje im, przypomina fakt, że Mesjasz najpierw musiał przyjść i oddać za nich życie, zanim powróci na końcu świata jako triumfator w takim znaczeniu, jakiego wtedy oni oczekiwali.

Przeczytajcie z uwagą ten psalm. Psalm ten zresztą jest w swej wymowie bardzo optymistyczny. Zapowiada co prawda, ze zdumiewającą precyzyjnością, te tragiczne wydarzenia, których zgromadzeni pod Krzyżem są świadkami, ale też zapowiada przyszły tryumf Boga:

Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił? Daleko od mego Wybawcy słowa mego jęku.
Boże mój, wołam przez dzień, a nie odpowiadasz, wołam i nocą, a nie zaznaję pokoju.
A przecież Ty mieszkasz w świątyni, Chwało Izraela!
Tobie zaufali nasi przodkowie, zaufali, a Tyś ich uwolnił;
do Ciebie wołali i zostali zbawieni, Tobie ufali i nie doznali wstydu.
Ja zaś jestem robak, a nie człowiek, pośmiewisko ludzkie i wzgardzony u ludu.
Szydzą ze mnie wszyscy, którzy na mnie patrzą, rozwierają wargi, potrząsają głową:
Zaufał Panu, niechże go wyzwoli, niechże go wyrwie, jeśli go miłuje.
Ty mnie zaiste wydobyłeś z matczynego łona; Ty mnie czyniłeś bezpiecznym u piersi mej matki.
Tobie mnie poruczono przed urodzeniem, Ty jesteś moim Bogiem od łona mojej matki,
Nie stój z dala ode mnie, bo klęska jest blisko, a nie ma wspomożyciela.
Otacza mnie mnóstwo cielców, osaczają mnie byki Baszanu.
Rozwierają przeciwko mnie swoje paszcze, jak lew drapieżny i ryczący.
Rozlany jestem jak woda i rozłączają się wszystkie moje kości; jak wosk się staje moje serce, we wnętrzu moim topnieje.
Moje gardło suche jak skorupa, język mój przywiera do podniebienia, kładziesz mnie w prochu śmierci.
Bo sfora psów mnie opada, osacza mnie zgraja złoczyńców. Przebodli ręce i nogi moje,
policzyć mogę wszystkie moje kości. A oni się wpatrują, sycą mym widokiem;
moje szaty dzielą między siebie i los rzucają o moją suknię.
Ty zaś, o Panie, nie stój z daleka; Pomocy moja, spiesz mi na ratunek!
Ocal od miecza moje życie, z psich pazurów wyrwij moje jedyne dobro,
wybaw mnie od lwiej paszczęki i od rogów bawolich - wysłuchaj mnie!
Będę głosił imię Twoje swym braciom i chwalić Cię będę pośród zgromadzenia:
Chwalcie Pana wy, co się Go boicie, sławcie Go, całe potomstwo Jakuba; bójcie się Go, całe potomstwo Izraela!
Bo On nie wzgardził ani się nie brzydził nędzą biedaka, ani nie ukrył przed nim swojego oblicza i wysłuchał go, kiedy ten zawołał do Niego.
Dzięki Tobie moja pieśń pochwalna płynie w wielkim zgromadzeniu. Śluby me wypełnię wobec bojących się Jego.
Ubodzy będą jedli i nasycą się, chwalić będą Pana ci, którzy Go szukają. Niech serca ich żyją na wieki.
Przypomną sobie i wrócą do Pana wszystkie krańce ziemi; i oddadzą Mu pokłon wszystkie szczepy pogańskie,
bo władza królewska należy do Pana i On panuje nad narodami.
Tylko Jemu oddadzą pokłon wszyscy, co śpią w ziemi, przed Nim zegną się wszyscy, którzy w proch zstępują. A moja dusza będzie żyła do Niego,
potomstwo moje Jemu będzie służyć, opowie o Panu pokoleniu
przyszłemu, a sprawiedliwość Jego ogłoszą ludowi, który się narodzi: Pan to uczynił.

Wednesday, March 16, 2005

[Jezus] rzekł do Matki: Niewiasto, oto syn Twój. Następnie rzekł do ucznia: Oto Matka twoja. (J19, 26b-27a)


Te słowa Jezusa są ważne i interesujące z kilku względów. Przede wszystkim wybór słów. Dlaczego nazwał On swą Matkę niewiastą? A raczej kobietą, bo greckie słowo „gune” właśnie to oznacza? Czy to nie jest znak, jak usiłują czasem nam wmówić antykatolicko nastawione osoby, że Maryja nie była nikim specjalnym i nawet Jezus ją po prostu nazywał „kobietą”? Na pewno nie, a dlaczego, zaraz uzasadnię.

Przede wszystkim wiemy z Biblii, że Jezus był bez grzechu i wypełnił wszystkie nakazy Prawa. A Prawo, dekalog, nakazują czcić ojca i matkę. Nikt nie ma wątpliwości, że Jezus oddawał cześć swojemu Ojcu, ale też możemy być pewni, że wypełniając Prawo, oddawał ją i swej Matce. Co więcej, wiedząc, że uczył on, że prawdziwe wypełnienie nakazów Prawa musi wynikać z miłości, z potrzeby serca, a nie z nakazu, możemy być pewni, że oddawał cześć Maryi z miłości. A ponieważ Jezus jest Bogiem, to Jego miłość do Matki jest bezmierna i nieograniczona. Czemu więc ta „kobieta”? Dlatego, żeby skierować naszą uwagę na pewien fakt.

Żeby to zrozumieć, musimy powrócić do samego początku, do Genesis. Zobaczmy fragment Księgi Rodzaju, zwany Protoewangelią. Jest to moment, gdy Bóg rozmawia z naszymi prarodzicami po popełnieniu przez nich grzechu pierworodnego:


Wtedy Pan Bóg rzekł do węża: Ponieważ to uczyniłeś, bądź przeklęty wśród wszystkich zwierząt domowych i polnych; na brzuchu będziesz się czołgał i proch będziesz jadł po wszystkie dni twego istnienia. Wprowadzam nieprzyjaźń między ciebie a niewiastę, pomiędzy potomstwo twoje a potomstwo jej: ono zmiażdży ci głowę, a ty zmiażdżysz mu piętę.
(Rdz 3, 14-15)

Ilekroć Jezus zwraca się do Maryi „Niewiasto”, chce nam wskazać nam, że ona jest właśnie tą niewiastą, której potomstwo zmiażdży głowę wężowi. Tak było w Kanie Galilejskiej , gdzie Jezus uczynił swój pierwszy znak i rozpoczął swą działalność, tak jest i tutaj, pod Krzyżem.

Drugą istotną rzeczą jest fakt, że i do Jana nie zwrócił się Jezus po imieniu. Powiedział tylko Matce: Oto Twój syn, a umiłowanemu uczniowi: Oto Matka twoja. Ale kto tak faktycznie jest umiłowanym uczniem Jezusa? Każdy z nas! Dlatego to nie jest wymienione imię Jana w tej scenie, bo jej znaczenie, oprócz faktycznego zawierzenia swej Matki Janowi, jest dużo szersze. Jezus tutaj właśnie nam wszystkim i każdemu z nas z osobna powierza swą Matkę! Skąd wiemy, że właśnie takie znaczenie? Właśnie stąd, że słowa te padły z Krzyża.

Jak już pisałem we wstępie do tych rozważań, z Krzyża nie było łatwo mówić. I Jezus, będąc Bogiem, wiedział, że umrze i wiedział, że po zmartwychwstaniu powróci i spotka się z uczniami. Miał więc wiele innych okazji o zatroszczenie się o Maryję. Poza tym gdyby chodziło tylko o zwykłą opiekę nad nią, najprawdopodobniej nie byłoby o tym wzmianki w Biblii. Przecież o Józefie, mężu Maryi, o jego losach po odnalezieniu Jezusa w Świątyni nie wiemy nic. Widocznie nie jest to nam do zbawienia potrzebne. To, że wiemy o powierzeniu Matki Jezusa umiłowanemu uczniowi musi mieć głębsze teologiczne znaczenie.

Jest jeszcze jeden aspekt tego wydarzenia. Kościół Katolicki uczy, że Maryja była Dziewicą. Pozostała nią po narodzeniu Jezusa i jest nią do dzisiaj. Ale wielu chrześcijan-niekatolików, wskazując uwagę na takie wersety, jak te mówiące o „braciach Jezusa”, czy na ten werset:


Zbudziwszy się ze snu, Józef uczynił tak, jak mu polecił anioł Pański: wziął swoją Małżonkę do siebie, lecz nie zbliżał się do Niej, aż porodziła Syna, któremu nadał imię Jezus.
(Mt 1,24-25)

mówi: „Jeżeli Jezus miał braci i jeżeli Biblia wyraźnie wskazuje, że Józef nie zbliżał się do małżonki, aż porodziła Syna, co implikuje, że po urodzeniu stali się normalnym małżeństwem, to dlaczego Kościół Katolicki uczy, że Maryja pozostała Dziewicą?” Otóż dlatego, że jest to prawda. O braciach Jezusa pisze między innymi Katechizm Kościoła Katolickiego, w paragrafie 500:


Niekiedy jest wysuwany w tym miejscu zarzut, że Pismo święte mówi o braciach i siostrach Jezusa. Kościół zawsze przyjmował, że te fragmenty nie odnoszą się do innych dzieci Maryi Dziewicy. W rzeczywistości Jakub i Józef, "Jego bracia" (Mt 13, 55), są synami innej Marii, należącej do kobiet usługujących Chrystusowi, określanej w znaczący sposób jako "druga Maria" (Mt 28,1). Chodzi tu o bliskich krewnych Jezusa według wyrażenia znanego w Starym Testamencie.


W Starym Testamencie Lot jest nazwany bratem Abrahama, mimo, że z kontekstu wiemy, że był jego siostrzeńcem, a z wieczernika wiemy, że i Nowy Testament używał słowa „bracia” nie tylko na dalszych krewnych, ale na współziomków i współwyznawców:


Przybywszy tam weszli do sali na górze i przebywali w niej: Piotr i Jan, Jakub i Andrzej, Filip i Tomasz, Bartłomiej i Mateusz, Jakub, syn Alfeusza, i Szymon Gorliwy, i Juda, /brat/ Jakuba. Wszyscy oni trwali jednomyślnie na modlitwie razem z niewiastami, Maryją, Matką Jezusa, i braćmi Jego. Wtedy Piotr w obecności braci, a zebrało się razem około stu dwudziestu osób, tak przemówił…
(Dz 1,13-15)

Apostołowie wymienieni w tym fragmencie Pisma i niewiasty towarzyszące Jezusowi, które wspomina Biblia, to razem będzie najwyżej dwadzieścia osób. A z „braćmi Jezusa” było ich „około stu dwudziestu osób”. Nikt chyba nie myśli, że Maryja miała setkę dzieci? I że ten fakt udało się ukryć katolikom?

Także sformułowanie, że Józef nie zbliżył się do Maryi, aż porodziła znaczy tylko tyle. Że nie zbliżył się do Niej, aż porodziła. Chodzi w nim o wykazanie, że to Duch Święty zstępując na Maryję został Jej Oblubieńcem. Ale nic nie mówi o tym, co nastąpiło później. Wiemy, że Bóg uważa, co Jezus nam sam przekazał, że małżeństwo jest nierozerwalne aż do śmierci. Choćby z tego możemy być pewni, że Maryja pozostała wierna Bogu i pozostała w dziewictwie. Ale wiemy też z samej Biblii, że to sformułowanie nie sugeruje niczego, co się miało później wydarzyć. Zobaczmy na ten fragment 2. Księgi Samuela:


Mikal, córka Saula, była bezdzietna aż do czasu swej śmierci.
(2 Sm 6,23)

Czy to sugeruje, że Mikal miała tuzin dzieci po swojej śmierci? Zapewniam was, że nie. Ale powróćmy do Krzyża i zawierzenia Maryi Janowi. Fakt, że to się wydarzyło jest bardzo mocnym argumentem za tym, że Jezus nie miał naturalnych braci. Inaczej, jako najstarszy brat, miałby obowiązek przekazać opiekę nad swą Matką jednemu z nich. Powierzenie Jej obcemu mężczyźnie, nawet kuzynowi, bo Jan być może był spokrewniony z Jezusem, byłoby nielogiczne, dziwne i byłoby złamaniem prawa obowiązującego Żydów. Oddanie Matki Janowi i fakt, że zamieszkała u niego wyraźnie wskazuje na fakt, że nie miała Ona innych dzieci.

W Rozważaniach jest kilka moich starszych tekstów o Maryi, gdzie już pisałem o tych sprawach. Jeden z nich zatytułowany jest Maryja. Królowa i Pośredniczka , drugi Arka Przymierza . Jest też tekst o znaku w Kanie Galilejskiej, do którego link już wyżej zamieściłem. Zapraszam także do ich przeczytania.

Tuesday, March 15, 2005

Jezus mu odpowiedział: Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju. (Łk 23,43)


Słowa Jezusa do „dobrego łotra”, Dyzmasa, bo takie jego imię przekazała nam tradycja. Słowa czasem wykorzystywane przez wrogów Kościoła Katolickiego dla wykazania rzekomego błędu nauczania Kościoła, że uczynki są nam potrzebne do zbawienia. Ten łotr nic przecież nie zrobił, a ma obietnicę samego Zbawiciela, że osiągnie życie wieczne.

Nic nie zrobił? Czyżby? Przypatrzmy się tej scenie dokładnie:


Jeden ze złoczyńców, których [tam] powieszono, urągał Mu: Czy Ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas. Lecz drugi, karcąc go, rzekł: Ty nawet Boga się nie boisz, chociaż tę samą karę ponosisz? My przecież - sprawiedliwie, odbieramy bowiem słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił. I dodał: Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa. Jezus mu odpowiedział: Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju.
(Łk 23,39-43)

Ile może zrobić człowiek przybity do krzyża? Ile może zrobić człowiek z dostępem do komputera? Ile może zrobić ojciec rodziny? Ile kapłan? Ile misjonarz? Każdy z nas spotyka innych ludzi na swej drodze, każdy ma inną pracę, inną sytuację. Nie wszyscy możemy zostać kaznodziejami i nie wszyscy będziemy misjonarzami w odległych krajach. Ale każdy z nas może i powinien zrobić tyle, ile sytuacja w której się znalazł mu pozwala.

Dyzmas był przybity do krzyża. Jedyne co mógł, to mówić. Ale zamiast przeklinać swych prześladowców i wyśmiewać współtowarzysza niedoli, wybrał inną drogę. Skarcił grzesznika. Wyznał swoją winę. Uznał w Jezusie niewinną ofiarę. Uznał też w Nim Króla, swego Pana i Boga. Poprosił Go o pamięć o nim, gdy Jezus powróci do swego Królestwa. Czy to mało uczynków dla kogoś w takiej sytuacji? Wydaje mi się, że sporo. Wystarczyły one Jezusowi. Nie tłumaczmy się więc, że w naszej sytuacji niewiele możemy zrobić. Trudno sobie wyobrazić sytuację gorszą niż ta, w której był Dyzmas, ale nie przeszkodziło mu to w niczym. Zrobił co mógł w swojej sytuacji i Bóg tylko tego, a może aż tego od nas wymaga.

A o błędzie samej doktryny „sola fide” mówiącej, że tylko wiara nam jest niezbędna do zbawienia, bez żadnych uczynków, pisałem już kiedyś w tym tekście.

Lecz Jezus mówił: Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią. (Łk 23,34a)


Pierwsze słowa Jezusa, jakie słyszymy z Krzyża, to słowa przebaczenia. Jezus tak cierpiący, w tak straszny sposób poniżany i obrażany prosi Ojca w Niebie, aby wybaczył swym oprawcom ich przewinienia. Zdumiewające słowa.

Czy to znaczy, że nie ponieśli oni kary? Tego nie wiemy. Jezus sam jest sędzią i to także On osądzi ich grzechy. Nie da się oddzielić całkiem Jezusa od Boga Ojca, bo choć są to dwie różne osoby, mają tą samą naturę. Naturę Boską. Prawda o istnieniu w Bogu trzech Osób a jednej natury jest dogmatem wiary z uroczystego ogłoszenia (de fide divina Catholica definiata). Co więcej, trzy Osoby w Bogu posiadające jedną naturę współprzenikającą się i dlatego są równe w działaniu. To także jest dogmatem wiary z uroczystego ogłoszenia.

Zrozumienie tego jest dla tego ważne, że nie wolno nam rozumieć śmierci Jezusa jako czegoś, co mu Bóg Ojciec kazał uczynić dla ludzi, czy coś takiego. Bóg Ojciec był tak samo przybity do Krzyża jak Jezus i jak Duch Święty, bo Bóg jest jeden. Ma jedną wolę i jedną naturę. To prawda, że to osoba Jezusa fizycznie była przybita, bo tylko Jezus ma ciało. Ale cierpienie, ból Męki na Krzyżu był bólem Boga, i nie można tego oddzielić od żadnej z Boskich Osób.

Słowa Jezusa do Ojca były więc słowami pokazującymi nam, jak powinniśmy postępować. Zło ma tylko taki wpływ na nas, jaki mu zezwolimy mieć. Fakt, że nie wybaczamy naszym prześladowcom, ich najczęściej nie obchodzi wcale. Jeżeli już, to właśnie fakt, że im odpuścimy, zaczyna im przeszkadzać. Widzą swą bezsilność w swej złości przeciw nam skierowanej. Ale to, czy wybaczymy, czy nie, ma zasadnicze znaczenie dla nas. Bo gdy wybaczamy, stajemy się uodpornieni na skutki zła. Zło nie ma już do nas dostępu. Jest bezsilne.

Święty Paweł napisał:
Umiłowani, nie wymierzajcie sami sobie sprawiedliwości, lecz pozostawcie to pomście [Bożej]. Napisano bowiem: Do Mnie należy pomsta. Ja wymierzę zapłatę - mówi Pan - ale: Jeżeli nieprzyjaciel twój cierpi głód - nakarm go. Jeżeli pragnie - napój go. Tak bowiem czyniąc, węgle żarzące zgromadzisz na jego głowę. Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj. (Rz 12,19-21). Na Krzyżu Jezus zwyciężył zło dobrem. Oddając dobrowolnie swe życie, za wszystkich, także za swych oprawców, każdemu umożliwił osiągnięcie zbawienia. Dla każdego droga do Nieba stanęła otworem i każdy z nas może z niej skorzystać, gdy tylko uzna się za grzesznika i poprosi Boga o wybaczenie. Także ci, którzy przybili Jezusa do Krzyża. Bo tak naprawdę to nie oni, ale nasze grzechy tego dokonały. Nie jesteśmy więc od nich wcale lepsi.

Dlatego to, myślę, Jezus powiedział te słowa. Tym bardziej, że były to słowa skierowane do żołnierzy, wykonujących rozkaz. Oni naprawdę nie wiedzieli, że krzyżują samego Boga. Byli to Rzymianie, nie Żydzi i tak na to patrząc to my jesteśmy bardziej winni od nich. Oni byli tylko instrumentem, wykonawcami, my jesteśmy przyczyną. Gdyby więc Jezus nie wstawiał się za nimi, jakże mielibyśmy mieć nadzieję, że okaże nam miłosierdzie?

A o potrzebie wybaczania pisałem też dwa tygodnie temu, w tym felietonie. Zapraszam do przeczytania i tego tekstu.

Siedem ostatnich słów Jezusa.


Nie będzie to całkiem siedem słów, raczej siedem tematów, zdań czy poleceń, jakie nam Jezus przekazał. Nie będą też one całkiem ostatnie, bo później jeszcze przez 40 dni Jezus przebywał wśród swych uczni i dalej przez mistyków, jak choćby w ostatnim stuleciu przez Świętą Faustynę, przekazuje nam swe słowa. Ale są to ostatnie słowa Jezusa w Jego ziemskim życiu. Po zmartwychwstaniu Jezus ukazywał się już w swej uwielbionej postaci, było to już jakby objawienie, widzenie. Przechodził przez zamknięte drzwi, zjawiał się i znikał niespodziewanie, nie miał już takich ograniczeń, jakie daje nam nasze zwykłe ciało. Dlatego to słowa z Krzyża były w pewnym sensie Jego ostatnimi słowami.

Słowa te są niezwykle ważne z jeszcze jednego powodu. Od lekarzy, którzy analizowali przyczyny i mechanizmy powodujące śmierć osoby ukrzyżowanej wiemy, że taka osoba umiera zazwyczaj z powodu uduszenia. Na krzyżu jest niezwykle trudno oddychać, bo rozciągnięte ręce, na których się wisi, powodują zapadanie się płuc. Płuca dodatkowo zaczynają się wypełniać płynami fizjologicznymi, wodą i krwią, dodatkowo utrudniając oddychanie. Aby nabrać powietrza, trzeba się podciągnąć na rękach, odepchnąć nogami i starać się wyprostować, ale jedyny punkt podparcia to są niezwykle bolesne rany.

Gwoździe w dłoniach, czy nadgarstkach rąk najprawdopodobniej uszkadzały nerw łączący najbardziej czułe miejsca w organizmie człowieka, opuszki palców i miejsce między palcami. Uszkodzenie tego nerwu było niezwykle bolesne samo w sobie, każda próba oddechu powodowała dodatkowy ucisk na niego, powodując zwiększony, trudny do opisania ból.

Dlatego właśnie słowa, które powiedział Jezus z Krzyża są tak niezwykle ważne. Ponieważ wiedział On, że będzie ukrzyżowany, wiedział też, że po zmartwychwstaniu powróci do uczniów, to z Krzyża powiedział tylko te rzeczy, które były naprawdę ważne i niezbędne do powiedzenia w tych okolicznościach. Nie zajmował się On w najważniejszym momencie nie tylko swego ludzkiego życia, ale w najważniejszym momencie całej historii ludzkości rzeczami błahymi. Tego możemy być pewni. Do tego sam fakt, że było ich siedem, liczba mająca symboliczne znaczenie pełni, doskonałości i do tego znacząca w języku hebrajskim tyle, co „przymierze” też nie jest bez znaczenia.

O wielu tych rzeczach już pisałem, więc czasem zamieszczę linki do wcześniejszych tekstów. O innych opowiem po raz pierwszy. Mam nadzieję, że zdążę przed Wielkim Tygodniem. Za tydzień jadę do Polski, więc nie będę miał pewnie okazji, ani czasu zamieszczać nowych tekstów. Zapraszam tu za dzień-dwa ponownie i mam nadzieję że te moje spostrzeżenia pomogą nam wszystkim w głębszym przeżywaniu tego najważniejszego okresu w Roku Liturgicznym.

Monday, March 14, 2005

The passion. Recut.


Wczorajsza Ewangelia była o kobiecie pochwyconej na cudzołóstwie i przyprowadzonej do Jezusa. Pisałem już o tej scenie przed rokiem w tekście „Kto z was jest bez grzechu...”, nie będę więc się powtarzał. Jak ktoś nie czytał, może kliknąć tutaj i przeczytać. Ale Ewangelia ta przypomniała mi film Gibsona. Właśnie parę dni temu weszła ponownie na ekrany nowa wersja tego filmu. Skrócona o 6 minut, pozbawiona najtrudniejszych i najboleśniejszych scen.

Mel Gibson w wywiadzie, który słyszałem podczas weekendu, odpowiedział, że nie było to ugięcie się przed zarzutami, że film pokazywał zbyt wiele przemocy, ale raczej odstępstwo w stronę dzieci i osób starszych, które bały się zobaczyć oryginalną wersję filmu, uważając to za zbyt bolesne doświadczenie. Zresztą krytykom tego filmu wcale nie przeszkadza przemoc, tylko cierpienie Jezusa. Jak to zauważył ksiądz Bartunek, o którym w następnym paragrafie, gdyby Gibson nakręcił scenę, że Jezus schodzi z Krzyża, wyciąga go z ziemi i rozwala głowy swym oprawcom, nikt w Hollywood by nie krytykował tego filmu. Nie brakuje przecież wcale filmów okrutniejszych i bardziej krwawych od Pasji. Ale krytycy filmowi nie są w stanie zaakceptować cierpienia, pokazanego jako coś pozytywnego, zbawczego. To jest całkowicie sprzeczne z obrazem świata, jaki oni nam się starają przekazać.

Podczas ostatniego weekendu słuchałem też dwu audycji z ojcem Bartunkiem. Ksiądz John Bartunek napisał książkę pod tytułem „Inside The Passion: A Insider's Look at the Passion of the Christ”. Był on często obecny na planie filmowym, zaprzyjaźnił się z Melem Gibsonem i postanowił napisać o motywach pewnych decyzji reżysera, o atmosferze na planie, o tym, czemu takie, a nie inne decyzje powziął Gibson, kręcąc film i co miał na myśli pokazując nam te wszystkie symboliczne wyobrażenia.

Być może wrócę jeszcze do symboliki tego filmu, jak tylko przeczytam książkę. Ale dziś chciałem podzielić się z wami paroma ciekawostkami, które usłyszałem od niego. Wszyscy chyba już wiemy, że Mel symbolicznie pokazał w swoim filmie, że jest on grzesznikiem i także przez niego Jezus zginął. Pokazał to w scenie, gdzie widzimy dłoń trzymającą młotek przybijający Jezusa do Krzyża. Ta dłoń należała do Gibsona. Ale do tej pory nie wiedziałem, że jeszcze w jednej scenie widać dłoń Gibsona. To właśnie wtedy, gdy Jezus podaje rękę kobiecie przyłapanej na cudzołóstwie i pomaga jej się podnieść. Symboliczne znaczenie tych scen jest takie, że Gibson był grzesznikiem, nawrócił się i teraz chce swą twórczością podnieść innych, pomóc im wstać.

Oczywiście z Biblii nie wiemy, czy kobieta przyłapana na cudzołóstwie, Maria Magdalena, z której Jezus wyrzucił siedem złych duchów i Maria, siostra Marty i Łazarza to jest jedna i ta sama kobieta, czy też są to różne osoby. Święty Augustyn na przykład wierzył, że Maria Magdalena to była siostra Łazarza. Słyszałem Ksiądz Mieczysław Maliński uzasadnił kiedyś ciekawie w swej korespondencji dla Chicagowskiego radia, że przypowieść o synu marnotrawnym była opowieścią o domu Łazarza. On to był odpowiednikiem ojca, pracowita Marta odpowiedniczką syna, który nigdy nie opuścił domu, a Maria Magdalena jest właśnie synem marnotrawnym. Myślę, że całkiem możliwe, że właśnie ta rodzina była pierwowzorem tej pięknej przypowieści opowiedzianej nam przez Pana Jezusa. Porównanie to miało dużo sensu. Ale nie ma to chyba większego znaczenia. Zwłaszcza dla filmu Gibsona, który jest tylko jakąś artystyczną interpretacją tamtych wydarzeń i choć jest on bardzo bliski prawdy, to jednak nie jest on nieomylnym Słowem Bożym.

W filmie jest taka scena, gdzie po przybiciu Pana Jezusa, żołnierze odwracają Krzyż, żeby zakrzywić gwoździe. Krzyż leci w stronę ziemi i zatrzymuje się kilkanaście centymetrów od niej, nie wiadomo dokładnie dlaczego. Jedyną osobą spośród świadków ukrzyżowania, która to zauważyła, była Maria Magdalena. W zamyśle reżysera był to podarunek Jezusa dla niej, pokazanie jej tego małego cudu, żeby pamiętała, że Jezus dobrowolnie oddaje swe życie i ma moc, aby się wyzwolić od oprawców, gdyby tylko tego zechciał. Od tej sceny Maria Magdalena, która była bliska utraty zmysłów z rozpaczy, spokojnie i z ufnością śledzi rozwój wydarzeń. Ta scena miała też być podarunkiem dla nas, abyśmy i my pamiętali o tym, że On, Jezus, nigdy nie przestał być Bogiem.

Ksiądz Bartunek powiedział też, że najtrudniejszą sprawą w obsadzie aktorskiej było znalezienie odpowiedniej aktorki dla roli Maryi. Przesłuchano wiele kandydatek i żadna nie odpowiadała wyobrażeniom Gibsona. W końcu ktoś puścił mu film o Edycie Stein, którą grała Maia Morgenstern. Po zobaczeniu pierwszej sceny filmu Mel miał powiedzieć: Zatrzymajcie, wystarczy. Ona będzie Maryją w moim filmie. Ojciec John Bartunek zapytał Maię Morgenstern, jak jej się udało tak wspaniale odegrać tę rolę, na co ona odpowiedziała, że dopóki starała się grać poszczególne emocje: ból, żal, boleść itd., nic nie wychodziło dobrze. Aż w pewnym momencie zaczęła po prostu grać matkę Jezusa. Sama jest ona przecież matką. I wtedy wszystko zaczęło wychodzić.

Sam film w pierwszy weekend nie przyniósł zbyt wielkiego dochodu, ale to było do przewidzenia. Prawie każdy zainteresowany tym filmem ma już jego kopię na DVD, a do tego niektóre kościoły same organizują projekcje w parafiach. Ale nie szkodzi. Dobrze, że jest taka możliwość, żeby znowu ten film w kinie zobaczyć. Ale dobrze też, że można i w domowym zaciszu oglądnąć ten film. Bo jest on modlitwą, jest on medytacją i czasem lepiej się go przeżywa bez świadków. A ja jeszcze nie wiem, gdzie mi się uda to zrobić. Wolałbym w kinie, lecz gdy nie zdążę, zobaczę na DVD. Ale zobaczę ten film jeszcze raz z całą pewnością. Stanie się on chyba taką samą tradycją wielkopostną jak odprawianie Drogi Krzyżowej. I tak, jak do tej pory często korzystałem z opisu wizji bł. Anny Katarzyny Emmerich przy jej odprawianiu, tak teraz wyobrażenia z tego filmu, częściowo oparte na tej samej wizji będą mi zawsze towarzyszyły w rozważaniach Męki Pańskiej.

Sunday, March 13, 2005

Jak być szczęśliwym, czyli chrześcijaństwo radykalne.


Dzisiaj byłem na mszy w polskiej parafii w Masbeth, NY, w kościele Świętego Krzyża. Akurat zaczynają się w nim rekolekcje i miałem okazję posłuchać ciekawego kazania wygłoszonego przez ojca Adriana Galbasa, SAC.

Człowiek w swoim życiu uczestniczy w tysiącach mszy. Ja pewnie słyszałem już ze dwa tysiące kazań, jak nie więcej, i prawdę mówiąc nie pamiętam ani jednego z nich. To częściowo problem mojej pamięci, a raczej jej braku, ale częściowo także zwykły fakt, że nie jesteśmy w stanie pamiętać wszystkiego, co usłyszeliśmy, zobaczyliśmy czy przeczytaliśmy w swoim życiu. Niemniej jednak nie jest też prawdą, że nic w naszej pamięci nie zostaje.

Z pamięcią człowieka jest trochę tak jak z twardym dyskiem komputera. Ile razy odwiedzimy jakąś stronę, zobaczymy jakieś zdjęcie czy tekst, na dysku zostaje mniej lub bardziej wyraźnie odbity cień. Te wyobrażenia przyspieszają otwieranie się stronek ponownie odwiedzanych i mają też zapewne jakieś inne cele, znane tylko programistom i komputerowym mądralom. Dla mnie to jest niemalże nieznana dziedzina wiedzy. Wiem tylko, że czasem przeglądając jakieś zdjęcia znienacka otworzy się coś, co dawno usunęliśmy z pamięci komputera, albo gdy sprawdzam aktualną mapę pogody, ukazuje mi się obraz z radaru sprzed tygodnia. Wyobrażenia, które myśleliśmy, że odeszły w niebyt, były jednak gdzieś tam obecne w ukrytej formie i ukazały się nam w najmniej przewidywanym momencie.

Podobnie jest z tymi kazaniami. Czasem wydaje nam się, że nic nie pamiętamy, ale często coś nam z nich zostaje. Czasem cała nauka zostawi nam jakieś jedno „cookie”, jeden ślad, który nawet po zapomnieniu całego kazania utkwi nam głęboko w pamięci. Nieraz nie wiemy zupełnie co nam w pamięci utkwi, ale czasem pamiętamy coś, co świadomie chcielibyśmy zatrzymać na całe życie. Dzisiaj właśnie taką rzeczą, którą chciałbym zapamiętać było przypomnienie słów papieża Pawła VI przez ojca Adriana Galbasa. Nie pamiętam samego cytatu, ale postaram się odtworzyć sens wypowiedzi. Paweł VI powiedział, że chrześcijaństwo jest łatwe i daje nam szczęście i spokój, gdy je przyjmiemy i przeżywamy całkowicie. Natomiast gdy tylko częściowo, połowicznie jesteśmy chrześcijanami, to jest to droga bardzo trudna, wręcz niemożliwa do przejścia.

Ojciec Galbas podał potem ciekawy przykład, pozwalający nam to lepiej zrozumieć. Pewien ubogi chłop będąc w pałascu zobaczył wspaniałe i smakowicie wyglądające ciasto. Poprosił o przepis i żona upiekła mu dokładnie takie samo. No, prawie dokładnie. Patrząc na listę składników, stwierdziła: „Skąd ja wezmę mąkę pszenną? Zastąpię ją razową. Pięć jajek to przesada, dam dwa. Masła nie mam, dam gęsiego smalcu. Mleko zmieszane z mąką śmiało zastąpi śmietanę”. I tak dalej, i tak dalej. Po upieczeniu ciasta zaprosiła męża, a ten po spróbowaniu go wypluł to, co spróbował mówiąc: „Biedni ci bogacze, jak muszą jeść takie świństwo”.

Nasza wiara jest bardzo często właśnie taka, jak to ciasto. Przyglądając się chrześcijaństwu z zewnątrz, patrząc na życie świętych, Ojca Pio, matki Teresy, siostry Faustyny, Maksymiliana Kolbe, czy Papieża widzimy, że byli i są szczęśliwi. To nas pociąga i chcemy tego spróbować. Ale gdy trzeba się okazać radykałem, gdy trzeba podjąć trudne decyzje, cofamy się w pół drogi. Wychodzi nam ciasto, którego się nie da przełknąć.

A przecież oddanie się całkowite Bogu naprawdę da nam szczęście. Nie bogactwo materialne, nie mówię o tym. Szczęście wewnętrzne, spokój i radość. Myśląc o Darku przez ostatnie dni zastanawiam się jak to możliwe, żeby będąc przykutym do łóżka przez prawie dziesięć lat zachować taki spokój duszy i czuć się szczęśliwym. I teraz wiem, to właśnie jest odpowiedź. Darek nie zatrzymał się w pół drogi, ale do końca oddał się Bogu i przyjął wszystko, co Pan mu zaofiarował.

Że nie jest to łatwe? Na pewno. Wiem sam po sobie, bo ja jeszcze tego nie osiągnąłem. Moje ciasto ma jeszcze sporo fałszywych półproduktów. Ale już wiem na pewno, że gdy ten etap mego nawrócenia osiągnę, będę szczęśliwszy. Może biedniejszy materialnie, może pewne zmiany w codziennym życiu będą musiały nastąpić i może zajmie mi to jeszcze trochę czasu. Ale musi to prędzej, czy później nastąpić.

Ojciec Galbas powiedział jeszcze jedną rzecz. Zawsze, jak mamy zrobić coś dobrego, Bóg nam mówi: Zrób to teraz. Szatan natomiast namawia: Zdążysz po filmie, jutro, za miesiąc, za dwa lata. To nie jest dobry znak dla mnie. To oddalanie radykalizmu dla Boga w moim życiu nie pochodzi od Niego. Wiem o tym. Ale wiem, że czasem jest nam ciężko te najlepsze decyzje podjąć. I tylko z Jego pomocą możemy to osiągnąć. Flp 4,13:
„Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia”. Ale Bóg nie zrobi tego za nas. Zrobi to z nami, da nam łaskę, gdy Go poprosimy, ale nigdy nam nie odbierze wolnej woli.

Jeden z moich ulubionych bohaterów biblijnych, Jonasz, jest tego doskonałym przykładem. Jako Izraelita kochający swą ojczyznę, nie miał najmniejszej ochoty udawać się do Niniwy i uczyć o potrzebie nawrócenia. Jako prorok zapewne wiedział, że Niniwa będzie instrumentem w rękach Boga użytym do ukarania Izraela. To tak, jakby prorok-Polak miał jechać do nazistowskich Niemiec w 1938. roku i uczyć, że jak się nie nawrócą, Bóg ich zniszczy w sześć miesięcy. Nic dziwnego, że Jonasz natychmiast ruszył w drogę, ale dokładnie w przeciwnym kierunku.

Ale jak wiemy z tej historii, nie można uciec przed Bogiem. Jego plan jest zawsze najlepszy. Wszyscy chyba znają historię Jonasza, to jedna z bardziej znanych opowieści w Starym Testamencie. Wielka ryba wyrzuciła go na brzeg Niniwy i nauczał on, a Niniwianie się nawrócili. Ale zmierzam tu do tego, żeby pokazać, że nawet w takiej sytuacji ostateczna decyzja należała do Jonasza. W końcu to on, dobrowolnie, po tym jak wylądował na brzegu, zabrał się do nauczania. Tego za nas Bóg nie zrobi. Może nam zesłać rybę, która nas przeniesie do brzegów Niniwy, ale to my musimy podjąć decyzję, że zaczniemy spełniać Jego wolę.

Dzisiejsza ewangelia była o przywróceniu do życia Łazarza. Ja już pisałem o tym kiedyś, w felietonie zatytułowanym Jezus zapłakał. Tamten felieton był o Łazarzu z Ewangelii Łukasza, żebraku żyjącym pod bramą bogacza, ale obie te historie mają chyba coś ze sobą wspólnego. Zapraszam do przeczytania tych, którzy nie widzieli tego tekstu.

A na zakończenie anegdotka o arcybiskupie Fultonie Sheenie, którą już kiedyś chyba opowiadałem, ale skoro jest o Jonaszu, powtórzę ją tutaj. Jakaś pani zapytała go: Chyba pan nie wierzy we wszystkie te historie w Biblii? -Oczywiście, że wierzę, odpowiedział. –A ta historia z Jonaszem? Jak to możliwe, że przeżył taką przygodę? –Nie wiem. Ale jak go spotkam w niebie, zapytam. –O tak? A co będzie jak go tam pan nie zastanie? –To wtedy pani go zapyta, odpowiedział arcybiskup Sheen.

Saturday, March 12, 2005

Darek


Jakieś dwa lata temu, albo trochę wcześniej, wszedłem na czat i rozmawiałem z poznanymi tam ludźmi. Jeden z nich używał nicka Darkus i nazwałem go w żartach ściemniaczem. Żart nie bardzo mu się podobał, jego nick to było po prostu zdrobnienie imienia Darek. Nie omieszkał mi on powiedzieć, co myśli o takich, co nazywają niewinnego człowieka i to dopiero co poznanego pejoratywnymi określeniami. Wytłumaczyłem mu, przepraszając, że nie miałem nic złego na myśli. Nie nazwałem go kłamcą, ale użyłem tego określenia, bo skojarzyło mi się z angielskim słowem dark, czyli ciemny. Tak się zaczęła moja znajomość z Darkiem, która przerodziła się w prawdziwą przyjaźń.

W tamtym dniu nie wiedziałem jeszcze, że Darek jest poważnie chory. Od lat nie wstawał z łóżka, gdyż w konsekwencji wypadku samochodowego, jaki go spotkał siedem lat wcześniej, miał poważny uraz. Nigdy jednak nie można było tego po nim poznać. Był zawsze pogodny, radosny i z jego wypowiedzi łatwo można było odczytać jego głęboką wiarę i wielką miłość do Pana.

Gdy powstała moja pierwsza stronka internetowa, www.hiob.prv.pl, poprosiłem go, żeby napisał świadectwo. Opisał swoją drogę do Pana, bo droga to niezwykła. Chciałem, żeby wiele osób zobaczyło, jak heroiczna może być wiara. Jak prawdziwa i dojrzała. Darek nie był w pierwszym momencie zachwycony tą propozycją, ale zgodził się dla tego tylko, że przekonałem go, że może ona pomóc innym ludziom spotkać Pana. A to było dla niego najważniejsze. Pomóc innym w osiągnięciu zbawienia.

Gdy byłem rok temu w Polsce, postanowiłem go odwiedzić. Wtedy nasza przyjaźń osiągnęła już niemalże rodzinny wymiar. Był dla mnie jak brat. Zaprzyjaźnił się też serdecznie z Inką, ale i ja i ona znaliśmy go tylko z rozmów na czatach, listów i rozmów telefonicznych. Zapakowaliśmy się więc w samochód i pojechaliśmy do niego.

Darek przyjął nas tak serdecznie, że chyba nawet za długo tam siedzieliśmy. Łatwo zapomnieć, że człowiek chory szybko się męczy, gdy chory ten skrywa swe cierpienia i ma dla wszystkich tylko uśmiechniętą twarz. I jeszcze później, jak już wróciłem do Stanów, Darek mnie przeprosił, że nie był tak miły, jak mógłby, bo rozbolał go w ten dzień ząb. Hmm. Nigdy bym tego po nim nie poznał. Widocznie ofiarował i to cierpienie Bogu, a dla nas miał tylko uśmiech i radość w oczach.

Wiem jednak, że taki sposób życia nie był naturalny, ale wynikał z postanowienia. Darek naprawdę cierpiał, fizycznie i zapewne psychicznie. Był przecież młodym mężczyzną, atrakcyjnym z wyglądu, na ile ja to mogę ocenić i wiedział, że nie będzie miał „normalnego życia”. Uczucia mamy takie, jakie mamy i trudno się spodziewać po kimś tak chorym, że nie będzie miał złych dni. Kiedyś nawet mi się zwierzył, że czasem mu przykro, że się nieraz irytuje, gdy na przykład mama postawi mu herbatę nie tam, gdzie on chciał. Tylko, że jak go znam, tą irytację zachowywał dla siebie, nie chcąc mamie sprawić przykrości.

Uczucia które posiadamy, nie są jednak ani dobre, ani złe. Nie ma nawet znaczenia, czy jest to uczucie miłości, czy nienawiści. Złość, irytacja, radość, obrzydzenie- bez przerwy coś czujemy. Odczuwanie takie jest to od nas niezależne. To, czego nas Bóg uczy, przez swe słowa w Biblii i naukę Kościoła, to co zrobić z naszymi uczuciami. I Darek był tu wspaniałym przykładem i wzorem do naśladowania.

Czasem spotykał kogoś na necie, rozgadanego i denerwującego się, że Darek nie odpowiada, nie rozumiejąc, że jego zdrowie w ostatnim roku nie zawsze pozwalało mu na takie szczebiotanie. Czasem napisanie jednego zdania było dla niego wysiłkiem. Ale nie chciał nikomu się usprawiedliwiać i zasłaniać swą chorobą. Tylko mnie czasem się cichutko skarżył. Ale ja byłem już „rodziną”.

Także zawsze mogłem liczyć na jego wstawienniczą modlitwę. Gdy tylko miałem jakąś intencję bliską mojemu sercu, prosiłem go o pomoc, a on chętnie zgadzał się wspomóc mnie modlitwą i ofiarować swe cierpienia w tych intencjach.

Darek nie był jednak osobą, która wszystkiemu naokoło bezkrytycznie przyklaskiwała. Gdy widział, że ktoś błądzi, delikatnie napominał. Bronił nauki Kościoła na czatach, a i mnie czasem się dostało, gdy zauważył on, że napisałem coś, co jego zdaniem nie było godne chrześcijanina.

Nasza ostatnia rozmowa właśnie była tego przykładem. Napisałem o spotkaniu z pewną dziewczyną na gadu-gadu i o tym, co z tego wynikło i dostało mi się od Darka. Najgorsze, że miał on rację, bo ja mam czasem problem z tym, że starając się wygrać argument, przegrywam człowieka. Poza tym słusznie zauważył, że motywowała mną trochę urażona ambicja. Tymczasem, jak mówi jedno amerykańskie przysłowie, więcej much można złapać na miód niż na ocet. Więcej można osiągnąć miłością niż konfrontacją. I ośmieszając kogoś, na pewno się go nie pozyska. Nawet, jak w samej dyskusji ma się obiektywnie racją.

Po naszej wymianie zdań nie rozmawialiśmy już ponad dwa tygodnie. Nie pierwszy raz była taka przerwa, zwłaszcza od czasu, jak słabł on w ostatnich miesiącach. Musiał on wybierać, z kim porozmawiać w tych chwilach, gdy czuł się silniejszy i oboje wiedzieliśmy, że czasem tak bywa. Ja też byłem zajęty w pracy i dużo pisałem na tej stronce. Jednak po dwóch tygodniach napisałem do niego maila. Napisałem między innymi: „Martwię się troszkę o Ciebie. […] domyślam się, że nie masz pewnie za wiele siły...” Jak wysłałem ten list, Darek od kilkunastu godzin był już u Pana.

Znałem Darka tylko nieco ponad dwa lata, ale wiem, że nie zapomnę go do końca życia. Jego świadectwo powinien przeczytać każdy chrześcijanin. I nie tylko chrześcijanin. Każdy człowiek. Tylu młodych ludzi teraz narażonych jest na spotkanie z narkotykami. Przed momentem usłyszałem w Polskim Radiu, że praktycznie pod każdą szkołą w Polsce można spotkać dilerów narkotyków. Słowa Darka mogłyby być pewną przestrogą dla tych młodych ludzi. Wiem, że jego świadectwo, które poza moją stronką było opublikowane w kilku innych miejscach, miało pozytywny wpływ na wiele osób. Jedna pani nawet użyła go w swej pracy doktorskiej. Niektóre z nich zaczęły utrzymywać bliższy kontakt z Darkiem.

Była też jeszcze inna strona Darka, której nawet nie znałem. Darek pisał piękne wiersze. Jeden z nich, przepisany ze strony Inki zamieszczę tutaj:

Cisza...

Cisza lekko otuliła moje ciało i cierpienie.
Jeden Pan mnie tylko słyszy, On Ostoja i Marzenie,
Nawet ciszy tej dotykam, tak jest blisko, wyraziście,
W ciszy mgła mi popłynęła, przez nią wszystko widzę mgliście.

W ręku krzyżyk i paciorki tak wytrwale obracane,
A na ustach szept modlitwy, która rytmem mnie wypełnia,
W ciszy tonę to wspaniałe, jak na usta uśmiech wraca
I modlitwa mnie wypełnia bardzo szczera, bardzo piękna.

Uproś moja Pani Matko u Twojego Syna, proszę,
Gram nadziei, mniej cierpienia, chociaż przy Nim wszystko zniosę,
Lecz człowiekiem tylko jestem i bez Niego nic nie znaczę,
Daj mi wytrwać, dobry Jezu, niech bez łez na świat popatrzę.

Pukam wciąż do nieba bram, wola Twoja niech się stanie,
W ciszy Matkę o to proszę. O cierpliwość, o wytrwanie.
Jeśli tu mam jeszcze zostać to z pokorą to przyjmuję,
Cud istnienia, miłość, wiara, za to Panie Ci dziękuję.


Najważniejszym momentem dla Darka była zawsze ta jedna sobota w miesiącu, gdy kapłan odwiedzał go przynosząc ze sobą Jezusa w Sakramencie Eucharystii. Darek zawsze się starannie do tego spotkania przygotowywał, czekał na nie i po przyjęciu Pana, długo z Nim rozmawiał. W te dni nigdy nie był obecny na czatach, czy gadu-gadu. To były dni spotkania z Bogiem, my musieliśmy zaczekać. I właśnie w Roku Eucharystii Pan powołał swojego wiernego sługę do siebie. Darek już nie cierpi. Już jest zdrowy i szczęśliwy. Tylko nam tu pozostał żal i smutek i bardzo nam go brakuje. I choć intelekt nam podpowiada, że trzeba by się cieszyć, to serce się smuci i płacze. Ale wiem, że jeszcze spotkam Darka, bo wiem, gdzie on jest. I nie tracę nadziei, że i ja tam będę. Także dlatego, że on mnie czegoś nauczył i wiem, że tak, jak modlił się tu za mnie i moich bliskich, tak modli się nadal teraz, gdy jest na co dzień z Panem.

Rozmawiałem wczoraj z rodzicami Darka. Proszę was o modlitwy w ich intencji. Im jest teraz szczególnie ciężko. Mama Darka prosiła mnie o przekazanie podziękowań wszystkim tym, którzy okazali jej i Darkowi tyle serca w ostatnich latach i w ostatnich dniach. Także chciała podziękować wszystkim, którzy byli na pogrzebie Darka, oddając mu ostatnią przysługę. Proszę też was wszystkich o modlitwę za Darka.

A i Ty, Darku, wspomagaj nas swoją modlitwą. Brakuje nam Ciebie, ale cieszymy się Twoim szczęściem i tym, że już jesteś u swego ukochanego Pana. U naszego ukochanego Pana. Do zobaczenia. Pan z Tobą, braciszku. Odpoczywaj w pokoju.

Friday, March 11, 2005

Darek nie żyje. :(


Wczoraj otrzymałem smutną wiadomość, że mój serdeczny przyjaciel i brat, Darek, znany nam z czatów i forum jako "Nazareth" zmarł trzeciego marca po wieloletniej, ciężkiej chorobie.

Napiszę z pewnością jeszcze o nim. Teraz zapraszam Was na stronkę Inki , która coś więcej napisała. Inka była bardzo z Darkiem zaprzyjaźniona i dla niej jest to bardzo bolesne przeżycie.

Zapraszam także do przeczytania świadectwa Darka.

Swieć Panie nad jego duszą.

Tuesday, March 08, 2005

Międzynarodowy Dzień Kobiet i trudne wersety


Mark Twain powiedział kiedyś: “It's not the things in the Bible I don't understand that bother me, but the things I do understand that bother me” , co oznacza mniej-więcej, że on się nie martwi tymi wersetami Biblii, których nie rozumie. Ma wystarczająco dużo problemów z wersetami, które rozumie doskonale.

Być może to dobre podejście, ale ja mam jeden taki werset, który mi nie daje spokoju. Znam ten werset dlatego, że pewien mój powinowaty, nazwijmy go umownie „Holmes”, cytuje go często. Jest to chyba jedyny werset, jaki zna on na pamięć. A nawet nie cały, lecz tylko pierwszą jego część. Może mi go ktoś w takim razie, w związku z dzisiejszym świętem, wyjaśni?

Syr 42,14:

Lepsza przewrotność mężczyzny niż dobroć kobiety, a kobieta, która wstyd przynosi - to hańba!


Z tą hańbą rozumiem, ale co ta pierwsza część oznacza? I czy Syrach był żonaty? Chyba nie, inaczej Mrs Syrach by mu wytłumaczyła...

Jak więc widzicie, nawet ja, robiąc na co dzień wrażenie takiego, co wszystkie rozumy pozjadał, trafię czasem na coś, czego zupełnie nie mogę ugryź. Oczywiście w Biblii jest więcej trudnych wersetów, ale te inne przynajmniej czasami ktoś się stara wytłumaczyć. Jak choćby ten o nieuczciwym zarządcy:


Powiedział też do uczniów: Pewien bogaty człowiek miał rządcę, którego oskarżono przed nim, że trwoni jego majątek. Przywołał go do siebie i rzekł mu: Cóż to słyszę o tobie? Zdaj sprawę z twego zarządu, bo już nie będziesz mógł być rządcą. Na to rządca rzekł sam do siebie: Co ja pocznę, skoro mój pan pozbawia mię zarządu? Kopać nie mogę, żebrać się wstydzę. Wiem, co uczynię, żeby mię ludzie przyjęli do swoich domów, gdy będę usunięty z zarządu. Przywołał więc do siebie każdego z dłużników swego pana i zapytał pierwszego: Ile jesteś winien mojemu panu? Ten odpowiedział: Sto beczek oliwy. On mu rzekł: Weź swoje zobowiązanie, siadaj prędko i napisz: pięćdziesiąt. Następnie pytał drugiego: A ty ile jesteś winien? Ten odrzekł: Sto korcy pszenicy. Mówi mu: Weź swoje zobowiązanie i napisz: osiemdziesiąt. Pan pochwalił nieuczciwego rządcę, że roztropnie postąpił. Bo synowie tego świata roztropniejsi są w stosunkach z ludźmi podobnymi sobie niż synowie światłości. Ja też wam powiadam: Pozyskujcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną, aby gdy /wszystko/ się skończy, przyjęto was do wiecznych przybytków.
(Łk 16,1-9)

Na dodatek następny werset pozornie zaprzecza całej tej przypowieści:


Kto w drobnej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej będzie wierny; a kto w drobnej rzeczy jest nieuczciwy, ten i w wielkiej nieuczciwy będzie.


Czemu w takim razie Pan pochwalił nieuczciwego rządcę?

Natomiast zupełnie nie mam problemów z nauką Świętego Pawła o tym, żeby żony słuchały mężów. Nie śmiejcie się, nie to mam na myśli. Nie jestem „male chauvinist pig” czyli męską szowinistyczną świnią i fakt, że nie mam problemu z tym wersetem wynika z tego, że właśnie wydaje mi się, że rozumiem go dobrze. Albo inaczej powiem, mam z tym wersetem taki sam problem, jaki miał Mark Twain z tymi, które on zrozumiał. Ze stosowaniem go w praktyce. Bo werset ten kładzie przed nami, facetami, większe wymagania. Przyjrzyjmy się kontekstowi:


Żony niechaj będą poddane swym mężom, jak Panu, bo mąż jest głową żony, jak i Chrystus - Głową Kościoła: On - Zbawca Ciała. Lecz jak Kościół poddany jest Chrystusowi, tak i żony mężom - we wszystkim. Mężowie miłujcie żony, bo i Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie,
(Ef 5,22-25)

To prawda, że Paweł poucza, że żony mają być poddane mężom, ale jakie stawia tym mężom wymagania! Nie dość, że wymaga od nas miłości dla żon, a co to oznacza, każdy może sobie przeczytać w 1Kor 13, to na dodatek ta miłość ma być aż do oddania za nie życia. I nie da się tego oddzielić od pierwszego nakazu. To idzie w parze, jak Jezus i Kościół. Więc to na nas, mężach, spoczywa olbrzymia odpowiedzialność.

Jeżeli więc nie jesteśmy w stanie „cierpliwym być, łaskawym być, nie zazdrościć, nie szukać poklasku, nie unosić się pychą, nie dopuszczać bezwstydu, nie szukać swego, nie unosić gniewem, nie pamiętać złego, nie cieszyć się z niesprawiedliwości, lecz współweselić z prawdą, wszystko znosić, wszystkiemu wierzyć, we wszystkim pokładać nadzieję i wszystko przetrzymać”, to niech nam nawet nie przyjdzie do głowy wyskakiwać z tym poddaniem. Okazalibyśmy się tylko hipokrytami i głupcami, nie potrafiącymi zrozumieć prostego zalecenia. Pamiętajmy, że tekst bez kontekstu jest tylko pretekstem, a Biblii nie wolno nam używać jako pretekstu do udowadniania naszych teoryjek, które nie mają żadnego sensu.

A większość kobiet, które ja znam, nie ma problemu z tym, że mężczyzna obejmuje przewodnictwo w rodzinie. Czy to jako ojciec, czy mąż. Pod jednym wszakże warunkiem: Musi być on człowiekiem uczciwym, kochającym, mądrym i prowadzącym swych najbliższych do Boga. Problem polega na tym, że coraz trudniej znaleźć takich facetów, godnych tego, żeby można by im było zaufać.

W Stanach jest dość popularna nalepka na zderzak treści: Real Men Love Jesus. Prawdziwi mężczyźni kochają Jezusa. Stańmy się prawdziwymi mężczyznami, a nasze panie na pewno z radością poddają się przewodnictwu w naszych rodzinach.

A wszystkim paniom życzę dzisiaj wszystkiego dobrego, zdrowia, uśmiechów, dużo Bożych Błogosławieństw w dniu ich święta. I spotkania w swym życiu samych prawdziwych mężczyzn. Prawdziwych ojców, mężów i synów, kochających Jezusa. A ze swej strony, w ich i w moim własnym imieniu, proszę o modlitwę w tej intencji. Dziękuję i jeszcze raz: Wszystkiego najlepszego!!!!