Friday, December 28, 2007

Orędzie z Medjugorie przekazane Jakovowi

W czasie ostatniego codziennego objawienia 12 września 1998 r. Matka Boża powiedziała Jakovowi Czolo, że odtąd będzie miał objawienia raz w roku 25 grudnia, na Boże Narodzenie. Tak się stało również w tym roku. Matka Boża objawiła się trzymając Dzieciątko Jezus na rękach. Objawienie zaczęło się o 14:29 i trwało 6 min.

Matka Boża przekazała następujące orędzie:

„Drogie dzieci! Dziś w szczególny sposób wzywam was do otwarcia się na Boga i niech każde wasze serce stanie się miejscem narodzenia Jezusowego. Dziatki, przez cały ten czas, kiedy Bóg pozwala mi bym była z wami, pragnę was prowadzić ku radości waszego życia. Dziatki, Bóg jest jedyną, prawdziwą radością waszego życia. Dlatego, drogie dzieci, nie szukajcie radości w rzeczach ziemskich, lecz otwórzcie wasze serca i przyjmijcie Boga. Dziatki, wszystko przemija, tylko Bóg pozostaje w waszym sercu. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Tuesday, December 25, 2007

Orędzie z Medjugorie 25 XII 2007

„Drogie dzieci! Z wielką radością niosę wam Króla Pokoju, by was pobłogosławił swoim błogosławieństwem. Oddajcie Mu pokłon i ofiarujcie czas Stwórcy, którego pragnie wasze serce. Nie zapominajcie, że jesteście pielgrzymami na tej ziemi i że dobra materialne mogą wam sprawić niewielką radość, a dzięki memu Synowi darowane jest wam życie wieczne. Jestem z wami dlatego, by was poprowadzić do tego, czego pragnie wasze serce. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Monday, December 24, 2007

Wesołych Świąt!

Życzę Wam wszystkim wiele Bożych Błogosławieństw, dużo zdrowia, radości, szczęścia i miłości z okazji Świąt Bożego Narodzenia teraz i w całym 2008 roku.

Darmowy Hosting na Zdjęcia Fotki i Obrazki

Niech nowo narodzone Dzieciątko Jezus błogosławi Was i strzeże. Niech rozpromieni oblicze swe nad Wami, niech Was obdarzy swą łaską. Niech zwróci ku Wam oblicze swoje i niech Was obdarzy pokojem.


Piotr Jaskiernia z rodziną.

Thursday, December 20, 2007

Niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Tobie.

Tak jakoś mi wychodzi, że przeważnie piszę tutaj „teksty nie na czasie”. Myślami wszyscy jesteśmy już w stajence z nowonarodzonym Panem Jezusem, a mnie wyszedł tekst bardziej nadający się na czas Wielkopostny, niż Bożonarodzeniowy. Mówię oczywiście o tym tekście, który napisałem wczoraj w nocy. Jednak warto sobie przypomnieć, że ciągle jeszcze jest Adwent, a więc czas oczekiwania. Boże Narodzenie dopiero za kilka dni, więc na świętowanie jeszcze mamy czas.

W naszym domu okres Adwentu jest okresem wyrzeczeń. Każdy z nas coś ofiaruje Bogu. Nie oglądamy telewizji, nie jemy słodyczy, każdy członek rodziny praktykuje jakąś formę postu. A sama Wigilia także będzie postna. Uszka i gołąbki z grzybami, tradycyjny karp, pierogi z kapustą. Bigos, pasztety i wędliny muszą zaczekać, aż wrócimy z Pasterki. I wiem, że Kościół już od nas nie wymaga zachowania postu w Wigilię, ale czy to znaczy, że sami z siebie nie możemy ofiarować Bogu czegoś więcej, niż to minimum wymagane przez Kościół?

Biblia przytacza nam takie słowa Pana Jezusa:


Jezus im rzekł: Czy goście weselni mogą się smucić, dopóki pan młody jest z nimi? Lecz przyjdzie czas, kiedy zabiorą im pana młodego, a wtedy będą pościć.
(Mt 9,15)

One co prawda bardziej się stosują do okresu przed Wielkanocą, ale przecież teraz także nie ma jeszcze z nami „Pana Młodego”. On dopiero się narodzi, a gdy to nastąpi, wtedy przestaniemy się smucić i zaczniemy ucztę. Poza tym w czasie naszej ziemskiej pielgrzymki cierpienie towarzyszy nam nawet w tych radosnych wydarzeniach. Popatrzmy chociaż na Radosne Tajemnice Różańca. One wszystkie są połączone z cierpieniem.

Zwiastowanie, o którym słyszeliśmy na dzisiejszym czytaniu w Kościele i które musiało być przyczyną obaw, lęku i niepewności Maryi. Ona zawierzyła Gabrielowi i przez niego Bogu, ale na pewno po ludzku musiała się obawiać tego, co ją czeka. Tej odpowiedzialności i tych pomówień ludzi wiedzących, że jeszcze nie zamieszkała z mężem, a jest już w ciąży.

Odwiedziny u Elżbiety to długa, męcząca podróż. Podróż, której celem nie był wypoczynek i wczasy, ale pomoc starszej krewnej. A potem ponowny powrót do Nazaretu. Pieszo, albo na osiołku, będąc w ciąży, po wyboistej drodze, w upale, bez żadnych wygód, tak niezbędnych, wydawałoby się, w każdej podróży.

Wreszcie samo Boże Narodzenie. Najszczęśliwszy, najważniejszy dzień w dziejach ludzkości. Tak ważny, że cały świat dzieli historię na lata „przed narodzeniem Chrystusa” i na „Anno Domini”, lata Pańskie. Punkt zwrotny historii. Ale to także był dzień, który przyniósł Świętej Rodzinie sporą dozę cierpień. Odtrącenie w gospodzie, stajenka, zimno, głód. Radość przez łzy.

Ofiarowanie Pana Jezusa w Świątyni. I słowa proroka Symeona o mieczu, który przeniknie duszę Maryi. Radość, że prorok potwierdził to, co obiecał Gabriel i strach o to ukochane Dzieciątko. Strach i ból i obawa jak wiele będzie musiało Ono wycierpieć.

I piąta Radosna Tajemnica. Odnalezienie Jezusa w Świątyni. Radość wielka, ale okupiona trzema dniami strachu, obaw, bólu i przerażenia. Znak tego, co będzie na Krzyżu. Trzy dni czekania na ponowne zobaczenie Jezusa. Radość i cierpienie. Cierpienie i radość.

Tradycyjnie w Kościele, zwłaszcza w Polsce, mamy „dwa dni Świąt”. Ale tak naprawdę to tylko 25. grudnia to Boże Narodzenie. 26. grudnia to dzień Świętego Szczepana, męczennika za wiarę, który zginął pewnie z 50 lat po narodzinach Pana Jezusa. Wydarzenie dość odległe w czasie, ale w kalendarzu liturgicznym sąsiaduje z Bożym Narodzeniem. Bo w Kościele radość i ból nigdy nie są daleko od siebie.

Wszystkie te moje myśli są chyba spowodowane zapachem gotującego się bigosu, pieczonych pasztetów, ciast i innych przysmaków. Dużo łatwiej pościć w drodze, gdy w ciężarówce nie mam nic do jedzenia, niż siedząc przy komputerze parę metrów od kuchni z tymi wszystkimi aromatami docierającymi tu do mnie. Ale niezależnie od tego, co spowodowało, że napisałem ten tekst, warto nad nim trochę pomyśleć, bo chyba to, co chcę przekazać jest ważne.

My jesteśmy pielgrzymami. Zostaliśmy stworzeni do życia w Niebie. Ono jest naszą prawdziwą ojczyzną. Dlatego tu, na ziemi, nigdy nie zaznamy pełnego szczęścia. Święty Augustyn powiedział kiedyś:


[Panie], Stworzyłeś nas bowiem dla siebie i niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Tobie. (Confessiones 1,1,1)


My czasem mylimy pojęcie szczęścia obiecanego nam przez Boga z zadowoleniem, radością, jakie może nam czasem dać codzienne życie. To pierwsze jest pewną wiedzą, to drugie uczuciem. Tego pierwszego można się nauczyć, to drugie jest tylko odczuwalne. Chrześcijanin powinien i może być prawdziwie szczęśliwy nie dlatego, że mu się w życiu powodzi, że ma pieniądze, zdrowie i urodę. Nasze szczęście musi polegać na nadziei, że „spoczniemy w Bogu” i z Nim spędzimy wieczność. A dopóki pielgrzymujemy, to serca nasze zawsze będą niespokojne. Nadzieja ta jednak to coś więcej, niż zwykłe „pobożne życzenie”, ale pewność, że tak się stanie, bo obiecał nam to sam Bóg. I dlatego jest możliwe, by być naprawdę szczęśliwym nawet wtedy, gdy nie mamy wszystkich bogactw, jakie ten świat ma nam do zaoferowania.

Jednak by było to możliwe, Bóg musiał najpierw stać się człowiekiem. Musiał zostać jednym z nas. Nie dlatego, że nie dało się inaczej, ale dlatego, że jest On Miłością. A Miłość nie jest egoistyczna. Nie toleruje hipokryzji. Miłość jest ofiarowaniem się całkowitym dla tych, których kochamy. Dlatego stał się On jednym z nas.

I proszę. Miało być świątecznie, a znowu mi wyszło jakoś tak…adwentowo. Ale to chyba dobrze. Na świętowanie będziemy mieli 40 dni. A teraz wyciszmy się jeszcze trochę, skupmy się na tym, co ważne. Pomyślmy więcej o tym, co można ofiarować Jezusowi w prezencie, a mniej o tym, co ofiarujemy wszystkim znajomym i krewnym na naszej liście. Bo Boże Narodzenie to urodziny Jezusa, Jego święto, a nie nasze i choć obdarowywanie się prezentami w tym dniu jest pewnie wspaniałym zwyczajem, nie zapominajmy kto w tym dniu jest najważniejszy.

Ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa. (Kol 1,24)

Gdy boli nas głowa, gdy się źle czujemy i poskarżymy się naszym bliskim, często usłyszymy w odpowiedzi: „Ofiaruj to”. Bardzo dobra rada, nie wątpię, ale co ona tak naprawdę ma oznaczać? Jaką wartość ma ofiarowanie Bogu naszych cierpień, naszego bólu? Czy Bóg tego rzeczywiście potrzebuje? Zastanówmy się nad tym.

Jest pewien bardzo interesujący fragment Listu do Kolosan. Święty Paweł pisze tam:


Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół.
(Kol 1,24).

Werset bardzo trudny do zrozumienia. Dla każdego z nas, ale szczególnie dla protestantów. Dla nich cierpienie nie ma żadnej wartości, może poza budowaniem charakteru. Czasami wręcz jest dla nich oznaką małej wiary. Bo jak ktoś ma wiarę i z tą wiarą będzie prosił Boga o zdrowie, to Bóg go uzdrowi, prawda? Cóż, niekoniecznie. Jeżeli wierzyć temu, co pisze święty Paweł, to nie zawsze jest to prawda.

Cierpienie ma wielką wartość. Ale nie samo z siebie, ale właśnie przez złączenie z cierpieniem Jezusa. Jezus, ponieważ jest Bogiem, zmienia wszystko, czego dotknie swą obecnością. Na przykład gdy zostajemy ochrzczeni wodą, otrzymujemy odpuszczenie wszelkich grzechów i stajemy się członkami Kościoła, Ciała Pana Jezusa. Ale to jest możliwe dlatego, że Jezus pierwszy dał się ochrzcić. Jednak w przypadku Jego chrztu to nie woda miała wpływ na Jego Osobę, ale raczej On uświęcił wodę. Chrzest Jezusa dał wodzie moc oczyszczania ludzi. Bez tego woda co najwyżej mogłaby zmyć z nas trochę brudu.

Podobnie z cierpieniem. Cierpienie samo w sobie jest złem. Nie jest czymś, czego oczekujemy i nie jest czymś, czego powinniśmy pragnąć. Sam święty Paweł chciał uniknąć cierpienia, które towarzyszyło jego życiu:


Aby zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował - żebym się nie unosił pychą. Dlatego trzykrotnie prosiłem Pana, aby odszedł ode mnie
(2 Kor 12,7-8)

Dopiero więc wtedy, gdy zobaczył Paweł, że Bóg nie wysłucha jego próśb o wybawienie z cierpienia, z radością je przyjął. Przyjął, by je ofiarować Bogu. Ale cierpienie ma wartość tylko dlatego, że zostało „uświęcone” przez cierpienie Boga-Człowieka, naszego Pana, Jezusa Chrystusa.

Ale o jakich „brakach udręk Chrystusa” mówi apostoł? Czy cierpienia naszego Pana na Krzyżu nie były wystarczające? Czy Pan Jezus może za wcześnie umarł? Za mało otrzymał uderzeń biczem? Dlatego musimy uzupełnić te cierpienia, bo im czegoś brakuje?

Oczywiście, że nie o to tutaj chodzi. Cierpienia Jezusa na Krzyżu były niewypowiedzianie wielkie. Nie można wręcz ich mierzyć ludzką miarą. Jezus bowiem miał na sobie jarzmo wszystkich naszych grzechów i ból, jaki On ofiarował Ojcu za nasze grzechy jest wręcz nie do opisania. To nie w cierpieniu Pana Jezusa były „braki udręk”, które musiał uzupełnić święty Paweł, ale w cierpieniu Jego Ciała, którym jest Kościół.

Najpiękniejszym, najpełniejszym symbolem miłości Jezusa do nas jest krzyż. A krzyż składa się z dwóch belek: Poziomej i pionowej. Obie są bardzo ważne i bez żadnej z nich nie byłoby krzyża. Ta pionowa symbolizuje nasz osobisty stosunek do Boga. Nasze indywidualne modlitwy. Nasze „sam na sam” z Panem Bogiem. I ten aspekt jest bardzo podkreślany wśród wszystkich chrześcijan. Katolików i protestantów. Ci ostatni jednak często mają problem ze zrozumieniem poziomego aspektu symboliki krzyża. Co prawda u nich wspólnota parafialna, wspólnota osób należących do jednego zboru jest zazwyczaj nawet silniejsza niż w parafiach katolickich, ale jest to wspólnota w zupełnie innym wymiarze.

Protestanci bardzo duży nacisk kładą na jedność rodziny parafialnej. Słowa „parafialny” , z braku lepszego słowa, używam tu w znaczeniu „członków jednego zboru”. Nie mają bowiem oni takich parafii, jak w Kościele Katolickim. U nich po nabożeństwie nikt nie leci pędem na parking, żeby wyjechać spod kościoła, zanim się zrobi tłoczno przy wyjeździe, jak to często widać w naszych kościołach. Niektórzy katolicy czasem nawet przed ostatnim błogosławieństwem księdza lecą na parking, czy przystanek tramwajowy. Tam po ostatnich słowach pastora nikt się nie spieszy. Wszyscy się spotykają, często mając wspólne śniadanie, rozmawiają, tworzą jedną wielką rodzinę.

To bardzo piękny zwyczaj i my, katolicy, moglibyśmy troszkę z niego przejąć. Smutne trochę, że w wielu parafiach, zwłaszcza w dużych miastach, ludzie chodzący do tego samego kościoła przez lata nic o sobie nie wiedzą. Można i trzeba by tu troszkę popracować nad tym. Przecież wszyscy jesteśmy braćmi. I oczywiście uogólniam tutaj, a więc z pewnością krzywdzę niektórych. Na pewno są wspólnoty protestantów, gdzie nie jest tak różowo, jak opisałem powyżej i z pewnością są kościoły katolickie, gdzie wierni tworzą zgraną wspólnotę. Ale w większość z nich, obawiam się, wiele można by w tej dziedzinie poprawić.

Ja jednak uważam, że mimo iż takie łączenie się w rodziny na poziomie parafialnym jest bardzo ważne, to znacznie ważniejsze jest coś innego. Mianowicie uświadomienie sobie, że my, członkowie Kościoła, tworzymy wszyscy Ciało Jezusa. I wiedząc, że dla zbawienia nas wszystkich On ofiarował swoje Ciało na Krzyżu, zauważamy tu bardzo ważną zależność. Dzięki Jego cierpieniu nasze zbawienie stało się możliwe, ale ono wcale nie zastąpiło naszego cierpienia. Ono tylko nadało naszemu cierpieniu sens.

Czy każdy z nas otrzymał przez śmierć Jezusa zbawienie? Tak i nie. Każdy ma je potencjalnie, ale nie jest ono automatyczne. Każdy z nas może je odrzucić. Zbawienie jest darem, ale darem, który musimy przyjąć. Bóg nikomu nie będzie się narzucał ze swoją ofertą Nieba. I choć na pewno pragnąłby On, by każdy z tej oferty skorzystał, to jednak wiemy, że będą osoby, które ją odrzucą i wybiorą inną drogę. Ale jak to jest możliwe? Czy ludzie są rzeczywiście tak głupi, by odrzucić taki piękny dar? Cóż, niestety tak, bo przyjęcie daru Pana Boga czasem wiąże się z wielkim kosztem.

Pan Jezus nas uczy:


Wchodźcie przez ciasną bramę. Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują.
(Mt 7,13-14)

Oraz:

Lecz przed tym wszystkim podniosą na was ręce i będą was prześladować.
(Łk 21,12a)

Zostaliśmy uprzedzeni. Czekają nas prześladowania, czeka nas ciasna brama i wąska droga. Czekają nas udręki i są one konieczne, by zbawienie nasze było możliwe. A szatan pokazuje nam świat bez cierpienia. Kolorowy, pełen beztroskiej zabawy. Ale choć szatan kusi mówiąc: „Na pewno nie umrzecie” (por. Rdz3,4), to tylko wąska droga z Jezusem prowadzi do życia. A szatan jest kłamcą.


Odpowiedział mu Jezus: Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie.
(J 14,6)

Ale, może ktoś powiedzieć, mimo, że wielu świętych cierpiało bardzo w swej ziemskiej pielgrzymce, to nie brakuje i takich, którym Bóg nie dał cierpienia. Wielu zbawionych będzie spośród ludzi zdrowych, bogatych, szczęśliwych także w ludzkim rozumieniu tego słowa. Dlaczego więc jedni mają tak, a inni inaczej? Myślę, że odpowiedzią na to jest właśnie zrozumienie czym jest Ciało Jezusa. Czym jest Kościół. Ten werset Listu do Galatów rzuca nam trochę światła:


Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełniajcie prawo Chrystusowe.
(Ga 6,2)

Ponieważ tworzymy jedno Ciało, to nasze cierpienia są wspólne. Gdy pomyślimy o takich świętych, jak choćby Padre Pio, mający niezwykle bolesne stygmaty, rany podobne tym, jakie miał Pan Jezus i miał je przez 50 lat, to wiemy, że nie były one konieczne do zbawienia tylko jego osoby. On i tak prowadził święte życie. Ale te cierpienia Ojca Pio ofiarowane Kościołowi, ofiarowane Jezusowi umożliwiły zbawienie bardzo wielu osób.

Dlaczego jednak taka „niesprawiedliwość” ze strony Pana Boga? Dlaczego jeden z nas ma całe życie lekko, a inni tak cierpią? Nie wiem. Wiem jednak, że Bóg z pewnością nie jest niesprawiedliwy. Teraz możemy tego nie widzieć, możemy czasem nawet się buntować, ale kiedyś zobaczymy, jak wielkim darem jest cierpienie ofiarowane Bogu. A czemu tylko niektórzy je otrzymali? Może te słowa apostoła Pawła nam dadzą odpowiedź:


Wszyscyśmy bowiem w jednym Duchu zostali ochrzczeni, [aby stanowić] jedno Ciało: czy to Żydzi, czy Grecy, czy to niewolnicy, czy wolni. Wszyscyśmy też zostali napojeni jednym Duchem. Ciało bowiem to nie jeden członek, lecz liczne [członki]. Jeśliby noga powiedziała: Ponieważ nie jestem ręką, nie należę do ciała - czy wskutek tego rzeczywiście nie należy do ciała? Lub jeśliby ucho powiedziało: Ponieważ nie jestem okiem, nie należę do ciała - czyż nie należałoby do ciała? Gdyby całe ciało było wzrokiem, gdzież byłby słuch? Lub gdyby całe było słuchem, gdzież byłoby powonienie? Lecz Bóg, tak jak chciał, stworzył [różne] członki umieszczając każdy z nich w ciele. Gdyby całość była jednym członkiem, gdzież byłoby ciało? Tymczasem zaś wprawdzie liczne są członki, ale jedno ciało.[…] Tak więc, gdy cierpi jeden członek, współcierpią wszystkie inne członki; podobnie gdy jednemu członkowi okazywane jest poszanowanie, współweselą się wszystkie członki. Wy przeto jesteście Ciałem Chrystusa i poszczególnymi członkami.
(1 Kor 12,13-20,26-27)

To z rozdziału dwunastego Pierwszego Listu do Koryntian, a rozdział trzynasty to oczywiście znany nam wszystkim Hymn o Miłości. Nie jest przypadkiem, że sąsiaduje on z tekstem mówiącym czym jest członkostwo w Ciele Chrystusa.

Do czego jednak Bogu jest potrzebne nasze cierpienie? Jemu do niczego. On nie potrzebuje nic, będąc bytem doskonałym. To my potrzebujemy cierpienia. Potrzebujemy go, by zrozumieć, jak wielką cenę zapłacił Bóg za nasze zbawienie i potrzebujemy go, by pokazać sobie samym, ile warte są nasze deklaracje o naszej miłości. Łatwo się wielbi Boga, gdy się jest zdrowym, młodym i bogatym. Ale jak przychodzi cierpienie, jak przychodzi czas próby, to nasza wiara często tego egzaminu nie chce zdać. Jednak dopóki samej próby nie doświadczymy, nie wiemy, ile jesteśmy warci, Cierpienia pomagają nam więc pogłębić naszą wiarę i stać się bardziej podobnymi Bogu.

Niedawno na jakimś forum podałem przykład, jaki znam od Scotta Hahna. Opowiadał on, że obserwował kiedyś sąsiada, który kosił trawnik przed domem, a jego malutki synek z plastikową kosiarką-zabawką plątał mu się pod nogami, przeszkadzając w pracy. Po chwili więc tata podniósł malca jedną ręką, drugą trzymając kosiarkę, a chłopiec, z szerokim uśmiechem na twarzy, chwycił rączkami prawdziwą kosiarkę obok ręki taty i pomyślał cały szczęśliwy: „Koszę trawę z tatusiem”. Tata natomiast zapewne myślał: „Kocham tego szkraba”. Czy tacie było łatwiej kosić w taki sposób? Na pewno nie. Czy „praca” synka pomogła cokolwiek? Oczywiście, że nie. Wręcz przeszkadzał on w szybkim wykonaniu pracy. Ale co z tego? Tu nie chodziło o pracę, ale o miłość.

Podobnie jest z naszym cierpieniem. Czy pomaga Bogu, gdy my cierpimy? Jemu nie. Jemu przeszkadza. On cierpi razem z nami. Ale doświadczenie to jest konieczne dla nas, bo uczy nas, jak bardzo nas Bóg umiłował. Uczy nas, jak wielką cenę zapłacił On za nasz grzech i uczy nas jak złą rzeczą ten grzech jest.

A wracając do krzyża chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na jeden aspekt tego symbolu. Na miejsce, gdzie się łączą obie belki krzyża. Ta pionowa, kierująca naszą uwagę do Boga i ta pozioma, wskazująca na naszą społeczność, „eklezję”, na komunę wiernych. I tym miejscem, które jest w samym centrum Krzyża jest właśnie Komunia Święta. Eucharystia. Wspólny posiłek, który jednoczy nas przy jednym stole, przy jednym ołtarzu. Posiłek, dzięki któremu stajemy się jednym Ciałem. Ale także Posiłek, dzięki któremu jednoczymy się w niezwykły, wręcz intymny sposób z Jezusem.


Kielich błogosławieństwa, który błogosławimy, czy nie jest udziałem we Krwi Chrystusa? Chleb, który łamiemy, czyż nie jest udziałem w Ciele Chrystusa? Ponieważ jeden jest chleb, przeto my, liczni, tworzymy jedno Ciało. Wszyscy bowiem bierzemy z tego samego chleba.
(1 Kor 10,16-17)

Wszystko zatem sprowadza się do miłości. A miłość jest zaprzeczeniem egoizmu. Miłość nie może być sama. Miłość nie jest miłością dopóki nie jest dawana i otrzymywana. Bóg, który jest Miłością, nie jest sam, ale jest Trójcą Świętą, bo nie można kochać będąc samotnikiem. I właśnie ta miłość umożliwia nam zrozumienie słów św. Pawła i powtórzenie za nim:


Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół.
(Kol 1,24).

A więc… Ofiarujmy to Panu Bogu. I róbmy to z radością. :-)

Sunday, December 16, 2007

U Boga nie ma względu na osobę. Ani u "Małego Gościa".

Prasa decydując się na opublikowanie jakiejś historii, zazwyczaj kieruje się osobą z nią związaną. Nie jest ważne, jak bardzo ciekawe jest samo wydarzenie, ważne jest kogo ono dotyczy. Pewne wydawnictwa tylko tym się zajmują. Opisywaniem każdej niemal godziny z życia „wielkich tego świata”. Ja co prawda nie czytuję takiej prasy, ale trudno jej nie zauważyć. Jest wszechobecna. W kolejce do kasy w sklepie spożywczym, czy płacąc za paliwo na stacji benzynowej, musi się człowiek na nią natknąć. A nawet jeżeli ktoś nie wychodzi z domu i tak otrzyma elektroniczną pocztą dziesiątki wirtualnych gazet informujących co nowego ma Doda, z kim tańczyła Mandaryna, gdzie łysieje Majdan i kogo poderwał Rubik.

Ja, prawdę mówiąc, nie bardzo nawet wiem, kim są te osoby. Wyjechałem z Polski ponad 25 lat temu i pewnie wiele z nich jeszcze się wtedy nawet nie urodziło. Znam te imiona z poczty elektronicznej, jaką niemal codziennie dostaję. Zresztą z poczty, która trafia od razu do kosza na śmieci. I tam musiałem pogrzebać, żeby te imiona, czy pseudonimy, sobie przypomnieć. Ale podejrzewam, że dla mieszkających w Polsce te osoby są doskonale znane i właśnie dlatego ich życie pasjonuje miliony. Nikt by chyba bowiem nie kupił gazety, która miałaby nagłówek: „Zosia Dreptak ma nowego chłopaka”, czy „Ania Trepućko rozrabiała na zabawie”. Kogo bowiem obchodzi ktoś, kto jest „nikim”? Anonimową kelnerką, urzędniczką, czy choćby jakimś kierowcą ciężarówek? Są jednak czasopisma, które inaczej traktują ludzi. Dla których równie ważna jest historia opowiedziana przez znanego polityka, gwiazdę sportu, dziennikarkę i nikomu nieznanego kierowcę ciężarówki. Wszyscy są tam równie ważni bo wszyscy są dziećmi Bożymi.

Biblia nas uczy, że Bóg „nie ma względu na osobę”. Nikt nie będzie miał żadnych przywilejów ze względu na urodzenie, wykształcenie, koneksje, czy przynależność do odpowiedniej organizacji. Bóg patrzy tylko w nasze serca. Przez niego książę i żebrak są tak samo ukochani. Jak widać, Mały Gość Niedzielny tak samo spostrzega ludzi. Ucząc nas o Bogu, sam praktykuje to, czego naucza.

Parę tygodni temu zapytałem pana Kucharczaka, dziennikarza pracującego w „Gościu Niedzielnym”, czy mógłbym na swoim forum cytować fragmenty jego felietonów. W ten sposób redakcja Gościa Niedzielnego dowiedziała się w ogóle o moim istnieniu. Gdy przygotowywali świąteczny numer Małego Gościa, zapytali mnie, czy nie mógłbym napisać paru zdań wspominających moje Święta Bożego Narodzenia. Prawdę mówiąc zapomniałem o tej prośbie, ale gdy zbliżała się data zamknięcia świątecznego numeru, pan Kucharczak przypomniał mi o tej sprawie. Napisałem parę zdań, posłałem zdjęcie i nie myślałem więcej o tym. Byłem przekonany, że zapytano tak wielu zwykłych czytelników tego miesięcznika i nawet nie byłem pewny, czy moje wspomnienia załapią się do druku.

Jakie było moje zdziwienie, gdy znajomi i rodzina z Polski zaczęli mnie zawiadamiać, że nie tylko wspomnienia te się ukazały, ale do tego znalazłem się w doborowym towarzystwie. Oprócz mnie swymi wspomnieniami podzieliły się z czytelnikami Anna Suchocka, Justyna Kowalczyk i Urszula Rzepczak. Muszę przyznać, że była to bardzo miła niespodzianka dla mnie. Jednak jeszcze bardziej, niż z zobaczenia swojego zdjęcia w tej gazecie, ucieszyło mnie to, że dla nich rzeczywiście każdy człowiek jest tak samo wartościowy. Jeżeli tylko ma coś ciekawego do powiedzenia, to nie jest istotne, czy jest powszechnie znany, czy nie. Każdy ma takie same szanse na trafienie na ich łamy. Brawo, Mały Gościu! I jest to tym bardziej istotne, że miesięcznik ten jest przeznaczony dla młodych czytelników. Co za wspaniała lekcja dla młodych ludzi.

A że moje nazwisko nie spowoduje gwałtownego wzrostu nakładu? No, nie wiem. Jak na razie wszyscy znajomi w Polsce mówią mi, że nie mogą dostać tego numeru Małego Gościa, bo jest już wyprzedany. Mamie udało się znaleźć jeden egzemplarz, choć chciała kupić kilka sztuk dla znajomych i rodziny. Tymczasem gazety ze „sławnymi tego świata” zwracane są do drukarni w tysiącach egzemplarzy. Może więc rzeczywiście ważniejsze jest to, co się pisze, a nie to, o kim się mówi? Może to treść sprzedaje czasopisma, a nie „sławne nazwiska”? Może ludzie zamiast bezmyślnych plotek szukają Prawdy? Tej przez duże P?

Ja w każdym razie nie będę udawał fałszywej skromności i szczerze powiem, że redakcja Małego Gościa sprawiła mi wielką radość zamieszczając moje wspomnienia. Być może nawet kiedyś będę mógł za ich pośrednictwem opowiedzieć coś więcej o sobie. Myślę, że historia mojego życia mogłaby zainteresować parę osób. Ale niezależnie od tego, czy to się kiedykolwiek zmaterializuje, to i tak teraz zachęcam każdego do kupna styczniowego numery Małego Gościa Niedzielnego. Naprawdę warto. Doda i Mandaryna są bowiem bez przerwy, od lat, w każdej niemal kolorowej gazecie, w każdym niemal „piśmie kobiecym”, ale pewnego wąsatego truckera z Ameryki można zobaczyć tylko w Małym Gościu Niedzielnym. Nie przegapcie tej okazji. Może się ona bowiem już nigdy nie powtórzyć.


Chwała zaś, cześć i pokój spotka każdego, kto czyni dobrze - najpierw Żyda, a potem Greka. Albowiem u Boga nie ma względu na osobę.
(Rz 2, 10-11)

Różowa Niedziela

Ja, jak to ze mną zwykle bywa, znowu powiem coś z opóźnieniem. Nie na czasie. Powinienem bowiem napisać ten tekścik przed dzisiejszą niedzielą, ale to dopiero wysłuchane dziś kazanie natchnęło mnie do jego napisania. Nic złego zresztą się nie stało, będzie aktualne za rok. ;-)

Dzisiaj była trzecia niedziela Adwentu, zwana „Niedzielą Gaudete”. W Stanach w każdym kościele mamy adwentowy wieniec z czterema świeczkami i co tydzień zapalamy kolejną. Trzy z nich są fioletowe i jedna różowa. Dzisiaj właśnie była kolej na tę różową. Jak wszyscy pewnie zauważyli, zmienił się także kolor szat liturgicznych kapłanów. Zamiast fioletowych – różowe. I jak zwykle w Ameryce księża tłumaczyli, że one wcale nie są „różowe”, „pink”, ale „różane”, „rose”. Bo wiadomo, róża to piękny kwiat, a różowe to są majtki, albo jakaś zupełnie niepoważna, rysunkowa pantera. A więc dzisiejszy kolor szat liturgicznych był „rose”. Nie pomylcie się przypadkiem. Niezależnie jednak od tego, jak nazwiemy ten kolor, warto pomyśleć o znaczeniu tej zmiany koloru szat księdza i świeczki na adwentowym wieńcu.

Adwent to okres oczekiwania na przyjście Pana Jezusa. Pierwsze dwie niedziele oczekujemy na ponowne przyjście Jezusa na końcu świata. Od dzisiejszej niedzieli nasza uwaga koncentruje się na Jego pierwszym przyjściu, na wspomnieniu narodzin Dzieciątka przed dwoma tysiącami lat.

Dzisiaj byłem w kościele św. Anny w Charlotte i mszę odprawiał ksiądz, który akurat miał szóstą rocznicę swych święceń kapłańskich. Jego pierwsza w życiu msza była właśnie „różowa”. Opowiadał, jak bardzo był wtedy zdenerwowany. Nie spał dobrze i obudził się przed świtem. Okna hotelu wychodziły na wschód, a on stał w oknie i patrzył w ciemną noc. Ale w miarę zbliżania się dnia, niebo zaczęło się rozjaśniać. W pewnym momencie wszystko, cały świat stał się różowy. Jeszcze nie było światła, jeszcze nie wzeszło słońce, ale ta różowa poświata zapowiadała, że zaraz się stanie światłość.


Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia.
(J 8,12b)

Ciągle czekamy na Pana Jezusa. Boże Narodzenie dopiero za osiem dni. Ciągle warto pamiętać, że powinien to być czas postu, modlitw, ofiar, tęsknego wyczekiwania. Niestety, tak się teraz przeważnie składa, że bardziej naszym życiem rządzą okresy detaliczne niż okresy liturgiczne. To handlowcy, właściciele supermarketów ustalają swymi hałaśliwymi promocjami kiedy jest „okres bożonarodzeniowy” i wcale nie pokrywa się on z okresem ustalonym przez Kościół. W Kościele bowiem Boże Narodzenie zaczyna się 25. grudnia, a w sklepach już od dawna trwa. Prawdę mówiąc 25. grudnia to w handlu Boże Narodzenie się kończy. Dlatego warto byłoby nie poddawać się tej atmosferze handlowo-świątecznej, bo dopiero czekamy na przyjście Pana Jezusa. Będziemy mieli dość czasu na świętowanie po Jego urodzinach. Co najmniej dwanaście dni, do 6 stycznia, a prawdę mówiąc to śmiało możemy świętować dni czterdzieści, do 2. lutego. Ale nawet, jak jeszcze teraz nie jest czas na świętowanie urodzin Pana Jezusa, to już mogą uśmiechy zawitać na naszych twarzach. Nie mamy się czym smucić, bo różowy kolor zapowiada, że Światłość jest tuż-tuż.

Monday, December 10, 2007

Złoty kompas

Jak zwykle o tej porze roku wojna o dusze, która toczy się wokół nas, nabiera na sile. Jedna z bitew w tej wojnie rozgrywana jest w kinach. Czas Adwentu i Bożego Narodzenia to czas wzmożonej ilości filmów dotyczących spraw wiary. Nie inaczej jest teraz.

Ci, którzy chcieliby zrobić z Bożego Narodzenia co najwyżej święto Królowej Zimy, albo Dziadka Mroza, starają się nam udowodnić, że Boga nie ma. A jak Go nie ma, to nie mógł się urodzić. A więc nie ma sensu obchodzenie Jego urodzin. Choinki, szopki, prezenty? Jak najbardziej. Byle były związane z tym przerośniętym krasnalem znanym tutaj jako „Santa Claus”, reniferami, nawet owieczkami i krówką w stajence. Ale poza tym nic. Stajenka, jak to stajenka, niech będzie pełna zwierzątek, a o Dzieciątku należy zapomnieć. Jest Ono politycznie niepoprawne. Rozdzielczość państwa od Kościoła. Albo raczej Bożego Narodzenia od Pana Boga. A święty Mikołaj ma być amerykański, w czerwonej czapeczce. Żeby przypadkiem nie przypominał jakiegoś katolickiego biskupa.

W tym roku głęboko wierzący (w to, że Boga nie ma) ateiści wyciągnęli potężną broń. Odkopali wojującego ideologa, Phillipa Pullmana i jego mroczną trylogię „Mroczne materie” i nakręcili na podstawie jej pierwszej części film. Piszę „potężna broń”, bo takiego ataku na naszą wiarę jeszcze nie było. Książki Pullmana bowiem są skierowane do dzieci, a uczą je podstępnie, że Boga nie ma, a raczej jest On tylko byłym aniołem, że można Go zabić, a Kościół to jest najgorsza z możliwych instytucji, której celem jest tylko ograniczanie naszej wolności.

Co prawda producenci filmu zdawać sobie muszą sprawę, że jakikolwiek bojkot, oburzenie chrześcijan, może spowodować klapę finansową. W końcu w USA większość ludzi uważa się za chrześcijan. Nie można więc ich tak wprost atakować. Poza tym to nie chodzi nawet o film. Ten żyje krótko i za miesiąc nikt o nim nie będzie pamiętał. Chodzi o książki, a wiadomo, że adaptacje filmowe są znakomitą reklamą ich literackich pierwowzorów. Tak też jest i teraz. Sprzedaż książek Pullmana wzrosła już pięciokrotnie, zanim nawet film wszedł na ekrany.

Film więc został bardzo rozmyty. Bardzo ugrzeczniony. Nie atakuje wprost ani Boga, ani Kościoła. Co prawda jest tam złowrogie „Magisterium”, ale kto tak naprawdę kojarzy to z Kościołem Katolickim? Przy dzisiejszym poziomie katechezy termin ten jest chyba nikomu nie znany. Książki jednak są jednoznaczne w swej wymowie. I do tego progresywnie coraz gorsze. W trzecim tomie trylogii Bóg zostaje zabity, a świat, według Pullmana, pozbawiony wreszcie tego tyrana, staje się wolny i szczęśliwy. To znaczy staje się światem, gdzie każdy może robić co chce.

Oczywiście wejście tego filmu na ekrany nie pozostało niezauważone przez radio i telewizję EWTN, ani przez Catholic League, www.catholicleague.org. Ta ostatnia organizacja, prowadzona przez Billa Donohue, bardzo głośno i publicznie nawoływała do bojkotu filmu przez chrześcijan. Bill pokazywał na czym polega niebezpieczeństwo jego przesłania i przypominał nam, katolikom, że czas stanąć w obronie wartości tak bliskim naszemu sercu. Był on zaproszony do wielu programów telewizyjnych, gdzie uzasadniał dlaczego nie powinniśmy oglądać tego filmu i tłumaczył dlaczego obraża on naszą wiarę.

Patrząc na fotosy filmowe i słuchając streszczenia fabuły tego filmu trudno nie zauważyć podobieństwa do filmu „Opowieści z Narnii”. Pullman najwyraźniej w swym zamyśle chciał napisać „antyNarnię”, choć sam podobno temu zaprzecza. Nic więc dziwnego, że gdy skończył się weekend, porównywano tutaj te dwa filmy. Głównie finansowo. Tym bardziej, że studio, które wyprodukowało „Złoty kompas” jest w dość trudnej sytuacji finansowej, a wydali na produkcję filmu 180 mln $ i jeszcze zrobiono mu olbrzymią reklamę kosztem dodatkowych 30 milionów.

Częścią działań promocyjnych filmu było wysyłanie informacji do szkół, darmowych egzemplarzy książek do szkolnych bibliotek i nawet broszur informujących, że biskupi amerykańscy bardzo pozytywnie wypowiedzieli się o tym filmie. Co gorsze, to ostatnie stwierdzenie nie jest wcale takie dalekie od prawdy. Albo raczej, powiedzmy, jest „półprawdziwe”. Co jeszcze raz pokazuje, że po pierwsze przeciwnik jest bardzo przebiegły i wykorzysta każde nasze uśpienie czujności, a po drugie, że półprawdy zawsze są gorsze od całkowitych kłamstw. Dlatego, że łatwiej w nie uwierzyć.

Oficjalna strona internetowa konferencji episkopatu USA, www.usccb.org , ma także sekcję poświęconą filmom. Tradycyjnie już od lat oceniane są tam filmy, bo nie zawsze ocena z moralnego punktu widzenia i w zgodzie z nauką Kościoła pokrywa się z tym, co mówią inni krytycy filmowi. Niestety to nie biskupi oceniają filmy, ale jacyś laiccy krytycy, którzy nie zawsze są równocześnie dobrymi teologami. Zdarzają się więc w ocenach filmów na stronie biskupów pewne, nazwijmy to, potknięcia.

Jedną z takich sytuacji była ocena filmu „Złoty kompas”. Krytyk wyraźnie zaznaczył, że ocenia film tylko, nie książki na podstawie których został on nakręcony, a ten, jak już wspominałem, został bardzo „ugłaskany” i zneutralizowany. Producenci filmu, zobaczywszy tę recenzję, wycięli z niej dwa bardzo pozytywne zdania i umieścili je w broszurze reklamującej film i rozesłanej do diecezji i szkół katolickich w całych Stanach, „udowadniając”, że „biskupi popierają ten film”. Oczywiście tych, którzy zauważyli tę manipulację, bardzo to oburzyło, ale ilu było takich? Większość ludzi zapewne wzięła tę informację za dobrą monetę. Nawiasem mówiąc przed momentem otworzyłem stronę konferencji biskupów, bo chciałem tutaj zacytować fragment tej recenzji, ale widzę, że na szczęście została już usunięta. Bogu dzięki, jednak nie wszyscy tam śpią. I Bogu dzięki za EWTN i Billa Donohue, którzy, jak widać, zawsze mają oczy otwarte.

Jaki jest rezultat tego bojkotu? Otóż okazało się, że nie każdą bitwę przegrywamy. „Złoty kompas” zarobił tylko 26 milionów dolarów. Jedną trzecią tego, co film o dzieciach z Narni zarobił w pierwszym tygodniu. Wygląda na to, że będzie finansowa klapa. A to może spowodować, że nie będzie drugiej i trzeciej części trylogii. Braknie chętnych do ich finansowania. Tak więc darujmy sobie wszyscy ten film. Tym bardziej, że nie jest on arcydziełem. Nie ma więc powodu wydawać pieniędzy na oglądanie czegoś, co ani z powodów artystycznych, ani ideologicznych nie jest warte naszego czasu i naszej kasy.

Zresztą być może nie jest to nawet rezultat bojkotu. Albo raczej nie wyłącznie bojkotu. Na pewno nie bez znaczenia były tu nienajlepsze recenzje. (Jedną z korzystniejszych, o ironio, była ta ze strony konferencji episkopatu). Poza tym nawet, jak w społeczeństwie amerykańskim jest wiele osób negatywnie nastawionych do Kościoła Katolickiego, to jeszcze więcej jest negatywnie nastawionych do wojującego ateizmu. A film ten atakuje nie tylko Kościół Katolicki, ale w ogóle całe chrześcijaństwo. Ci wszyscy, którzy chcą wyrzucić Boga z Bożego Narodzenia mogą być bardzo hałaśliwi i mogą mieć dobrą prasę, która zazwyczaj jest w rękach liberałów, ale na pewno nie mają poparcia społeczeństwa. A pieniądze w kasach filmowych zostawia właśnie społeczeństwo, a nie prasa i nie garstka maniaków, którym Bóg przeszkadza. Przeszkadza tak bardzo, że spędzają całe życie na walce z Tym, którego, według nich, w ogóle nie ma.

Monday, December 03, 2007

Godzina Łaski dla Całego Świata.

W najbliższą sobotę, ósmego grudnia jest obchodzone w Kościele Powszechnym święto Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. I to właśnie Ona przekazała nam wiadomość, że w tym dniu mamy bardzo specjalny moment: Godzinę Łaski dla Całego Świata. Przez godzinę w tym dniu, od dwunastej w południe, możemy wymodlić wiele łask. Więcej pisałem o tym przed rokiem, więc zamiast się powtarzać, zapraszam do ponownego przeczytania tamtego postu. Można to zrobić klikając TUTAJ .

Sunday, December 02, 2007

Komórki macierzyste 3 000 000 000 dolarów później

Wracam do tematu klonowania i do komórek macierzystych, bo słuchałem wczoraj bardzo ciekawej audycji w EWTN na ten temat. Była ona o sytuacji w Kalifornii, jaka jest cztery lata po przegłosowaniu poprawki do konstytucji, nakazującej podatnikom finansowanie badań nad komórkami macierzystymi pobranymi ze sklonowanych ludzkich istot.

Od czasu wprowadzenia poprawki konstytucyjnej w tym stanie podatnicy zapłacili już 3 miliardy dolarów na te badania. Chodzi oczywiście o klonowanie ludzkich komórek w najwcześniejszym okresie rozwoju, zygot, nie o komórki pobrane od dorosłych osób. Wyniki jakie dało wydanie tych pieniędzy są zerowe. Nie ma jeszcze żadnych, nawet klinicznych badań na ludziach w celu wyleczenia jakiejkolwiek choroby. Nie ma ich, bo wszystkie badania na zwierzętach powodują poważne środki uboczne. Na przykład w 20% przypadków prób leczenia na zwierzętach tego typu komórki zamieniają się one w tumor, złośliwego raka. Jest także wiele innych problemów uniemożliwiających praktyczne stosowanie takiego leczenia.

Oczywiście leczenie komórkami macierzystymi pobranymi od dorosłych osób, bez konieczności zabijania ludzkiego życia, przynosi znakomite efekty. Leczy się już tak kilkadziesiąt rożnych chorób. Nie ma tam też żadnych skutków ubocznych. Ale takich komórek nie można opatentować, a więc nie można na nich zarabiać poważnych pieniędzy. Stąd naciski naukowców na finansowanie badań nad sklonowanymi ludzkimi organizmami. Według amerykańskiego i międzynarodowego prawa klon wyprodukowany w laboratorium można opatentować i staje się on ich własnością. Każdy, kto potem korzysta z rodziny komórek powstałych z tego opatentowanego źródła musi opłacić koszty związane z prawem własności posiadacza patentu.

Inną ciekawą i zatrważającą rzeczą, o jakiej się dowiedziałem, jest fakt, że prowadzone są badania nad wyhodowaniem klonów zwierzęcych, a następnie pobierane są organy z tych klonów. Później taka nerka, czy wątroba jest przeszczepiana do organizmu, z którego powstał klon. Oczywiście nie ma niczego niemoralnego w takich badaniach, ale należy sobie zadać pytanie w jakim celu są one przeprowadzane? O ile wiem, nie mamy za bardzo problemu ze zwierzętami czekającymi na przeszczep nerki. Jak zwierze jest chore, zabijamy je. Wydaje się, że jedyny cel, jaki przyświeca tym badaniom, to potencjalna możliwość „hodowania organów” dla ludzi.

Co prawda prawo w Kalifornii zabrania „klonowania w celach reprodukcyjnych”. Tylko dopuszcza „klonowanie w celach terapeutycznych”. Ta nowomowa oznacza tylko tyle, że embrion, czy zygota ludzka, czyli po prostu człowiek w początkowym etapie rozwoju musi być zabity do 14. dnia rozwoju. Zabity, albo zamrożony, albo sklonowany. Ale słownictwo w tej poprawce konstytucyjnej jest bardzo interesujące. Mówi tylko o klonach, które „powstały w stanie Kalifornia”. Czyli gdyby ktoś sprowadził je, powiedzmy, z Chin, to już prawo nie zabraniałoby rozwoju takiego klonu poza 14. dzień życia.

Co więcej, wielu ekspertów zauważyło, że o ile prawo zabrania „hodowli ludzi dla uzyskiwania organów”, to według prawa, albo według jego interpretacji przez wielu, organizm, który jest „brain dead”, nie ma funkcjonującego, żyjącego mózgu, nie jest człowiekiem. A więc można sklonować kogoś, spowodować laboratoryjny rozwój organizmu z uszkodzonym mózgiem i uzyskujemy „magazyn części zamiennych”. A to są już potencjalnie poważne pieniądze. „Baby boomers”, powojenny wyż demograficzny wchodzi w wiek emerytalny i miliony bogatych ludzi jest gotowych zapłacić każde pieniądze za możliwość uzyskania organów mających zastąpić te, które odmawiają posłuszeństwa. A organy uzyskane z czyjegoś sklonowanego organizmu teoretycznie nie powinny być odrzucane, bo mają taki sam kod genetyczny, jak organizm dawcy.

Prawdę mówiąc trudno nawet pisać o tych sprawach. Staram się beznamiętnie zrelacjonować to, o czym usłyszałem, ale prawdę mówiąc chce mi się wyć z rozpaczy. Dwa kolejne stany, Floryda i Michigan, mają mieć także referendum na temat poprawek do konstytucji, gwarantujące prawa naukowców do otrzymywania pieniędzy na takie badania. Nie wiem, jak to się skończy, ale też nie bardzo widzę, czym to się różni od badań, jakie nazistowscy „lekarze” przeprowadzali w obozach koncentracyjnych. Może współcześni naukowcy mają większą wiedzę i nie muszą korzystać z więźniów, bo sobie sami ich stwarzają w laboratoryjnych warunkach, ale przecież istota problemu jest taka sama. Brak poszanowania dla „gorszych”, słabszych, milczących ludzkich istot w imię pomocy tym, którzy są mocni i bogaci. A inni ludzie dla tych ostatnich są tylko na tyle wartościowi, na ile mogą okazać się przydatni. Niestety wielu z nich okazuje się przydatnymi tylko wtedy, gdy zostają zabici w laboratoriach szalonych naukowców, w pełnym majestacie prawa.

Wracając do obiecywanych przed referendum wyników, jakie miały dać te badania, naukowcy teraz wręcz sami mówią, że nikt nie powinien się spodziewać szybkich sukcesów. Wręcz zarzucają dziennikarzom i opinii społecznej, że mają nierealistyczne oczekiwania. Ale ja mam takie pytanie: Skąd mamy te rozbudzone apetyty? To przecież oni, naukowcy, obiecywali panaceum na wszystkie choroby, jak tylko otrzymają pieniądze na badania. To oni wyśmiewali tych, którzy mówili, że taki kierunek badań jest nie tylko niemoralny, ale z naukowego punktu widzenia jest to ślepa uliczka. A teraz sami atakują tych, którzy po prostu pytają o obiecane efekty.

Jak jednak jest to możliwe, że im to wszystko uchodzi na sucho? Bardzo proste. Z tych trzech miliardów dolarów, jakie dostali od podatników w Kalifornii, wydali 25 milionów na „Public Relations”. Czyli, inaczej mówiąc, na propagandę. A za takie pieniądze można bardzo dużo kłamstw sprzedać w takiej oprawie, że będą wyglądać jak najprawdziwsza prawda. Nie wierzycie, spójrzcie choćby na polityków. I wynik takiej propagandy jest, obawiam się, taki, że bardzo wiele osób, które przeczyta ten tekst w ogóle nie będzie rozumiało, o co mi chodzi. Nic dziwnego, że Jan Paweł Wielki nazwał rzeczywistość w jakiej żyjemy „kulturą śmierci”. Dla wielu osób życie ludzkie nie ma już zbyt wielkiej wartości. Zwłaszcza życie tych najmniejszych z naszych braci.