Thursday, November 29, 2007

Bella

Dużo wszyscy narzekamy, że nasz świat schodzi na psy. Wizerunek naszej rzeczywistości, jaki odbieramy z programów telewizyjnych, seriali, filmów, wiadomości agencyjnych i opowiadań znajomych raczej nie nastręcza optymistycznie. Czasem mamy wrażenie, że cała kultura chrześcijańska to już wymarła, odległa przeszłość.

Gdy masz wielki rodak, Karol Wojtyła, papież Jan Paweł Wielki odszedł do domu Pana, wszyscy byliśmy świadkami czegoś niesamowitego. Okazało się nagle, że on nawet po śmierci był w stanie zjednoczyć nas wszystkich. Albo raczej należałoby powiedzieć, że bardziej nawet po śmierci, niż za życia. I to nie tylko katolików, nie tylko chrześcijan, ale zjednoczył wszystkich ludzi.

Jednak taka sytuacja nie trwała długo. Była ona zbudowana raczej na uczuciach, niż na wewnętrznych przekonaniach i woli, więc jak uczucia żalu za tym wielkim Polakiem osłabły, przepadła także ta jedność. Wróciliśmy do naszej neopogańskiej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której nasze postawy wobec życia są tak negatywnie kreowane przez popkulturę. Kreowane, nie odzwierciedlane, bo życie nigdy nie jest aż takie złe, jak je obrazują filmy. Jednak te filmy powodują powolne głupienie odbiorców, otępienie i wzrost obojętności na zło, czy na niemoralne zachowania.

Ilekroć powracam do Sienkiewicza, Trylogii, Krzyżaków, czy nawet noweli i „W pustyni i w puszczy” zawsze najbardziej zdumiewa mnie jak bardzo są jego książki przepełnione Bogiem. Ale to nie wynika wcale z tego, że był on kimś szczególnie religijnym. To samo można zauważyć i w innych powieściach z tamtego czasu. Po prostu wiara była nieodłączną, integralną częścią życia ludzi. Teraz, obawiam się, już tak nie jest. A przynajmniej nie widać tego w większości książek i filmów.

Jednak zamiast narzekać, że jest tak, jak jest, można zacząć robić coś pozytywnego. Można zacząć kreować inny obraz rzeczywistości. W końcu ludzi głęboko wierzących, ludzi, dla których Bóg ciągle jest Kimś najważniejszym w życiu, nie brakuje. Jest nas miliony. I na tych milionach można także zarobić sporo pieniędzy. Udowodnił to chociażby Mel Gibbson kręcąc film o Męce Pana Jezusa.

Wczoraj byłem w kinie. Z powodów, jakie podałem wyżej, nie chodzę często do kina. W ostatnich latach widziałem dosłownie kilka filmów. Pasję, Opowieści z Narnii, Egzorcyzmy Emilii Rose, Władcę Pierścieni. Może jeszcze jeden, czy dwa. Wczoraj jednak zobaczyłem film współczesny. O życiu normalnych Nowojorczyków. Z gatunku, który można by określić „romantyczną komedią”.

Choć może „komedia” nie będzie tu odpowiednim słowem. Film ma parę zabawnych scen, ale nie jest to film mający nas rozśmieszać. Raczej wzruszać. I to robi doskonale. Oglądając ten film nie raz ryczałem jak bóbr.

Film ten jest bowiem przede wszystkim historią miłosną. Ale miłość w tym filmie bardziej przypomina „agape” niż „eros”. Co prawda film jest także o tym, co zrobić, gdy nagle okazuje się, że jesteśmy w ciąży, a w ciążę nie zachodzi się przez „agape”, ale film nie jest o seksie. Film mogą oglądać nawet dzieci. Film jest o rodzinie, o przyjaźni, o miłości braterskiej i o świętości życia poczętego.

Nie chcę tu opowiadać filmu, bo mam nadzieję, że będzie on dostępny w Polsce. Nie chcę zepsuć nikomu przyjemności oglądania. Mam bowiem nadzieję, że każdy kto będzie mógł, zobaczy ten film. Naprawdę warto. Warto dlatego, że jest to po prostu dobry film. Dobrze nakręcony, dobrze wyreżyserowany, z dobrymi aktorami. Jest zabawny i wzruszający. I jest tak bardzo katolicki. Nie w sensie mówienia kazań. Nikt tam nawet nie wspomina Boga, wiary. Ale w sensie codziennego życia w czymś, co nazwałbym „kulturą katolicką”.

Bohaterowie filmu są pochodzenia latynoamerykańskiego. Są więc katolikami. I to widać w tym filmie kilka razy. Nie przez przypadek, jest to założone przez producentów filmu. Na szyi głównego bohatera można dostrzec szkaplerz. Gdy siedzi w poczekalni kliniki aborcyjnej, odmawia trzymany w rękach różaniec. W domu jego rodziców na ścianie widać obraz Matki Bożej z Guadalupe. Przed posiłkiem odmawiają modlitwę. To przecież niewiele, może ktoś powiedzieć, ale z drugiej strony tak dużo.

To tak, jak w powieściach Sienkiewicza. Przecież one nie są religijne, ale jego bohaterowie cię modlą, śpiewają godzinki, spowiadają się, chodzą do kościoła. To była część ich życia. W filmie „Bella” także widzimy tylko momentami takie rzeczy, ale są one jak powiew świeżego powietrza. Film ten bowiem pokazuje dom, rodzinę, która jest… jak mój dom, jak moja rodzina. Pokazuje coś zupełnie innego niż taką „rzeczywistość”, jaka istnieje w serialach telewizyjnych.

Niedawno przeczytałem w felietonie pana Kucharczaka w Gościu Niedzielnym, że od czasu legalizacji aborcji w Wielkiej Brytanii zabito tam siedem milionów dzieci. W Stanach zabito ich ponad 40 milionów. To są niewyobrażalne ilości. Może przez to, że jest ich tak wiele, zupełnie zobojętnieliśmy na ich wymowę. I to jest także powód, dla którego każdy powinien zobaczyć ten film.

Film ma tytuł „Bella”.. Ciepły, mądry, wzruszający i bardzo dobry film. O rodzinie, o miłości, o przyjaźni, czyli o tym, co w życiu najważniejsze. Film, który każdy człowiek powinien zobaczyć. Zwłaszcza młody człowiek. Zwłaszcza młoda dziewczyna. Serdecznie go polecam.

Sunday, November 25, 2007

Orędzie z Medjugorie 25 XI 2007

„Drogie dzieci! Dziś, gdy obchodzicie święto Chrystusa Króla wszego stworzenia pragnę, by On był królem waszego życia. Dziatki, tylko przez darowanie możecie zrozumieć dar ofiary Jezusa na krzyżu dla każdego z was. Dziatki, darujcie Bogu czas, był On was przemienił i wypełnił Swą łaską, abyście i wy byli łaską dla innych. Jestem dla was dziatki łaskawym darem miłości, pochodzącym od Boga dla tego niespokojnego świata. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Thursday, November 22, 2007

Święto Dziękczynienia

Dzisiaj w Stanach Zjednoczonych obchodzimy Święto Dziękczynienia. Tradycyjny dzień jedzenia pieczonych indyków i wspominania, jak to Indianin Squanto pomagał pierwszym osadnikom w Plymouth, Massachusetts, ucząc ich uprawy kukurydzy i służąc za tłumacza. Oprócz indyków tradycją tego święta stało się też wspominanie za co jesteśmy wdzięczni Bogu, czy też losowi.

Wiele programów radiowych i telewizyjnych, zwłaszcza tych, które mają bezpośredni kontakt ze słuchaczami, przedstawia ich głosy dziękujące Bogu, rodzinie, przyjaciołom za wszystko, co mają. Nic więc dziwnego, że i ja zacząłem się zastanawiać za co ja jestem wdzięczny w tym dniu.

Co prawda nie udało mi się dotrzeć do domu i jestem w Reno w Nevadzie, na jakimś przydrożnym parkingu, ale nie zmienia to faktu, że jestem wdzięczny za to, że mam taką wspaniałą rodzinę. Ja wiem, że to brzmi potwornie banalnie i że niemal wszyscy to mówią. Ale nic na to nie poradzę, bo to jest prawda. Nie dość, że mam tę samą żonę, Grażynkę, od dwudziestu ośmiu lat, to jestem w niej zakochany chyba bardziej, niż w dniu ślubu. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi i każdego dnia godzinami gadamy ze sobą. Pewno, że z powodu swej pracy są to zwykle rozmowy telefoniczne, ale co to zmienia? Czasem można być w tym samym pokoju, a być od siebie oddalonym o miliony kilometrów. Można też być na przeciwległych końcach Ameryki i być ze sobą blisko.

Dzieci także mam wspaniałe. Mimo, że są w wieku licealnym, a więc takim, w którym często się buntujemy, gdy zauważamy, że tata nie jest wcale autorytetem w każdej dziedzinie życia, gdy myślimy, że to właśnie my wiemy wszystko lepiej, moje dzieci są ciągle „moje”. Mamy wspólne dyskusje, jak mają problemy, przychodzą do mnie, zwierzają się mi z niektórych spraw. Pewno, że mają też swoje tajemnice i że czasem dla taty nie bardzo mają czas, ale przecież to jest zrozumiałe. W tym wieku jest naturalne, że rówieśnicy są bardziej poszukiwanym towarzystwem niż rodzice.

Poza tym mamy wielkie szczęście, że mamy w naszym domu „pełnoetatową babcię”. Mama Grażynki, ku naszej wielkiej radości, mieszka z nami na stałe. Nie dość, że nam naprawdę bardzo wiele pomaga, to na dodatek dzięki niej dom rodzinny jest taki, jaki być powinien. Wielopokoleniowy. W ten sposób można się wiele nauczyć: Od miłości przez naukę języka do pieczenia sernika.

Ale oprócz babci w domu, mamy też babcię w Krakowie, (to znaczy babcię moich dzieci, moją kochaną Mamę), mamy też dużo cioć, wujków, sióstr, braci, szwagrów i szwagierek, kuzynów, siostrzeńców i całej reszty rodziny. Oczywiście niemal każdy ma, nie ma w tym nic dziwnego. Ale ja jestem wdzięczny Bogu, że ta rodzina jest taka fajna. Że nie jesteśmy skłóceni, że nie jesteśmy sobie obojętni, ale że żyjemy wszyscy razem. Znamy swoje problemy i radości, uczestniczymy wzajemnie w swoim życiu.

Oczywiście wszystko to jest możliwe dzięki jednemu: Miłości. To miłość łączy nas wszystkich, to dzięki miłości możliwa jest zgoda. A miłość, ta prawdziwa, możliwa jest tylko dzięki Temu, który jest Miłością. Dlatego też przede wszystkim jestem wdzięczny Bogu za to, że nas zawołał, że nas obdarzył swoją miłością i za to, że nas tak szczodrze i obficie błogosławi.

Święto dziękczynienia nie jest świętem kościelnym, ale państwowym, jednak w USA stało się ono także częścią kalendarza liturgicznego. Doskonale wpisuje się w ten ostatni tydzień roku. W najbliższą niedzielę Święto Chrystusa Króla, koniec liturgicznego roku i za 10 dni Adwent. Zaczynamy oczekiwać na przyjście Pana Jezusa. Jednak wydaje mi się, że dobrze się stało, że Kościół amerykański zaadoptował to święto. Dzięki temu zanim ogłosimy Chrystusa Królem, możemy Mu podziękować za wszystko, co od Niego otrzymaliśmy.

Jestem także wdzięczny za tego bloga i za to forum, jakie powstało w tym roku. Dzięki Internetowi mam teraz masę przyjaciół i nigdy nie jestem samotny w drodze. Mogę się podzielić z Wami swoimi przemyśleniami, mogę też pokazać zdjęcia z drogi i porozmawiać o tym, co ważne i o tym, co mniej ważne, ale co mnie także interesuje. O Bogu, o wierze, o ciężarówkach, po prostu o życiu.

A zamiast podsumowania myślę, że najlepiej po prostu zacytuję słowa z kościelnych czytań podczas obchodów dzisiejszego święta:


Będę Cię sławił, <>, z całego mego serca, <> : będę śpiewał Ci wobec aniołów. Oddam Ci pokłon ku Twemu świętemu przybytkowi. I będę dziękował Twemu imieniu za łaskę Twoją i wierność, bo wywyższyłeś ponad wszystko Twoje imię i obietnicę. Kiedym Cię wzywał, wysłuchałeś mnie, pomnożyłeś siłę mej duszy. Wszyscy królowie ziemi będą Ci dziękować, Panie, gdy posłyszą słowa ust Twoich i będą opiewać drogi Pańskie: Prawdziwie, chwała Pańska jest wielka.
(PS 138, 1-5)

Łaska wam i pokój od Boga Ojca naszego, i Pana Jezusa Chrystusa! Bogu mojemu dziękuję wciąż za was, za łaskę daną wam w Chrystusie Jezusie. W Nim to bowiem zostaliście wzbogaceni we wszystko: we wszelkie słowo i wszelkie poznanie, bo świadectwo Chrystusowe utrwaliło się w was, tak iż nie brakuje wam żadnego daru łaski, gdy oczekujecie objawienia się Pana naszego Jezusa Chrystusa. On też będzie umacniał was aż do końca, abyście byli bez zarzutu w dzień Pana naszego Jezusa Chrystusa Wierny jest Bóg, który powołał nas do wspólnoty z Synem swoim Jezusem Chrystusem, Panem naszym.
(1 Kor 3,9)

Zmierzając do Jerozolimy przechodził przez pogranicze Samarii i Galilei. Gdy wchodzili do pewnej wsi, wyszło naprzeciw Niego dziesięciu trędowatych. Zatrzymali się z daleka i głośno zawołali: Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami. Na ich widok rzekł do nich: Idźcie, pokażcie się kapłanom. A gdy szli, zostali oczyszczeni. Wtedy jeden z nich widząc, że jest uzdrowiony, wrócił chwaląc Boga donośnym głosem, upadł na twarz do nóg Jego i dziękował Mu. A był to Samarytanin. Jezus zaś rzekł: Czy nie dziesięciu zostało oczyszczonych? Gdzie jest dziewięciu? Żaden się nie znalazł, który by wrócił i oddał chwałę Bogu, tylko ten cudzoziemiec. Do niego zaś rzekł: Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła.
(Łk 17, 11-19)

Monday, November 19, 2007

Co biskup powinien?

W ostatnią niedzielę słuchałem jakiejś audycji w radiu EWTN zajmującej się politykami, którzy uważając się za katolików są za utrzymaniem legalizacji aborcji w USA. Zastanawiano się jak powinni postępować biskupi i kapłani, gdy taki polityk przystępuje do komunii świętej. W czasie audycji zadzwoniła jakaś kobieta, która od razu przyznała, że nie jest katoliczką i podzieliła się ze swoją opinią na ten temat. Powiedziała mniej-więcej tak: „Wy, katolicy, musicie pamiętać, że w USA obowiązuje rozdzielność państwa i kościoła. Polityk w demokratycznym państwie ma przede wszystkim reprezentować tych, którzy go wybrali. Jeżeli wyborcy są za legalizacją aborcji, to on ma obowiązek tak głosować, żeby tę legalizację utrzymać”

W odpowiedzi prowadzący odrzekł, że to nie jest wcale takie jednoznaczne, gdyż każdy musi przyznać, że są pewne nadrzędne wartości. Podał przykład niewolnictwa. Nikt chyba już nie uważa w Stanach, że nawet, jakby jakiś okręg wyborczy nagle stwierdził, że należy przywrócić niewolnictwo, to kongresman z tego okręgu powinien za niewolnictwem glosować.

Odpowiedź oczywiście słuszna, ale moim zdaniem problem i tak leży zupełnie gdzie indziej. Mianowicie w tym, że katoliccy politycy rzeczywiście reprezentują wyborców, którzy są za legalizacją aborcji. Nie byłoby w ogóle problemu, jakby polityk startował z takim programem, który mówi, że będzie on robił wszystko, żeby aborcję zdelegalizować. Wtedy, gdyby udało mu się wygrać, śmiało mógłby i reprezentować opinie swoich wyborców i głosować zgodnie z tym, czego naucza Kościół.

Jednak realia są takie, że coraz częściej spotykamy polityków, którzy przyznają się do swej katolickiej wiary, ale postępują zupełnie niezgodnie z tym, czego Kościół uczy. Taką sytuację mieliśmy podczas ostatnich wyborów prezydenckich i być może taka będzie przy następnych. W poprzednich senator Kerry z Massachusetts, w obecnej były burmistrz Nowego Jorku, Rudy Giuliani. Pierwszy jest demokratą, drugi republikaninem, żaden nie jest do zaakceptowania. Tylko że w poprzednich wyborach była jakaś alternatywa, w tych wygląda na to, że obaj kandydaci mogą być „pro choice”.

Tak więc wydaje mi się, że problem nie tyle polega na tym, że politycy nie reprezentują swoich wyborców, ale na tym, że to robią. Mógłby ktoś tutaj powiedzieć, że przecież nie mają wyjścia, bo w takim Massachusetts większość ludzi jest „pro choice”. No dobrze, tylko kto powiedział, że ktoś musi zostać politykiem? Czy sama prezydentura, albo miejsce w kongresie to jest cel sam w sobie, czy też ważniejsza jest idea, nasze poglądy, coś, co chcemy zrobić dla ojczyzny?

Jeżeli ktoś po prostu obiecuje wszystko, czego spodziewają się wyborcy, tylko dlatego, żeby zdobyć ich glosy, to jest zwykłym hipokrytą i oportunistą. Polityk powinien wierzyć w program swojej partii, wierzyć w to, co chce osiągnąć, nawet, jak miałoby to spowodować jego „niewybieralność”. Choć ja myślę, że gdy tylko rozeszłaby się wieść, że znalazł się jakiś uczciwy polityk, dla którego najważniejsze jest to, w co on wierzy, to znalazłaby się także wystarczająca liczba wyborców mających podobne poglądy i gotowa zainwestować swe zaufanie w taką osobę.

Guliani jest za legalizacją aborcji, jest po rozwodzie i w powtórnym związku małżeńskim. Według tego, co czytałem, nigdy nie próbował nawet procesu unieważnienia pierwszego małżeństwa, czyli w oczach Boga i Kościoła żyje on w obiektywnie niemoralnym związku. I ja rozumiem, że w demokratycznym państwie ma do tego prawo. Nie popełnił żadnego przestępstwa. To jego życie. Ale dlaczego ciągle uważa się on za katolika?

To, w co on wierzy, to jest jego prywatna sprawa. Ale Kościół Katolicki uczy nas pewnych niezmiennych, obiektywnych prawd, które pochodzą od Boga i które zostały nam przekazane przez proroków, Jezusa i apostołów. Nikt z ludzi nie ma prawa tego zmienić, bo nie ludzie te prawa ustanowili. Ludzie mają wolną wolę by je zaakceptować lub odrzucić, ale nie mogą nic ponadto. Dlatego wydaje mi się, że byłoby znacznie lepiej dla wszystkich, gdyby tego typu politycy, zamiast krytykować Kościół i domagać się prawa do otrzymywania komunii świętej, zastanowili się, czy są jeszcze katolikami. Bo to nie chodzi o etykietkę, jaką sobie przylepimy. Nie chodzi o to, żeby nazwać się katolikiem, bo to się może opłacić. W końcu procentowo jest coraz więcej katolików w USA. Może przynajmniej byliby w stanie pozbyć się swej hipokryzji w tak ważnej dziedzinie jak Bóg, wiara, religia.

Kobieta, która dzwoniła do radia powiedziała, że jest w kościele prezbiteriańskim, czyli kalwińskim. Ona, jak większość protestantów, nie rozumie, że Kościół nie ma takich uprawnień, jakie ma przeciętny pastor każdego niezależnego zboru, czy sekty. Taki pastor może więcej niż papież, bo może sam wymyślać doktryny, może sam interpretować Biblię, może sam decydować co jest, w jego oczach, moralne, a co nie. Jedyne co papież może zrobić, to przekazać nam to, co otrzymał od poprzedników. Bo nauka Kościoła, w przeciwieństwie do nauki wielu protestanckich denominacji, jest nauką Jezusa, nie pastora, który niczego nie zrozumiał.

Minął już tydzień od tamtej audycji, od której zacząłem ten tekst. W międzyczasie zakończyła się konferencja amerykańskiego episkopatu. Nie wydano żadnego dokumentu w sprawie udzielania komunii politykom. Mówiono za to wiele o polityce zagranicznej USA, o sprawach imigracji, wysłano list do Condoleezzy Rice z pouczeniami co ma robić. Trochę smutne. Ja nie jestem na pewno od pouczania biskupów, co mają robić, ale tak sobie myślę, że może powinni poszukać w Biblii o czym nauczał Jezus przez swe lata pobytu na ziemi. Bo o ile sobie dobrze przypominam, to w całej Biblii nie ma ani słowa na temat polityki Rzymu, za to jest bardzo wiele na temat wiary, grzechu, moralności, przykazań. Może to powinna być jakaś wskazówka dla nas? A jak ktoś ma powołanie do polityki, to niech się zajmie polityką. Dobrych polityków nam także bardzo trzeba. Jednak od biskupów wolałbym usłyszeć wyraźne słowa potępienia aborcji, eutanazji, klonowania ludzi, pozyskiwania komórek macierzystych z embrionów i „homoseksualnych małżeństw”, a nie uwagi na temat tego jak powinniśmy postępować z Iranem.

I żeby nie być źle zrozumianym, wiem, że bardzo wielu biskupów to święci, wspaniali pasterze. Bardzo dużo diecezji ogłosiło, że żaden polityk wspomagający aborcję nie może przystępować do Stołu Pańskiego. Diecezje w Kansas City i w Denver wydały bardzo prosty i zrozumiały dokument tłumaczący zwięźle i jasno naukę Kościoła. Problem polega jednak na tym, że dokument wydany przez konferencję episkopatu jest tak długi, tak rozbudowany, ma tylu autorów, że każdy znajdzie w nim to, co tylko chce znaleźć.

Żeby nie być gołosłownym, podam przykład tego, o co mi chodzi. Oto jeden z fragmentów dokumentu pod tytułem „Forming Consciences for Faithful Citizenship: A Call to Political Responsibility from the Catholic Bishops of the United States” mówiący o aborcji:


"34. Catholics often face difficult choices about how to vote. This is why it is so important to vote according to a well-formed conscience that perceives the proper relationship among moral goods. A Catholic cannot vote for a candidate who takes a position in favor of an intrinsic evil, such as abortion or racism, if the voter’s intent is to support that position. In such cases a Catholic would be guilty of formal cooperation in grave evil. At the same time, a voter should not use a candidate’s opposition to an intrinsic evil to justify indifference or inattentiveness to other important moral issues involving human life and dignity."

Moje nieudolne tłumaczenie:

“Katolicy często stają twarzą w twarz z trudnymi wyborami gdy chodzi o głosowanie. Dlatego jest bardzo ważne, żeby głosować zgodnie z dobrze ukształtowanym sumieniem postrzegającym prawidłowe związki między moralnymi dobrami. Katolik nie może głosować na kandydata, który faworyzuje rzeczy wewnętrznie złe, takie jak aborcja, czy rasizm, jeżeli intencją głosującego jest popieranie takich pozycji. W takich wypadkach katolik byłby winny formalnej współpracy z wielkim złem. Równocześnie głosujący nie powinien używać stanowiska kandydata do opozycji rzeczom wewnętrznie złym, aby usprawiedliwić indyferentyzm lub lekceważenie innych ważnych moralnych kwestii obejmujących ludzkie życie i godność.”


Wybaczcie, ale nasi drodzy biskupi już bardziej nie mogli zagmatwać swojego stanowiska. Przede wszystkim czemu w jednym zdaniu zło aborcji i rasizmu? O ile sobie przypominam, w USA kandydatów popierających rasizm nie było już kilkadziesiąt lat. Może w jakiś lokalnych wyborach, ale na pewno nie w tych ogólnokrajowych. Po co więc ten dodatek w jednym zdaniu z aborcją? Poza tym, o ile rasizm jest rzeczywiście potwornym złem, to jednak nie jest on na pewno równy złu aborcji. Rasizm pozbawia człowieka godności i praw, ale nie pozbawia go życia. Po drugie co to znaczy, że nie powinno się wykorzystywać faktu, że jakiś kandydat jest przeciwny "rzeczom wewnętrznie złym" do głosowania na niego, gdy nie zwraca on uwagi na „inne ważne moralnie kwestie obejmujące ludzkie życie i godność”. Czy to znaczy, że niemoralne jest dla mnie głosowanie na kogoś, kto jest przeciwny, powiedzmy, powszechnym ubezpieczeniom zdrowotnym, albo tylko nie zwraca na te rzeczy wcale uwagi, jeżeli głosuję na niego tylko dlatego, że jest on przeciwny aborcji? Przecież to jakiś bezsens. Bełkot politycznej poprawności.

Na szczęście w tym dokumencie znajdzie się paragrafy mówiące o tym, że nigdy nie można głosować na kandydata popierającego aborcję. Na przykład tutaj czytamy:


64. Our 1998 statement Living the Gospel of Life declares, “Abortion and euthanasia have become preeminent threats to human life and dignity because they directly attack life itself, the most fundamental good and the condition for all others” (no. 5). Abortion, the deliberate killing of a human being before birth, is never morally acceptable and must always be opposed.


Co oznacza:


64. Nasze oświadczenie z 1998, roku, “Living the Gospel of Life” deklaruje: „Aborcja i eutanazja stały się najważniejszym zagrożeniem dla ludzkiego życia, ponieważ atakują one bezpośrednio ludzkie życie, najbardziej fundamentalne dobro i warunek dla istnienia wszystkich innych dóbr. Aborcja, rozmyślne zabijanie ludzkiego życia przed narodzeniem, nigdy nie jest moralnie do zaakceptowania i zawsze musimy jej być przeciwni.”


Czyli da się napisać jasno i zwięźle. Dało się to zrobić w 1998. roku i dało się powtórzyć teraz. Problem jednak polega na tym, że jak biskupi wyprodukują dokument mający 44 strony i 12 tysięcy słów, a na dodatek tak niejednorodny i niespójny, to przeciętny katolik i tak go nie przeczyta, a co najwyżej wyrobi sobie opinię o tym dokumencie z przekłamanej relacji w świeckiej prasie. A przecież nie chodzi to o to, żeby się wykazać swoją elokwencją, ale o przekazanie w jak najprostszy sposób tych moralnych absolutów, jakie nas wszystkich muszą obowiązywać. A że nie jest to niemożliwe, pokazał dokument wydany przez biskupów w Kansas i zaadoptowany przez biskupów w Kolorado. Trzy strony, 1500 słów, każdy może to przeczytać w parę minut. I żadnych wątpliwości, bo wszystko tam jest jasne i zgodne nauczaniem Kościoła. Ale może dokument biskupów z Kansas napisała jedna osoba, a nie kilka komisji? I może zatwierdziła jedna osoba, a nie zgromadzenie ogólne, którego połowa członków pewnie nawet nie miała czasu na dokładne zapoznanie się z treścią tego dokumentu? Kto wie.

Pisałem kiedyś o kościele, w którym nie tylko nie było klęczników, ale nie mogłem znaleźć tabernakulum. Dzisiaj przypadkiem trafiłem na ten sam kościół. Poprzednim razem zajechałem do niego ciężarówką, więc gdy zobaczyłem jak to wygląda, szybko pojechałem do innego kościoła. Dzisiaj poszedłem na piechotę, trzy kilometry, więc nie bardzo miałem wyjście. Musiałem zostać na mszy. Oczywiście nikt, poza mną i może dwoma innymi osobami, nie ukląkł podczas Podniesienia, ksiądz każde zdanie zaczynał od „Siostry i bracia”, na końcu pobłogosławił słowami „Niech nas Bóg błogosławi…”, a całą mszę, poza ofiarowaniem, spędził wśród wiernych, z mikrofonem w ręku. Na kazaniu opowiedział coś z własnego życia, z czego mogłem wywnioskować, że w roku 1968. miał on pierwszy samochód. A więc najprawdopodobniej w seminarium był on w latach siedemdziesiątych.

Do czego zmierzam? Otóż do tego, że mamy pewien problem z naszymi pasterzami, którzy w tym czasie kształcili się na kapłanów. Niezależnie od tego, czy są teraz proboszczami, czy biskupami, niektórzy z nich w dość dziwny sposób rozumieją naukę Kościoła. Pewnie niewiele da się tu zmienić, choć bardzo się ucieszyłem, gdy się dowiedziałem, że papież Benedykt odwiedzi wkrótce Stany Zjednoczone. Ale on i tak nie powie nic ponadto, co już nie raz mówił. O liturgii napisał nawet całkiem grubą książkę. I co? I nic. Ciągle są kościoły, gdzie proboszcz wie lepiej od papieża jak odprawiać Mszę Świętą. Dlatego musimy się nieustannie modlić za kapłanów. Od papieża po seminarzystów. Oni wszyscy bardzo tego potrzebują. Odnowę Kościoła już widać, ale szkody, jakie przyniosły lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte będą się za nami jeszcze ciągły i tylko Bóg i czas mogą przynieść tutaj zmiany.

I dziękujmy Bogu za to, że istnieją takie środki przekazu jak telewizja i radio EWTN, które przez bezpośrednie transmisje nie tylko przybliżają nam to, o czym mówią biskupi, ale także wskazują nam na niedociągnięcia niektórych dokumentów i "odpytują" biskupów z powodów takich, a nie innych sformułowań w tych dokumentach. Oczywiście nie chodzi tu zawstydzanie kogokolwiek, ale raczej o to, by każdy stał się odpowiedzialny za to, co robi. Gdy się wie, że się jest słuchanym przez miliony, gdy się wie, że ktoś rzeczywiście zażąda od nas zdania sprawy z tego, co robimy, to, wydaje mi się, nawet podświadomie zaczynamy być ostrożniejsi i bardziej uważamy na to, co robimy. A to jest potrzebne każdemu z nas, od kierowcy ciężarówki do samego biskupa.

Monday, November 05, 2007

Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię. (Jr 1,5a)

Akcja „40 Dni dla Życia” zakończona. Czy była sukcesem? Nie wiem. Sukcesy w naszych oczach są czymś innym, niż w oczach Boga. Na pewno nie spowodowała ona natychmiastowego zakończenia tragedii aborcji w Sanach Zjednoczonych. Nie zamknięto żadnych klinik, nie zmieniono prawa. Ale uratowano dzięki niej trochę dzieci, więc to na pewno sukces. Zresztą gdyby całym rezultatem tej akcji było uratowanie jednego zaledwie dziecka, to i tak byłoby warto to zrobić.

Mnie jednak się wydaje, że trzeba na to spojrzeć zupełnie inaczej. Mianowicie musimy sobie uświadomić, że to nie argumenty zmieniają czyjeś poglądy, ale łaska Boża. Nikt nikogo jeszcze do niczego nie przekonał gadaniem. Zresztą nawet sama Biblia nam to ukazuje:


Ja siałem, Apollos podlewał, lecz Bóg dał wzrost. Otóż nic nie znaczy ten, który sieje, ani ten, który podlewa, tylko Ten, który daje wzrost - Bóg.
(1 Kor 3:6-7)

Nie ważne jest więc, że dziś nie widzimy rezultatów takiej akcji. Rezultaty przyjdą. My tylko zasialiśmy ziarno, podlaliśmy je, teraz musimy zaczekać na Pana Boga. On spowoduje, że ziarna te wzejdą.

Zarówno święta Faustyna, jak i błogosławiona matka Teresa z Kalkuty przypominały nam często, że Bóg nie żąda od nas sukcesów, ale wierności. My nie będziemy rozliczani z tego, czy nasze działania odniosły zamierzony skutek, bo na to nie mamy wielkiego wpływu. Ale na to, co robimy, jak postępujemy mamy wpływ i z tego będziemy rozliczeni. Nie oglądajmy się więc na innych, ale róbmy swoje, a resztę zostawmy Panu Bogu.

W niedzielę był ostatni dzień kampanii „40 dni dla życia”. Parę dni temu obiecałem Panu Bogu, że jak zdążę do Charlotte przed zakończeniem tej akcji, jeszcze raz pójdę się pomodlić przed kliniką aborcyjną. I gdy udało mi się przybyć do domku na niedzielę, poszedłem tam rzeczywiście. Pomyślałem sobie, że pójdę na ostatnie godziny, na samo zakończenie akcji. Spodziewałem się, że być może będzie tam jakaś grupka ludzi, może mała uroczystość, wspólne modlitwy. Ja sam byłem w Charlotte przejazdem, miałem dowieść towar na poniedziałek rano do miejsca odległego o kilka godzin jazdy, więc pojechałem pod klinikę w której dokonuje się aborcji ciężarówką, z myślą, że postoję tam z innymi parę godzin i najpóźniej o północy ruszę w dalszą drogę.

Zajechałem tam przed dwudziestą, ale nie zastałem nikogo. Były jakieś napisy informujące o tym, że akcja trwa nadal, były kwiaty upamiętniające śmierć nienarodzonych dzieci, były zgaszone znicze z wizerunkiem Najświętszego Serca Pana Jezusa i Niepokalanego Serca Maryi, ale ludzi nie było. Cóż, nie przejąłem się tym specjalnie, wyciągnąłem różaniec i zacząłem się modlić. Myślałem, że może ktoś przyjdzie później, może na ostatnią godzinę akcji, ale jakby nie przyszedł, to też nic się nie stanie. Ja będę pełnił mój modlitewny dyżur.

Prawdę mówiąc w pewnym sensie dużo ważniejsze jest, by był tam ktoś w czasie, gdy klinika jest otwarta. Taka obecność często prowadzi do bezpośredniej reakcji. Często dziewczyny i kobiety decydują się na utrzymanie ciąży, na urodzenie dziecka, gdyż widząc modlących się ludzi zaczynają rozumieć, czym rzeczywiście jest aborcja. Dlatego też gdy „żniwo wielkie, a robotników mało”, trzeba nimi dysponować mądrze. Ale z drugiej strony choć w niedzielę przed północą niewiele osób zobaczy modlących się przed kliniką, to widzi ich Bóg. Więc i taka obecność jest ważna.

I jeszcze jedno chciałbym dodać: Ja na pewno nie uważam się za kogoś lepszego dlatego tylko, że byłem tam parę godzin. Przede wszystkim mógłbym zapytać samego siebie: Gdzie byłeś przez ostatnie 25 lat? Dlaczego dopiero teraz? Aborcja jest legalna w USA od wielu lat, ja tu mieszkam już od 1982. roku. Chrześcijanie nieustannie modlą się pod klinikami cały ten czas, a ja nagle się zorientowałem teraz. Nigdy wcześniej nie byłem wśród nich. Dlatego nie mam ani intencji, ani żadnego prawa teraz oceniać nikogo. Tym bardziej, że dziś takie modlitwy przed klinikami są łatwe. Stały się one częścią krajobrazu miast amerykańskich. Prawo, poprzez decyzje Sądu Najwyższego, dokładnie określa jakie kto ma prawa i teraz takie protesty są prowadzone w sposób cywilizowany. Ale przed kilkunastu laty ludzie modlący się przed klinikami bywali aresztowani, osadzani w więzieniach, zdarzały się też pobicia. Wtedy dawanie świadectwa było prawdziwym bohaterstwem, a ciągle nie brakowało ludzi gotowych do takich poświęceń.

W niedzielę wieczór nikt się poza mną nie pojawił. Zapaliłem znicze, ustawiłem tablice z napisami, ułożyłem kwiaty. Modliłem się do północy, po czym w pierwszym momencie chciałem zabrać sobie na pamiątkę taką tabliczkę z napisem informującym o akcji, ale później pomyślałem sobie, że jednak ją zostawię. Zostawię też płonące świece. Akcja formalnie się skończyła, ale przecież rano ludzie zaczną jechać tamtędy do pracy, zaczną przychodzić pracownicy do okolicznych magazynów, czy pacjentki do kliniki. Niech więc zostanie jak jest.

Okazało się jednak, że nawet gdy inni chrześcijanie zapomnieli o akcj, to najwyraźniej nie zapomniała o niej właścicielka kliniki. Przynajmniej myślę, że to była właścicielka, albo może lekarka tam pracująca. Gdy bowiem po północy poszedłem do ciężarówki i zabierałem się do dalszej podróży, zobaczyłem jak na parking przed kliniką (gdzie nam nie wolno było nawet wchodzić), zajechał Mercedes klasy S i wyszła z niego elegancka kobieta. Szybko zgasiła znicze, zabrała kwiaty i tabliczki, posprzątała cały teren przed kliniką, powyrzucała wszystko do śmietnika za kliniką, obeszła budynek dookoła, sprawdzając, czy wszystko jest w należytym porządku i odjechała do domu. Zrobiła to dopiero teraz zapewne dlatego, że spodziewała się, że już nikogo nie będzie i że jej nikt nie oskarży o ingerowanie w legalny protest odbywający się na neutralnym gruncie. My bowiem nie przebywaliśmy na terenie prywatnym, ale na trawniku leżącym między kliniką a ulicą, należącym do miasta, a więc będącym miejscem publicznym.

Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, jak ważne jest prowadzenie takich akcji. Jeżeli ona doskonale pamiętała termin zakończenia protestu, jeżeli chciało się jej w zimną, niedzielną noc przyjeżdżać pod klinikę tylko po to, żeby upewnić się, że nie ma po tej kampanii żadnych śladów, to znaczy, że nasza działalność jej przeszkadzała, powodowała zmniejszony ruch w interesie, może prowokowała pytania, czyli inaczej mówiąc, była skuteczna. Zmniejszony biznes, mniejsze obroty w takiej przychodni to przecież nic innego, niż uratowane ludzkie istoty. A więc z pewnością warto było to robić.

Bogu więc niech będą dzięki za każde uratowane dziecko. Dziękuję też wszystkim tym, którzy wspomagali tę akcję modlitwami i postami. I wierzę, że niedługo doczekamy wszyscy takiego dnia, że aborcja będzie tak samo nie do pomyślenia, jak teraz jest, powiedzmy, niewolnictwo. Bo i to kiedyś było powszechnie akceptowaną praktyką, a teraz nie możemy sobie nawet wyobrazić, jak to było możliwe, że ludzie nie widzieli niczego złego i niemoralnego w tym, że jeden człowiek może być właścicielem innego i traktować go jak zwykłą, bezosobową rzecz. A przecież aborcja to coś znacznie gorszego od niewolnictwa, coś znacznie bardziej niemoralnego i niewyobrażalnego. I kiedyś każdy z nas to zauważy. A nasze modlitwy posty i tego typu akcje przybliżają nam ten dzień.

Na zdjęciach miejsce, gdzie się modliłem ostatniego dnia i pusty już trawnik, gdy tajemnicza pani z Mercedesa usunęła wszystkie ślady naszej akcji.



darmowy hosting obrazków darmowy hosting obrazków darmowy hosting obrazków darmowy hosting obrazków darmowy hosting obrazków darmowy hosting obrazków

Masz komentarz? Chcesz dodać swoją opinię? Kliknij TUTAJ.