W ostatni weekend miałem „randkę” z moją córeczką. Pojechaliśmy sobie razem do opery. Wiktoria jest miłośniczką tego typu muzyki. Ja także chętnie słucham muzyki poważnej. Mało kto wie, ale jako dziecko sam śpiewałem w chórze chłopięcym krakowskiej filharmonii. Byłem nawet na tournee w Budapeszcie, Bratysławie i Wiedniu z „Pasją” Krzysztofa Pendereckiego. Do tego z powodu charakteru mojej pracy spędzam z dziećmi o wiele za mało czasu, więc była doskonała okazja, żeby troszeczkę to nadrobić.
Wiktoria wybrała „Fausta” Charlesa Gounoda, operę napisaną na podstawie sztuki Goethego pod tym samym tytułem. Ja, prawdę mówiąc, nie byłem zachwycony tym wyborem. Ona czytała Goethego, ja nie. Faust kojarzył mi się z jakimś diabłem, który dal komuś młodość w zamian za duszę. Coś tam słyszałem, że dzwoniło, ale nie wiedziałem, w którym kościele. Nawet kiedyś nie mogłem się pogodzić z faktem, że święta Faustyna ma takie „szatańskie” imię. Nie wiedziałem, czemu tak ją nazwano, a nie jakoś bardziej „po chrześcijańsku”.
Ponieważ jednak Wiktorii zależało na tej operze, zdecydowałem się jechać z nią i zobaczyć samemu, jak to z tym Faustem jest. Ewentualnie, pomyślałem, będzie temat do dyskusji po samym przedstawieniu. A czasu na dyskusję będziemy mieć wiele, bo opera była w Nashville. 700 kilometrów od naszego domu. Na szczęście w Nashville mieszkają nasi dobrzy znajomi, więc przynajmniej po samym spektaklu nie musieliśmy wracać, ale zostaliśmy u nich do następnego dnia.
Co do samej opery, to okazało się, że wszystkie moje wątpliwości wynikały tylko z mojego nieuctwa. „Faust” okazał się być nie tylko piękny muzycznie, co wiedziałem już wcześniej, ale samo libretto daje nam cudowne chrześcijańskie przesłanie. Co więcej, jest ono właśnie na temat Bożego Miłosierdzia. Nic dziwnego zatem, że żeńską formę imienia Faust dostała „sekretarka Bożego Miłosierdzia”. Teraz wszystko mi dokładnie pasuje.
Opera jest o starym lekarzu imieniem Faust, który pod koniec życia stwierdza, że nie miało ono żadnego sensu, nie znalazł dowodu na istnie nie Boga i wzywa szatana, jeżeli on tylko istnieje, aby się zjawił i spełnił jego życzenie. Pojawia się Mefistofeles i w zamian za duszę Fausta oferuje mu młodość, swoją służbę i piękną Małgorzatę.
Szatanowi nie chodziło wcale o Fausta. Wierzył on, że Faust i tak będzie jego. Ale Małgorzata była dobrą, kochającą Boga dziewczyną i szatan chciał użyć Fausta do złamania jej życia i pozbawienia jej możliwości zbawienia.
Dziewczyna odtrąca najpierw Fausta, teraz już młodego, przystojnego chłopca, ale skuszona klejnotami, zostaje po pewnym czasie jego kochanką. Gdy zostaje matką nieślubnego dziecka, w akcie rozpaczy zabija je. W więzieniu odwiedza ją Faust, wprowadzony przez Mefistofelesa i namawia do ucieczki, ona jednak nie widzi go nawet, rozmawiając z Bogiem i błagając Go o miłosierdzie. Małgorzata umiera i Mefistofeles triumfalnie pragnie porwać jej duszę, ale chór aniołów ogłasza, że została zbawiona.
Oczywiście nie zamieściłem w tym skrócie wszystkich wątków opery. Jest jeszcze motyw jej brata, żołnierza, który chcąc pomścić hańbę siostry wyzywa Fausta, ale ginie w pojedynku. Jest też wspaniała aria Mefistofelesa na temat służenia mamonie, jest parę innych cudownych scen. Główne przesłanie tej opery jest jednak takie: Bez względu na to, jak bardzo namieszamy w naszym życiu, jak wiele złego wyrządzimy, ciągle możemy uzyskać zbawienie. Musimy tylko uznać, że jesteśmy grzesznikami i prosić naszego Zbawiciela o litość.
Mefistofeles popełnił błąd w swej ocenie, bo oceniał to, co Małgorzata zrobiła. Bóg jednak jest miłosierny. Nie waży na wadze dobrych i złych uczynków i która strona „cięższa”, ta zwycięża. Całe szczęście. Bóg szuka niemalże pretekstu, żeby nas zbawić. Nie znaczy to, że odbiera nam wolną wolę, gdy Go świadomie odrzucamy, będziemy mieli to, na co zasługujemy. Ale Małgorzata błagała o miłosierdzie i to Bogu wystarczyło.
Piękna opera, a sama sztuka Goethego, która zawiera więcej jeszcze wątków, mówi nam nawet, że i Faust został zbawiony. W operze umiera on tuż po Małgorzacie i Mefistofeles dostaje jego duszę. Przynajmniej tak było w tej, którą widziałem w Nashville. Polecam więc serdecznie wszystkim Fausta. Mnie tak ta opera zafascynowała, że nawet nie wiedziałem, kiedy te 3 godzinki minęły.
Dodatkową zaletą był fakt, że w operze w Nashville nad sceną jest mały ekran, gdzie cale libretto było tłumaczone na angielski. Opera ta bowiem, jak to jest w zwyczaju, była śpiewana w oryginalnym języku, czyli po francusku. Można więc było dokładnie śledzić akcję, nie odrywając oczu od sceny i nie szukając w programie, co teraz się dzieje na scenie. Bardzo dobry pomysł. Jak oglądanie obcojęzycznego filmu z napisami. A libretto tej opery jest chyba nawet piękniejsze od samej muzyki, bo mówi nam o Bożym Miłosierdziu.
No comments:
Post a Comment