Dyskusja na „Frondzie” na temat liturgii nie słabnie. Blogowisko pełne jest komentarzy „za” i „przeciw” i nawet „jestem za, a nawet przeciw”. A ja chciałbym, zainspirowany jednym z komentarzy przypominającym fragment książki Hahna, opowiedzieć właśnie o nim. O nim i o Stevie Rayu.
Oczywiście pisałem już o obydwu tych gentlemanach. Poznałem ich osobiście i w tym roku byłem z nimi na pielgrzymce w Ziemi Świętej. Nie będę więc powtarzał tego, co wspominałem przy innych okazjach, ale przypomnę jaką rolę odegrała Msza Święta w ich drodze do Kościoła Katolickiego. Obaj bowiem są konwertytami na katolicyzm.
Scott Hahn, były pastor kościoła prezbiteriańskiego, sam opisał, co przeżył pierwszy raz uczestnicząc w Mszy Świętej. Zatem po prostu przytoczę jego własne słowa, jakie wypowiedział w wywiadzie z 1998 roku z Rafałem Smoczyśnkim i zamieszczonym we „Frondzie” numer 15/16, s. 222-233:
„Tak naprawdę nigdy przedtem nie byłem na Mszy. I kiedy zdecydowałem się pójść, postanowiłem, że pójdę na Mszę w tygodniu, w południe, do kaplicy w podziemiach, gdzie, jak myślałem, będę sam. Poszedłem więc pewnego dnia na tę Mszę w południe, usiadłem z tyłu, nie wstawałem, nie klękałem, byłem tylko obserwatorem. Patrzyłem jak schodzi się sporo osób, biznesmenów, gospodyń domowych, wszystkie typy ludzi. Klękali, siadali, skłonili się, kiedy wszedł kapłan, a ja tylko przyszedłem, żeby przyjrzeć się i posłuchać z bliska. Podczas Liturgii Słowa natychmiast uderzyło mnie, jak bardzo antyfony i modlitwy nasycone były Pismem. Nie mieli jednego czy dwóch, ale trzy czytania Pisma.
W trakcie liturgii zauważałem, jak wiele było tam Biblii. Miałem poczucie, że to naprawdę jest dom Pisma, właściwe dla niego miejsce. Potem zaczęła się Liturgia Eucharystii. Znowu nie wstałem jak inni, nie klękałem siedziałem, patrzyłem i słuchałem. Ale kiedy usłyszałem, że kapłan doszedł do słów konsekracji, kiedy usłyszałem jak mówi: „To jest Ciało moje", kiedy podniósł Hostię, poczułem jak wysycha gdzieś we mnie ostatnia kropla wątpliwości. Usłyszałem swój szept: „Panie mój i Boże mój, to naprawdę Ty!" Nagle stwierdziłem, że dotarłem do domu. Patrzyłem na tych obcych ludzi jak na braci i siostry będących częścią Rodziny Boga! Patrzyłem na nich przystępujących do Komunii św. i miałem poczucie, że to naprawdę Chrystus, dający samego siebie Swojemu Kościołowi.
Kiedy się już skończyło, kiedy zostało udzielone błogosławieństwo i wszyscy się rozeszli wciąż tam siedziałem. Nie mogłem uwierzyć w to, czego właśnie byłem świadkiem. Jednak wiedziałem, że było to prawdziwe. Nie miałem komu o tym powiedzieć. Zatrzymałem to więc dla siebie, ale następnego dnia, w południe, powróciłem na to samo miejsce. Drugiego dnia już stałem i klęczałem. I wiedziałem, że jest to rzeczywiście Ciało i Krew, Dusza i Bóstwo Jezusa Chrystusa. To było Nowe Przymierze. To była Rodzina Boga, którą Jezus założył na całym świecie. Na przestrzeni wieków On karmił nas samym sobą, obdarowywał swoim życiem… W ciągu następnego tygodnia codzienny udział we Mszy nawet jeśli nie mogłem przyjąć Komunii św.! stał się dla mnie światłem wskazującym drogę i źródłem siły.”
Steve Ray wychował się w rodzinie fundamentalistów chrześcijańskich. Jego rodzice byli „poganami”, jak to sam określa, ale pod wpływem nauki Billy Grahama przyjęli Jezusa jako swego Pana i Zbawiciela. Przez 12 lat jego mama miała serię poronień i obiecała Bogu, że jak jej da syna, to go Mu poświęci, jak Hanna Samuela. 10 miesięcy później urodził się Steve i w kościele baptystów, do którego rodzice uczęszczali, ofiarowała go Jezusowi.
Nie będę opisywał całej jego duchowej drogi, wspomnę tylko, że był on przekonany (bo tak go nauczali rodzice i pastor i nauczyciele w szkółce niedzielnej), że papież to antychryst, Kościół Katolicki to Nierządnica Babilonu o której mówi Apokalipsa, a sam Kościół jest taką samą sektą jak Mormoni, czy Świadkowie Jehowy.
Jednak u baptystów nie wszystko było, jego zdaniem, tak, jak trzeba. Steve miał w domu raczej dość pokaźną bibliotekę, ponad 20 tysięcy tomów. Głównie na temat Biblii. Nie zawsze więc się zgadzał z tym, czego naucza pastor. Co więcej, nie bardzo rozumiał dlaczego godzinne kazanie ma być tym, co po angielsku nazywa się „worship”. Słowo raczej trudne do przetłumaczenia, ale jedna z definicji, jaką podaje Słownik Fundacji Kościuszkowskiej, to „czcić, wielbić, brać udział w nabożeństwie”.
On sam, by nie narażać się na słuchanie czasem nie najlepszych kazań, zabierał po prostu ze sobą jakąś książkę z kazaniami najlepszych kaznodziei. Później stwierdził, że lepiej będzie po prostu zostać w domu, zaprosić inne rodziny myślące podobnie jak on i zacząć własny, domowy kościół. W końcu jego własne kazania były na znacznie lepszym poziomie, więc… co za różnica, gdzie się spotkają? „Gdzie dwóch, albo trzech…” Wierzyli, że Jezus jest wśród nich i że dokładnie tak samo wyglądały nabożeństwa w pierwszych wiekach.
Jednak gdy serdeczny przyjaciel Raya, Al Kresta, pastor i człowiek o wielkiej wiedzy został katolikiem, Steve nie mógł tego zrozumieć. Wręcz powiedział mu: „Al, ty jesteś za mądry, by zostać katolikiem.” Wierzył, że coś go musiało opętać, zamroczyć. Al najpierw pożyczył mu książkę Thomasa Howarda „Evangelical is not Enough” (wywiad z Howardem także zamieszczała kiedyś Fronda), a potem zaproponował mu, że zabierze go kiedyś na Mszę.
Ray zgodził się, choć bez entuzjazmu. Kresta był dla niego zbyt wielkim autorytetem, by go po prostu zbyć. Powiedział tylko: „Dobrze, ale przyjdziemy późno, siądziemy z tyłu i wcześnie wychodzimy”. Potem się śmiał: „Nie wiedziałem, jak bardzo już wtedy byłem katolikiem”. Jednak prawda jest taka, że nie przyszli późno i nie siedzieli z tyłu. Co prawda nie zabrali dzieci (Ray powiedział, że się bał, bo naprawdę nie wiedział, czego się spodziewać), ale siedzieli z przyjaciółmi blisko ołtarza.
Steve Ray potem powiedział, że płakał całą Mszę. Mówił parę lat później, że ciągle nie może powstrzymać łez i płacze na każdej Mszy. A jego drobna i łagodna żona była zła i nie ukrywała tego. Była wręcz wściekła i powiedziała im to zaraz po Mszy. „Dlaczego?” –Zapytał Steve. –„Co się stało?” „Jestem zła, na baptystów i na katolików, bo okłamywali mnie całe moje życie. Dlaczego nikt nam nie powiedział, że tak wygląda Msza? Dlaczego nikt nam nie powiedział, że można tak oddawać cześć Bogu?”
To tyle wspomnień dwóch byłych antykatolików, których Msza Święta „wygrała” dla Kościoła. Msza, przypomnę, posoborowa. Ta "okropna" Msza nowego rytu (za którą i ja jestem bardzo Kościołowi wdzięczny). Dedykuję te historyjki wszystkim tym, których oburza to, co Kościół zrobił. Przypomnę także, że w Kościele jest znacznie więcej rytów, niż Novus Ordo i Msza Trydencka. Gdy jestem w Miami odwiedzam czasem unicki Ukraiński Kościół Grecko-Katolicki, który ma naprawdę przecudną liturgię. "Zwykła", codzienna Msza trwa półtorej godziny i cała jest śpiewana (często tylko głosami księdza, jego żony i teściowej, bo poza nimi i mną nikogo więcej nie ma, a ja nie chcę zbyt głośno podnosić głosu, by nie zepsuć tej cudownej harmonii dźwięków). To także „nasza Msza”, a sama parafia jest częścią Kościoła Katolickiego. Ojciec Pacwa z EWTN, poza tym, że jest jezuitą w obrządku rzymsko-katolickim, jest kapłanem w Kościele Maronickim, w którym nadal liturgia jest odprawiana w języku aramejskim. Wszystkich rytów jest podobno 83, choć niektórzy twierdzą, że to są tylko warianty, a samych rytów jest tylko dwadzieścia kilka. Jednak nie jest to istotne. Dlaczego? Dlatego, że Msza jest tylko jedna.
Czytałem kiedyś broszurkę napisaną przez siostrę Elwirę pod tytułem „Najpiękniejsza Msza na świecie”. (Cytuję z pamięci, więc może to być parafraza tytułu). W książeczce tej pisze ona, całkiem słusznie, że najpiękniejszą Mszą jest ta, na której jesteśmy.
Bo tak naprawdę to, czy Msza jest piękna nie zależy od rytu, czy formy. Podczas tej historycznie pierwszej Mszy, 2000 lat temu, nie grały organy, nie śpiewał chór. Podczas pierwszej Mszy Jezus przelewał za nas swą Krew. Zaczęła się w Wieczerniku, jako wieczerza paschalna, zakończyła się na Krzyżu, gdy Jezus powiedział: „Wykonało się”. I w pewnym sensie każda Msza: I ta grecko-katolicka i ta maronicka i trydencka i posoborowa to jest ta sama pierwsza Msza.
Żaden z dzisiejszych rytów Mszy nie jest identyczny z tym, jak to się odbywało, gdy zmartwychwstały Jezus dawał się poznać uczniom „przy łamaniu chleba”. Żaden nie przypomina tych Mszy, jakie się odbywały w katakumbach. Ale też każdy z tych rytów ma zachowane te elementy, które są ważne. Które powodują, że Msza jest Ofiarą, że kapłan „In persona Christi” biorąc w ręce chleb i kielich z winem wypowiada słowa: „To jest moje ciało… To jest moja krew.” A jeżeli któryś z rytów jest zbliżony do tego, czego świadkami byli piersi chrześcijanie, to na pewno nie będzie to Msza Trydencka i na pewno nie będzie to liturgia po łacinie.
Zupełnie nie rozumiem tradycjonalistów, choć liturgia jest dla mnie bardzo ważna. Oczywiście, że mi przeszkadza, gdy Msza jest odprawiona niedbale. Jasne, że mam problem z niektórymi kapłanami, którzy stawiają się ponad Kościół. Co tydzień jestem w innej diecezji, w innej parafii i różne rzeczy widziałem. Nie raz musiałem interweniować, bo sumienie nie pozwalało mi na pozostawienie tego, co widziałem bez odpowiedzi. Tylko… tylko, że to nie liturgia ponosi tu winę, ale człowiek.
Jest taki amerykański dowcip. Śmieszny, bo niestety prawdziwy:
„Pytanie: Jaka jest różnica między terrorystą a liturgistą? Odpowiedź: Z terrorystą można pertraktować.” ;-)
„Liturgiści” są zaślepieni. Skupiają się na tym, co nieistotne i przecedzając muchę połykają wielbłąda. A tacy "ślepi" antykatolicy jak Hahn i Ray z powodu tej liturgii, która podobno jest tak okropna i skażona, że trzeba poświęcać całe swoje życie, czasem aż do spowodowania schizmy, by ją odrzucić, zostają katolikami. Mimo tego, że cale życie byli wychowywani w bardzo antykatolickim duchu. Kto tu zatem jest "anty"?
I jasne jest, że wszystko można i trzeba poprawiać. Dlatego liturgia zmienia się przez wieki. Dlatego mamy tyle rytów i tyle modlitw eucharystycznych. Dlatego mamy ciągłą troskę Kościoła o piękno liturgii. Dlatego niedługo w amerykańskim Kościele będziemy mieli nowe, poprawione tłumaczenie Mszy. Jednak jeżeli Kościół coś zatwierdzi, to ja, szeregowy katolik, przyjmuję to zawsze z pokorą. Czasem czegoś nie rozumiem, to staram się więcej nauczyć. A jak dalej nie rozumiem, to naginam swoją wolę i podporządkowuję się Kościołowi. Dlaczego? Bo to nie mnie Jezus obiecał, że da Ducha, który będzie mnie prowadził. Obietnica była dla Kościoła. A ja Mu po prostu wierzę. I nawet, jakbyśmy przyjęli, że nie wszystko stało się tak, jak Duch Święty zamierzał, to zapewniam wszystkich, że On nie machnie ręką i nie powie: „Niech im będzie”.
Jak zmiany są potrzebne, to będą. Spokojna głowa. Ja jednak nie mogę sam decydować, co jest dobrem, a co złem. Już niejaka Ewa ze swym oblubieńcem Adamem postanowili tak zrobić wynikło z tego troszkę zamieszania, którego skutki odczuwamy wszyscy do dzisiaj. Przypomnę zatem tylko na zakończenie parę wersetów z Biblii, która jest, w co moi bracia „liturgiści” z pewnością nie wątpią, Słowem Bożym:
Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie». (Mt 16, 18-19)
Kto was słucha, Mnie słucha, a kto wami gardzi, Mną gardzi; lecz kto Mną gardzi, gardzi Tym, który Mnie posłał. (Łk 10, 16)
Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Kto przyjmuje tego, którego Ja poślę, Mnie przyjmuje. A kto Mnie przyjmuje, przyjmuje Tego, który Mnie posłał. (J 13, 20)
Nie wiem kto posłał domorosłych liturgistów, którym tak się nie podoba akurat jeden z dziesiątków rytów Mszy. Przypominają mi zresztą oni moich sąsiadów, fundamentalistów, którzy mają nalepki na zderzakach: "If it ain't KJV, it ain't Bible", co oznacza mniej więcej tyle: „Jeżeli nie jest to Biblia Króla Jakuba, to nie jest to Biblia”. A „jak nie jest to Msza Trydencka, to nie jest to Msza”, prawda? Otóż nie prawda. Mam dla Was, bracia, wiadomość: Biblia Króla Jakuba ani nie jest oryginałem, ani nawet nie jest pierwszym tłumaczeniem na angielski. Katolicy wcześniej przetłumaczyli Biblię!. A później było i jest wiele znacznie lepszych tłumaczeń. I liturgia Mszy Trydenckiej ani nie była pierwsza, ani nie będzie ostatnia.
Bracia liturgiści! (nie będę Was nazywał „tradycjonalistami, bo cóż to za tradycja? Msza Trydencka, jak mawia ojciec Pacwa, to też nowinka. Tradycja to jest u niego, gdzie liturgia pochodzi z siódmego wieku, a język liturgiczny pochodzi z czasów Jezusa). Zatem bracia liturgiści! Liturgia zmieniała się wiele razy, zanim powstała „ta jedyna”. I zmieni się jeszcze wiele razy. Bo ta prawdziwa „jedyna” to jest liturgia w Niebie. Liturgia, którą opisał święty Jan w Apokalipsie. I może dobrze, że nasze ziemskie ryty nie do końca ją przypominają. Jednak na każdej Mszy, w każdym rycie, łączymy się z tą ponadczasową liturgią niebieską, w której kapłanem jest Jezus i jest On Ofiarą za nasze grzechy. I to jest istotne, a nie to, że Modlimy się teraz po polsku, a ołtarz jest zwrócony do wiernych.
Cały wywiad ze Scottem Hahnem można przeczytać np. TUTAJ, a wywiad z Thomasem Howardem TUTAJ. Zdjęcia z mojej pielgrzymki z nimi do Ziemi Świętej są TUTAJ. Strona internetowa Hahna TUTAJ, a Raya TUTAJ. Ciekawy esej o rytach w Kościele Katolickim TUTAJ.
No comments:
Post a Comment