W związku z pewną popularnością wśród niektórych katolików religii wschodu, postanowiłem napisać trochę o buddyzmie. Tym bardziej, że słyszy się czasami o praktykowaniu nawet wśród katolickich zakonników i wśród sióstr zakonnych wschodnich medytacji. Wiele osób uważa, że Budda i Jezus byli bardzo podobni w swym nauczaniu i że te nauki można ze sobą pogodzić. Ja mam ambicję wykazać, że nie tylko jest to niemożliwe, ale są one diametralnie różne. Fakty, jakie znajdziecie poniżej są podane za Antonim Clarkiem, profesorem historii Chińskiej na University of Alabama i nauczycielem języka chińskiego. Profesor Clark żył wiele lat w Chinach studiując tam sytuację Kościoła i oczywiście miał i ma nadal wielu przyjaciół-buddystów, z którymi nie raz dyskutował na tematy wiary. Korzystałem także trochę z artykułów znalezionych w Internecie.
Oczywiście mówienie o buddyzmie to trochę tak, jak mówienie o chrześcijaństwie. Nie da się powiedzieć jednoznacznie, że „wszyscy chrześcijanie wierzą w to samo”. Katolicy mają jedno autorytatywne i nieomylne nauczanie od dwóch tysięcy lat. Jak ktoś chce naprawdę wiedzieć, czego naucza katolicyzm, wystarczy, że sięgnie po Katechizm Kościoła Katolickiego. Ale chrześcijaństwo to także kilkaset innych denominacji i kilkadziesiąt tysięcy sekt, zborów i zgromadzeń, z których każde naucza czegoś innego. Nie da się więc wszystkich chrześcijan wrzucić do jednego worka. Dlatego zdaję sobie sprawę, że nie każdy buddysta zgodzi się z tym, co tutaj napiszę. Tak, jak nie każdy chrześcijanin zgadza się z tym, czego naucza Kościół Katolicki. Także z powodu ograniczeń formy (niektórzy mi zarzucają, że moje teksty są zbyt długie) mogę tylko z grubsza naszkicować czym jest buddyzm.
Kościół Katolicki ma autorytet, obietnicę daną przez samego Jezusa, że nie będzie błądził i głosił błędnej nauki w sprawach wiary i moralności. W buddyzmie nikt nie zgłasza takiego stanowiska. Każde indywidualne podejście do tej drogi, każda „szkoła” jest, wydaje się, równie dobra. Co więcej, nawet sama osoba Buddy jest historycznie niepewna. Nie jest do końca wiadome, czy nauka Buddy nie powstawała na przestrzeni wieków, od więcej, niż jednej osoby. Samo słowo „budda” znaczy po prostu „oświecony”, czy też „przebudzony”. Tytuł taki miał przybrać Siddhārtha Gautama, książę jednego z państw-miast w północnych Indiach, na granicy z Nepalem. Budda więc to nie jest imię własne, ale tytuł i każdy wyznawca tej „religii” może zostać buddą przez małe „b”. Napisałem „religii” w cudzysłowie, bo też nie wiadomo, czy można nazwać religią system wierzeń mówiący, że nie ma Boga. Budda nigdy nie twierdził, że nim jest i buddyzm wyklucza istnienie Boga, czy bożków.
Wszyscy chrześcijanie wierzą, że Jezus jest Bogiem, że Bóg jest Trójcą Świętą, że Jezus zmartwychwstał. Wszyscy buddyści też mają pewne wspólne wierzenia. Mam nadzieję, że to, co podam, będzie oddawało dobrze istotę ich wiary. Z tego jednak, czego nauczyłem się od profesora Clarka wiem, że czasem ludzie zachodu w ogóle nie są w stanie wyobrazić sobie tak naprawdę tego, w co wierzą buddyści. Te same słowa bowiem mogą oznaczać dla różnych narodów i kultur różne wartości. Dlatego czasem jest wręcz niemożliwe przekazanie niuansów i subtelności rozumienia pewnych spraw przez inne narody. Nie każde słowo da się przetłumaczyć tak, żeby oddać jego „smak, zapach i koloryt”.
Popatrzmy więc na kilka idei, takich jak „prawda”, „zbawienie”, czy „miłość bliźniego”, „dobre uczynki”. Jak je widzą buddyści w porównaniu do chrześcijan? Siddhārtha Gautama, Budda, gdy medytując doznał „oświecenia”, odkrył cztery „prawdy”: Po pierwsze, że życie jest cierpieniem. Drugą prawdą jest to, że przyczyną cierpienia jest rządza, chęć posiadania. Trzecią prawdą jest to, że pozbyć się cierpienia można przez pozbycie się pożądania i czwartą to, że drogą do osiągnięcia tego celu jest nauka buddyzmu. Szczególnie podążanie „Szlachetną Ośmiostopniową Ścieżką”. Budda nauczał także, że my nie mamy swojego „ego”, swojego „ja”. Jedną z przyczyn naszego cierpienia jest chęć posiadania własnego „ja”. Samo nasze dążenie do posiadania własnego „ja” daje cierpienie. Należy więc dążyć do tego, żeby zrozumieć, że tak naprawdę nie istniejemy i nasze istnienie jest iluzją.
Co więcej każde stwierdzenie, że w ogóle istnieje jakaś prawda powoduje przywiązanie się do niej, a więc zwiększenie naszego cierpienia. Relatywizm, tak popularny w dzisiejszym świecie, ma korzenie właśnie w buddyzmie. Dla buddyzmu bowiem wszystko jest relatywistyczne. I nie chodzi tu o „relatywne odczucia”, jak na przykład nasze odczucie, czy woda w basenie jest ciepła, czy zimna. Woda ma obiektywnie 20 stopni, ale dla jednego będzie ona ciepła, dla drugiego zimna. Nie ma w tym nic nienormalnego. Każdy inaczej odczuwa temperaturę. Obiektywnie jednak woda ta ma 20 stopni. Dla buddysty nie ma czegoś takiego jak obiektywna temperatura wody. Temperatura i sama woda to tylko iluzja, złudzenie.
Powiecie „bez sensu” i zgodzę się z wami. Ale nie jest to bezsensowne dla buddysty. A to, że nie każdy z nich jest jeszcze w stanie zrozumieć, że woda, w której siedzi całe popołudnie jest tylko złudzeniem wynika z tego, że on jeszcze nie jest oświecony i za mało medytuje. Będzie musiał jeszcze wiele razy powrócić na ziemię w innych wcieleniach, zanim osiągnie nirwanę, stan wiecznego szczęścia, w którym przestanie po prostu istnieć.
Oczywiście dla mnie, człowieka który bardzo lubi logicznie myśleć, od razu jest widoczna sprzeczność. Jeżeli nie istnieje żadna obiektywna prawda i wszystko jest iluzją, to iluzją jest także i nauka Buddy i Ośmiostopniowa Ścieżka. Ale Buddyści nigdy się nie przejmowali specjalnie logiką, więc dla nich nie ma tu żadnej sprzeczności.
Czy więc dla buddysty samo ich istnienie jest także iluzją? Dla jednych tak, dla innych nie. Buddyści nauczają, że celem człowieka jest osiągnięcie nirwany, czyli przestanie istnienia. Rozpłynięcie się w jakimś nieokreślonym bycie, w którym nie posiadamy własnej świadomości, własnego poczucia istnienia. Taki byt jest szczęściem, bo nie mając świadomości, nie mamy pragnień, które powodują cierpienie. Jednak sam Budda nauczał, że my w ogóle nigdy nie istnieliśmy. Medytacja ma nam na celu tylko uświadomienie tego faktu. Niezależnie więc, czy wierzymy, że istniejemy teraz, czy że tylko nam się to wydaje, medytacja ma nas doprowadzić do takiego stanu, gdy osiągniemy nirwanę. Czyli dla jednych przestaniemy istnieć, dla innych, bardzie „fundamentalnych” buddystów stan, gdzie uświadomimy sobie, że tak naprawdę nigdy nie istnieliśmy.
Tak więc w chrześcijaństwie wierzymy, wiemy, że istnieje obiektywna prawda i że możemy ją poznać używając naszego rozumu. Jezus sam o sobie powiedział: „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie.” (J 14,6) Kościół naucza, i jest to dogmat wiary, coś, w co każdy katolik musie wierzyć, że do tego, że Bóg istnieje, możemy dojść samym naszym rozumem. Tymczasem Buddyści będą zaprzeczać takiemu podejściu, uważając, że wszystko jest iluzją i nic nie można zbadać i poznać. Tak więc zupełnie nie da się pogodzić naszych wierzeń w tej dziedzinie. Są one diametralnie różne, wręcz przeciwstawne.
Zobaczmy teraz na koncept zbawienia. Dla nas zbawienie to osiągnięcie Nieba. Przebywanie w wieczności w jedności z naszym Bogiem. Ale my nie „rozpływamy się w Bogu”. Nie zatracamy pojęcia naszego „ja” po śmierci. Jak Biblia wyraźnie nas uczy, jesteśmy zupełnie świadomi kim jesteśmy. Na przykład widzimy to w przypowieści o bogaczu i Łazarzu, gdzie bogacz prosi Boga o wysłanie Łazarza do swoich braci. Widzimy to przy spotkaniu na Górze Przemienienia, gdzie Jezus rozmawia z Mojżeszem i Eliaszem, widzimy w różnych wersetach Apokalipsy. Tymczasem dla buddysty „zbawienie” to osiągnięcie stanu nirwany, stanu, w którym nie będzie się odczuwać żadnych potrzeb, nawet potrzeby posiadania własnej osobowości. Nie będzie się nic odczuwać, bo to stan w którym przestaje się istnieć.
Dla chrześcijanina zbawienie jest darem. Otrzymujemy je od Jezusa, przez Jego śmierć. Nie możemy sobie na nie zapracować, nie możemy „doskoczyć” do nieba o własnych siłach. Buddyści sami muszą dojść do nirwany. Mogą pomagać innym osobom ten stan osiągnąć, tak, jak im może pomóc inna osoba, ale sam proces polega tylko na ludzkim wysiłku. Nie ma koncepcji zbawiciela, bo buddyści w ogóle nie wierzą w żadnego Boga.
Chrześcijanie wierzą więc, że mamy jedno życie na ziemi i wieczną duszę, która żyje wiecznie. Dla buddysty jest to niemal zupełne przeciwieństwo: Wierzą, że na ziemi żyje się bardzo wiele, nieskończenie wiele razy (wierzą, że świat nie miał początku i od niepamiętnych czasów ludzie powracają na ziemię w celu znalezienia szczęścia, osiągnięcia stanu „oświecenia”.) Natomiast gdy wreszcie im się uda ten stan osiągnąć, przestają istnieć. Albo inaczej, gdy przestaną istnieć, to znaczy, że osiągnęli stan nirwany. Zbawienie więc jest i dla nas i dla nich osiągnięciem stanu wiecznego szczęścia, ale dla nas jest to życie w pełni, życie jakiego nigdy nie będziemy mogli sobie nawet wyobrazić tu, na ziemi, dla nich jest to osiągnięcie stanu, w którym istnieć się przestaje.
Zajmijmy się teraz miłością bliźniego, dobrymi uczynkami. Zarówno chrześcijanie, zwłaszcza katolicy, jak i buddyści uważają, że należy je czynić, ale motywy takiego postępowania są trochę inne. Dla chrześcijan dobre uczynki są dowodem, że mamy wiarę. My w każdym człowieku widzimy Jezusa i dla Niego, z miłości do Boga i do bliźniego robimy dobre uczynki. Słynny opis Sądu Ostatecznego, rozdział 25. Ewangelii Mateusza, (Byłem głodny, a nie daliście mi jeść…) wyraźnie nas uczy, że ten, kto nie robi dobrych uczynków, nie osiągnie zbawienia. Oczywiście to nie przez same uczynki osiągamy zbawienie, zbawienie jest darem. Zapłacił za nie Jezus na Krzyżu. Ale dobrymi uczynkami, gdy są robione w imię Jezusa i w Jezusie udowadniamy, że nasza wiara jest żywa. Jak to powiedział święty Jakub w swoim liście:
Tak jak ciało bez ducha jest martwe, tak też jest martwa wiara bez uczynków. (Jk 2,26)
Dla buddysty dobre uczynki wynikają z nauki o karmie. Karma to coś takiego, co powoduje, że każdy nasz dobry czyn powraca do nas jako coś dobrego, czyn zły także nas dosięgnie powodując cierpienie. Nie ma więc sensu robić nic złego, a opłaca się być dobrym. Dobre uczynki zbliżają nas do osiągnięcia stanu nirwany, bo zmniejszają nasze cierpienie. Złe zwiększają ból, więc oddalają nas od nirwany, stanu szczęścia. Co więcej, gdy na przykład nakarmimy głodnego, zmniejszamy jego ból, a więc i jemu przybliżamy stan nirwany. Najedzony cierpi mniej, a więc jest bliżej stanu szczęścia. Dobre uczynki są więc bardzo ważnym instrumentem na drodze do „zbawienia” buddysty. Oni wierzą, że dobrymi uczynkami można sobie „zapracować na zbawienie”, albo przynajmniej znacznie przybliżyć stan, gdy nie będziemy powracać na ziemię w kolejnym wcieleniu, ale rozpłyniemy się w niebycie nirwany.
Jak już wspominałem buddyzm jest bardzo rozbity. Najstarsza jego odmiana, ta „hinduska”, Theravāda jest liczebnie niewielka. Ona jednak bardzo rygorystycznie pochodzi do postępowania „Szlachetną Ośmiostopniową Ścieżką”. Znacznie liczniejsza jest odmiana buddyzmu znana jako Mahāyāna. Jest to najpopularniejsza dzisiaj odmiana buddyzmu i w przeciwieństwie do Theravādy, która uczy, że musimy osiągnąć dopiero „oświecenie”, Mahāyāna mówi, że już jesteśmy oświeceni. Czyli, że już nie istniejemy. Medytacja musi nam to tylko uświadomić. Oczywiście nie są to wszystkie odmiany buddyzmu. Jest jeszcze Vajrayāna i Zen, buddyzm wschodnioazjatycki, tybetański i wiele innych. Prawdę mówiąc w zależności od źródła, jakie znajdziemy, odnajdujemy inny podział współczesnego buddyzmu. Część badaczy na przykład uznaje, że buddyzm wschodnioazjatycki i tybetański są częścią Mahayany. Zen to także „szkoła” w „mahayańskiej” odmianie buddyzmu. Jak buddyzm rzeczywiście sklasyfikujemy nie jest to wcale dla nas istotne. Piszę o tym tylko po to, żeby ukazać, że ten system wierzeń nie jest spójny. Jest rozbity jak niemal każda współczesna religia.
Ja na koniec tego krótkiego i bardzo ułomnego przedstawienia buddyzmu chciałem tylko dodać parę praktycznych spostrzeżeń dotyczących reinkarnacji i nirwany. Obie te idee są dla mnie zupełnie bezsensowne i niezrozumiałe. ( Pewnie za mało medytuję. ;)) Ale dla mnie nie ma różnicy między reinkarnacją, a „wiarą” racjonalistów i materialistów, że po śmierci nie ma po prostu nic. Koniec. Życie jest formą istnienia białka, a śmierć to „zatarcie się maszyny” i złom. To znaczy rozumiem koncepcję reinkarnacji, ale rozumiem ją jako obserwator z zewnątrz. Natomiast gdyby człowiek rzeczywiście odradzał się ponownie na ziemi, ale nie mając pamięci o swym poprzednim życiu, to czy byłby to ten sam człowiek? Nasza pamięć to my, to nasze ego. Jak po mojej śmierci nic już nie będę pamiętał i czuł, bo człowiek, który powstanie będzie tylko w jakiś abstrakcyjny sposób „mną”. Z praktycznego punktu widzenia, z punktu widzenia osoby umierającej, każda śmierć już jest „nirwaną”, czyli końcem mojego istnienia. Po co więc się bawić w teorie o reinkarnacji? Nirwanę osiąga każdy, dobry, czy zły, w momencie swej śmierci. Głoszenie innych teorii na ten temat nie ma praktycznie żadnego znaczenia. Z tego jak ja to widzę, to ateista, czy racjonalista i buddysta w momencie śmierci muszą po prostu myśleć, że to ostatnia chwila ich świadomości. Buddyzm co najwyżej daje poczucie sensu śmierci, ale jest to tylko abstrakcyjny koncept bez praktycznego znaczenia.
Jak więc widać, chrześcijaństwo i buddyzm to zupełnie, diametralnie różne systemy wierzeń. Różnią się w podstawach, w samych założeniach. Nie da się więc ich pogodzić. Nie da się być „buddyjskim chrześcijaninem”, ani „chrześcijańskim buddystą”. Celem buddyzmu jest osiągnięcie nicości, celem chrześcijaństwa jest osiągnięcie Wszystkiego. Samego Boga. Dla nich wieczne szczęście to tylko brak cierpienia wynikający z tego, że uświadamiają sobie, że tak naprawdę wcale nie istnieją. Dla nas szczęściem jest prawdziwe życie, pełne życie w Bogu, w błogosławionej jedności z Tym, który jest Miłością.
Wiem, że ten szkic jest bardzo kaleki i ubogi. Nie napisałem nic o „Szlachetnej Ośmiostopniowej Ścieżce”, nie napisałem o wielu sprawach, ale o buddyzmie jest dostępnych wiele książek i artykułów na Necie. Nie było moim celem podanie tutaj wszystkich zagadnień tej religii, ale uświadomienie nam pewnych zasadniczych różnic między chrześcijaństwem a buddyzmem. Chciałem tym tekstem sprowokować do myślenia i ostrzec przed bezkrytyczną fascynacją czymś, co może być nam podane w bardzo atrakcyjnej formie, z zaznaczeniem, że pomoże nam to w naszej, chrześcijańskiej drodze do Boga. Tymczasem buddyzm może nas co najwyżej od Boga oddalić, choć prawdą jest, że wielu przez fascynację tą religią odnalazło Prawdziwego Boga. Ale to się może stać tylko wtedy, gdy zaczniemy logicznie myśleć. Bo logika jest największym wrogiem buddyzmu. Nic dziwnego, według nich jest ona tylko iluzją…
No comments:
Post a Comment