Roy Schoeman jest synem imigrantów Żydowskich, którzy uciekli do USA przed holokaustem. Wychował się jako konserwatywny i pobożny Żyd, na przedmieściach Nowego Jorku. Jako młody chłopak uczęszczał do szkoły przy synagodze („Hebrew School”), uczącej judaizmu, gdzie miał wspaniałych nauczycieli. Rabinem w jego miasteczku był Arthur Hertzberg, jeden z bardziej znanych rabinów amerykańskich, prezydent Amerykańskiego Kongresu Żydów i doradca kilku prezydentów USA.
W maturalnej klasie Roy poznał charyzmatycznego rabina i mistyka, Shlomo Carlebacha, który podróżował dookoła Ameryki, dając koncerty, które bardziej były spotkaniami modlitewnymi, na których śpiewał on chasydzkie pieśni, uczył judaizmu i opowiadał religijne historie z żydowskiej Biblii. Miał wielu zwolenników, zwłaszcza wśród żydowskich hippisów. Roy nawet pojechał z nim do Izraela, gdzie chciał zostać, by studiować w jednej z Jerozolimskich „Yeshiv”, szkół dla młodych mężczyzn, w których spędzają czas na modlitwie i studiach religijnych. Jest to coś w rodzaju zakonnego życia dla wyznawców judaizmu. Roy nawet chciał zrezygnować ze studiów na prestiżowej uczelni Massachusetts Institute of Technology w Bostonie, gdzie został przyjęty po maturze. Jednak pewna sterylność i chłód „Yeshivy”, gdzie bardziej zwracano uwagę na wiedzę o Bogu, niż na miłość do Niego spowodowała, że postanowił powrócić do Stanów.
Jego były nauczyciel z Hebrew School także przeniósł się do Bostonu, gdzie założył coś w rodzaju żydowskiej komuny hippisów, będącej też czymś w rodzaju seminarium dla rabinów. Roy dzielił swój czas na naukę inżynierii i judaizmu. Chciał nawet całkowicie poświęcić się judaizmowi, ale jego nauczyciel i guru przekonał go, że zdobycie cywilnego zawodu na tak prestiżowej uczelni jak MIT jest rzeczą pożyteczną. Roy więc ukończył studia i został inżynierem.
Ponieważ były to lata sześćdziesiąte, a do tego judaizm, zwłaszcza w tamtym okresie, nie kładł zbyt wielkiego nacisku na związek wiary i moralności, Roy wkrótce swobodnie łączył swoją religijność z narkotykami i kulturą „wolnej miłości”. W końcu niespełnione pragnienie prawdziwej miłości, czy to miłości Boga, czy innego człowieka, często znajduje wypełnienie w postaci namiastki, jaką jest fizyczne spełnienie aktu miłości.
Przez następne 15 lat Roy poszukiwał czegoś, czego nigdzie nie mógł odnaleźć. Przeniósł się do Europy na jakiś czas, został alpinistą i zaczął nna wpół wyczynowo uprawiać narciarstwo. Był niezależny finansowo, pracując jako konsultant i programista, ale ani sport, ani sukcesy w pracy nie zaspokoiły tego głodu, jaki odczuwał w swoim sercu. Głodu, ktory odczuwał także święty Agustyn, gdy powiedział: "Niespokojna moja dusza, dopóki nie spocznie w Panu". W 1978. roku Roy powrócił do nauki i zaczął studia doktoranckie na Harvard Business School. Po obronie pracy doktorskiej, w wieku 29 lat został wykładowcą na Harvardzie. Jednak i to nie dało mu szczęścia. Nawet gorzej, przekonał się on tylko, że sukces w karierze zawodowej nie jest żadną gwarancją szczęścia i że jeżeli ono rzeczywiście istnieje, należy go szukać zupełnie gdzie indziej.
W 1987. roku Roy był na wakacjach w Cape Cod i wracając przez las z porannego spaceru z plaży miał niesamowite, mistyczne przeżycie. Poczuł, że znajduje się w obecności Boga. Jakby został przeniesiony wprost do Nieba, Poczuł Jego nieograniczoną i personalną, osobistą miłość do siebie. Zobaczył też swoje życie tak, jak każdy z nas je będzie widział w momencie śmierci. Zobaczył wszystko, co zrobił dobrego i wszystko, co powinien był zrobić inaczej. Zobaczył, że wszystko, co zrobił miało znaczenie: dobre, albo złe. Zobaczył, że wszystko, co się stało w jego życiu, było zaplanowane w sposób doskonały dla jego własnego dobra, przez nieskończenie dobrego i kochającego Boga. Także te wydarzenia, które on uważał za katastrofy swego życia. A nawet szczególnie te momenty. Zobaczył też, że jedyne dwie rzeczy, których będziemy żałować w momencie śmierci, to te chwile, które zmarnowaliśmy na robienie rzeczy bezwartościowych w oczach Boga i te, które marnowaliśmy na obawy, że nikt nas nie kocha, gdy byliśmy zalani nieskończonym morzem miłości Bożej. Zobaczył też, że jedyny powód, dla którego istnieje on na świecie jest oddawanie czci i wielbienie tego Pana, w obecności którego się znalazł.
Roy nie wiedział wtedy, kto to jest ten Bóg, który mu się w taki sposób objawił. Modlił się tylko po cichu: „Powiedz mi swoje imię. Nie przeszkadza mi, jak brzmi ono Apollo i ja będę musiał stać się rzymskim poganinem. Nie przeszkadza mi, jak jesteś Kriszna i będę się musiał stać hindusem. Nie przeszkadza mi, jak okażesz się Buddą i ja będę musiał zostać buddystą. Zostanę kim chcesz, bylebym nie musiał zostać chrześcijaninem!” Roy, wychowany w tradycji mówiącej, że chrześcijanie od dwu tysięcy lat prześladowali Żydów, uważał ich za swoich wrogów i nie mógł jakoś nawet wyobrazić sobie, że ten kochający Bóg, w którego obecności się znalazł, mógłby być Bogiem czczonym przez chrześcijan. Nic dziwnego, że nie dowiedział się wtedy Jego imienia.
Od tego dnia wszystko w jego życiu się zmieniło. Zaczął on szukać mistycznych przeżyć w różnych religiach. Zainteresował się ruchami New Age i hinduizmem. Każdej nocy przed zaśnięciem powtarzał swoją modlitwę-prośbę do nieznanego Boga, by ujawnił On swe Imię. I pewnej nocy obudził go delikatny dotyk dłoni na jego boku. Wiedział on natychmiast, choć nikt mu tego nie powiedział, że była to Błogosławiona Dziewica Maryja. Roy żałował, że nie zna żadnej modlitwy, którą by mógł Ją uhonorować. Ona zaoferowała mu, że odpowie mu na jego pytania. Po może dziesięciominutowej rozmowie nastąpił koniec widzenia. A Roy był od tego czasu beznadziejnie i głęboko zakochany w Najświętszej Maryi Pannie. I wiedział już, że Bóg, który mu się objawił, to był Jej Syn, mesjasz Jezus. Wiedział już, że musi i pragnie zostać najlepszym chrześcijaninem, jakim tylko można być.
Nie wiedział on jednak niczego o chrześcijaństwie. Nie wiedział, co to katolik, a co protestant. Odwiedził najpierw przypadkowo jakiś najbliższy kościół protestancki, ale gdy wspomniał pastorowi o Błogosławionej Dziewicy Maryi i spotkał się z odpowiedzią pozbawioną jakiegokolwiek szacunku i czci dla Niej, wiedział, że to nie jest to, czego szuka. To nie takie chrześcijaństwo objawił mu Bóg. Szukając dalej odkrył w końcu maryjne sanktuaria i zaczął je odwiedzać. Poleciał nawet do La Salette we Francji. Tam mu ktoś polecił kartuski monastyr, gdzie spędził tydzień. Roy wspomina nawet zabawny incydent, gdy pewnego dnia jeden z zakonników zapytał go, czy jest on katolikiem, bo obserwują jego pobożność, ale widzą, że nie przystępuje nigdy do sakramentu Eucharystii. Odpowiedział, że nie, że jest Żydem. Zakonnik przyjął to z ulgą, tłumacząc, że obawiali się, że jest protestantem. „Żydzi dla nas są starszymi braćmi w wierze, którzy nie otrzymali jeszcze łaski rozpoznania w Jezusie mesjasza, na którego czekają. Protestanci mieli pełnię prawdy, ale ją odrzucili”-odpowiedział zakonnik Royowi zdziwionemu jego reakcją. Roy też widział w życiu klasztornym wiele podobieństwa do tego, co poznał w swojej szkole judaistycznej. Śpiewanie Psalmów, z ich ciągłym odwoływaniem się do Izraela, Syjonu, Jeruzalem, Patriarchów i narodu wybranego uświadomiło mu, że katolicyzm wyrósł z judaizmu i że jest to w swej istocie ta sama religia.
W 1992. roku Roy został ochrzczony i przyjął sakrament bierzmowania. Od tego czasu w jego życiu nie ma niczego, co nie byłoby dla Boga. Pisze on, jeździ z odczytami, opowiada o swym nawróceniu, jest częstym gościem w katolickich programach radowych i telewizyjnych. Napisał też książkę pod tytułem „Salvation is from the Jews”, („Zbawienie pochodzi od Żydów”), która także jest adresem jego strony internetowej: www.salvationisfromthejews.com Tam też można znaleźć dźwiękowe archiwa jego wystąpień w programach radiowych, a także świadectwa innych Żydów, którzy odkryli, że Mesjasz już się zjawił i że jest nim Jezus z Nazaretu, Bóg-człowiek, którego od dwóch tysięcy lat wielbią chrześcijanie. A sama książka Roya Schoemana dotarła do wielu Żydów i dzięki niej, być może po raz pierwszy w życiu, poznali prawdziwego Jezusa, Mesjasza i Zbawiciela.
Opowiedziałem tę historię, bo jest ona bardzo budująca. Pokazuje nam, że Bóg nie jest Wielkim Zegarmistrzem, który „nakręcił świat” kilkanaście miliardów lat temu i zostawił go swojemu biegowi. Bóg personalnie interesuje się życiem każdego z nas. Nie każdy z nas będzie miał takie mistyczne doświadczenia, jak Roy, czy święta Faustyna, czy Padre Pio. Oni są wyjątkami. Ale takie świadectwa umacniają nas w wierze i pokazują, że dla każdego z nas Bóg ma plan i plan ten jest perfekcyjny. Pokazują też, że wszystko, co robimy, jest ważne i zawsze dostrzegane przez Boga. Wszystkie dobre i złe uczynki. I każdy z nich ma swoje konsekwencje. Dlatego warto się starać i warto poświęcać czas dla Boga i dla bliźnich. To ma znaczenie i dla nas i dla nich i dla całego świata. A przede wszystkim ma to znaczenie dla Boga. Dlatego, szczególnie teraz, w okresie Wielkiego Postu, powinniśmy jak najwięcej czasu Mu poświęcić: Poprzez modlitwę przybliżyć się do Niego, poprzez post stać się Mu bliższymi i z miłości do Niego pomagać więcej tym, którzy na naszą pomoc oczekują. I zamiast nadawać na Żydów, czy to prawdziwych, czy wyimaginowanych, modlić się za nich, by tak jak Roy zobaczyli, że Mesjasz już przyszedł i ofiarował nam wszystkim, „Żydom i Grekom”, dar najcenniejszy: Życie wieczne.
Podobnie jak jedno jest ciało, choć składa się z wielu członków, a wszystkie członki ciała, mimo iż są liczne, stanowią jedno ciało, tak też jest i z Chrystusem. Wszyscyśmy bowiem w jednym Duchu zostali ochrzczeni, [aby stanowić] jedno Ciało: czy to Żydzi, czy Grecy, czy to niewolnicy, czy wolni. (1 Kor 12, 12-13a)
No comments:
Post a Comment