Wiem, że taka doktryna wywołuje tylko uśmieszek politowania i niedowierzania na ustach wielu katolików, ale jest ona naprawdę dość popularna. Ludzie boją się cierpienia i nie rozumieją jego sensu. Każdy szuka jakiejś ucieczki od, wydawałoby się, nieuniknionego faktu, że to cierpienie czeka gdzieś na nas w życiu. Obawiamy się, że prędzej, czy później wypadnie i na nas. Gdy więc jakiś pastor zaczyna głosić ewangelię mówiącą, że naprawdę nie musimy się martwić, wystarczy tylko wierzyć, to nic dziwnego, że wielu „kupuje” taką dobrą nowinę.
Zresztą pewnie nie powinienem pisać słowa „kupuje” w cudzysłowie, bo kupowana jest ona naprawdę. Wiele niezależnych kościołów potrzebuje członków, by egzystować. Ci pastorzy, którzy mają swe radiowe i telewizyjne apostolaty, mają spore koszty. „Health and Wealth Gospel”, czyli Ewangelia Zdrowia i Bogactwa, dobrze się sprzedaje w takim zamożnym społeczeństwie jak Stany Zjednoczone. Ludzie wolą słyszeć, że ich powodzenie materialne i zdrowie jest wynikiem ich wiary, niż słuchać o potrzebie pomagania ubogim i o konieczności współcierpienia z Jezusem. Co jednak z tymi, którzy zachorują lub wpadną w trudności materialne? Cóż, ci nie mieli wystarczającej wiary. Wydawało im się, że ją mieli, ale choroba udowodniła, że tak się tylko łudzili.
Takie tłumaczenie przypomina tłumaczenie dlaczego chrześcijanie grzeszą. Wielu braci odłączonych wierzy, że człowiek, który raz przyjął Jezusa za swego Pana i Zbawiciela, osiągną już zbawienie. W tym momencie. Nie może go już nigdy stracić. Część chrześcijan, za Kalwinem i Lutrem, twierdzi, że potem nawet jakby byli niesamowitymi grzesznikami, nie ma to już żadnego znaczenia, bo zbawienie pochodzi od Boga, nie z naszych uczynków. Inni uważają, że jak ktoś naprawdę przyjął Jezusa, to nie będzie grzeszył. Problem tylko z tymi, którzy przyjęli Go szczerze w pewnym wieku, często jako młode dzieci, a za kilka lat zapominają i zaczynają prowadzić życie nie bardzo godne chrześcijanina. Wtedy okazuje się, że… tak naprawdę to pewnie nigdy Go nie przyjęli, czyli nie mają tej gwarancji zbawienia.
Taka „gwarancja” to jest całkiem do kitu. Niczego nie gwarantuje, ale jest to logiczne, bo nie tak osiągamy zbawienie. I nie przez akt zawierzenia swego życia osiągamy zbawienie i nie przez wiarę osiągamy zdrowie. Jasne, że Bóg może nas wyzwolić z choroby. Wierzę w cuda i potwierdzają je także lekarze. Wierzę, że uznanie Jezusa za Pana naszego życia jest koniecznym i bardzo pozytywnym aktem, ale na pewno nie jest to jedyna rzecz, jaką musimy uczynić na naszej drodze do świętości. Jezus nie dlatego cierpiał, żebyśmy my nie musieli, ale dlatego, żeby nadać cierpieniu sens.
Cierpienie, poprzez Mękę Pana Jezusa, nabrało niesamowitej wartości. Wartości zbawczej. Nasze cierpienie samo z siebie nie zbawi nikogo, ale połączone z Jego cierpieniem ma niesamowitą moc. Ofiarowane Mu może pomoc nam, naszym dzieciom i wnukom, i także rodzicom. Dziś Dzień Ojca i wielu naszych tatów potrzebuje i takiej pomocy: Ofiarowania naszego cierpienia dla ich nawrócenia. To cudowny prezent, może najlepszy, jaki moglibyśmy niektórym z nich ofiarować.
Cierpienia, niedostatki i choroby powodują także umacnianie się naszej wiary. Kierują nasz wzrok ku Bogu. Osoby zdrowe i bogate „nie potrzebują” Boga. Często o Nim zapominają. Gdy zaczynamy chorować, nagle sobie przypominamy o nim. „Trwoga to do Boga”, to naprawdę prawdziwe powiedzenie. Sprawdziło się i w moim życiu.
Wielu świętych, prawdziwych przyjaciół Jezusa, zmagało się z cierpieniami cale swoje życie. Wystarczy przypomnieć choćby tych z ostatnich lat: Świętą Faustynę, Padre Pio, czy Jana Pawła Wielkiego. Sam Święty Paweł otrzymał jakieś cierpienie fizyczne i prosił Jezusa o to, by mu je zabrano, ale nie uzyskał tej łaski. A przecież trudno posądzać go o małą wiarę:
Aby zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował - żebym się nie unosił pychą. Dlatego trzykrotnie prosiłem Pana, aby odszedł ode mnie, lecz /Pan/ mi powiedział: Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali. Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa. Dlatego mam upodobanie w moich słabościach, w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach, w uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny. (2 Kor 12,7-10)
Werset ten zresztą uczy nas, że to nie od Boga pochodzi cierpienie, ale od szatana. Bóg jednak dopuszcza to, bo On z każdego zła jest w stanie uzyskać dobro. Nie pozbawia naszego wszechświata moralnego wymiaru, nie likwiduje natychmiast negatywnych skutków grzechu pierworodnego, ale zamienia je w dobro, jak król Midas zamieniał wszystko, czego dotknął, na złoto.
Zwolennicy ewangelii zdrowia i bogactwa przypominają, że Jezus na Krzyżu powiedział, że się wszystko już wykonało. Skoro tak, powiadają, to nie ma potrzeby, by cierpieć dalej. Ale Jezus nie o naszym cierpieniu mówił wtedy, ale o swej misji na ziemi. To ta się wykonała. I Jego cierpienie umożliwia nam zrozumieć nasze i połączyć je z Nim, dla współuczestniczenia w zbawieniu siebie i całego świata.
Potem mówił do wszystkich: Jeśli kto chce iść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech co dnia bierze krzyż swój i niech Mnie naśladuje! (Łk 9:23)
Jeżeli zaś jesteśmy dziećmi, to i dziedzicami: dziedzicami Boga, a współdziedzicami Chrystusa, skoro wspólnie z Nim cierpimy po to, by też wspólnie mieć udział w chwale. (Rz 8,17)
Do tego bowiem jesteście powołani. Chrystus przecież również cierpiał za was i zostawił wam wzór, abyście szli za Nim Jego śladami. (1 P 2,21)
Jeźli cierpimy, z nim też królować będziemy; jeźli się go zapieramy, i on się nas zaprze. (2 Tym 2,12, BG)
No comments:
Post a Comment