Monday, April 11, 2005
Testament Papieża.
Przeczytałem jeszcze raz testament Papieża Jana Pawła II . Uderzyły mnie w nim w sposób szczególny dwie rzeczy. Pierwszą były następujące słowa:
Nie pozostawiam po sobie własności, którą należałoby zadysponować.
Słowa te, napisane w marcu 1979. roku, pozostały aktualne do końca posługi Papieża. Niesamowite. Papież będąc najbardziej wpływowym człowiekiem na świecie, przyjmującym prezenty od głów państw i wielkich korporacji, nawet takie prezenty jak samochody (ostatni wyprodukowany „garbus” z meksykańskiej filii Volkswagena został podarowany Papieżowi, ale otrzymał on także i lepsze samochody, jak ferrari) Zresztą to nawet nie chodzi o tego typu prezenty. Przecież Papież i tak nie może „szaleć” samochodami po ulicach Rzymu. Ale on nie zostawił po sobie nic. Wszystko, co otrzymał, oddał innym. I to nie „wielkim” tego świata, ale najuboższym. Nie posiadał żadnego własnego majątku. Nie przywiózł nic ze sobą z Krakowa i nie „dorobił” się w Watykanie. Wszystkie skarby gromadził w Niebie.
Nawet te kilka niezbędnych rzeczy, jakie każdy z nas musi posiadać: szczoteczka do zębów, buty, bielizna, może zegarek, więc nawet te rzeczy oddał do rozporządzenia ojcu Stanisławowi Dziwiszowi:
Rzeczy codziennego użytku, którymi się posługiwałem, proszę rozdać wedle uznania. Notatki osobiste spalić. Proszę, ażeby nad tymi sprawami czuwał Ks. Stanisław…
Co za pokora i jaki wzór dla nas, tak zagonionych za gromadzeniem jak największej ilości dóbr materialnych. Co to by było, gdyby tak politycy spróbowali postępować? Przecież także mają służbowe mieszkania i samochody, nie płacą za bilety lotnicze, gdy podróżują służbowo i do tego mają pensje… Może by tak im to wystarczyło? Ech, marzyć mi się zachciało…
Drugą rzeczą w testamencie Papieża, która zwróciła moją uwagę były słowa:
Wszystkich proszę o przebaczenie. Proszę także o modlitwę, aby Miłosierdzie Boże okazało się większe od mojej słabości i niegodności.
Wszyscy ostatnio mówią o świętości Papieża. O tym, że powinien być jak najszybciej wyniesiony na ołtarze. I słusznie, bo był to człowiek święty. Ale i on dostrzegał, że zbawienie może osiągnąć tylko dzięki Bożemu Miłosierdziu. To nie był tani chwyt z jego strony, fałszywa skromność, żebyśmy zaczęli zaprzeczać i podkreślać, jak cudowny i święty jest Papież. Te słowa i tak nie mogły być odczytane za jego życia i znając charakter Papieża, wiemy z całą pewnością, że były szczere. Ale na co w takim razie my możemy liczyć?
Już pisałem kiedyś, że ludzie dzielą się na świętych myślących, że są grzesznikami i grzeszników przekonanych, że są świętymi. Ale tak naprawdę, to wszyscy zaliczamy się do tej drugiej grupy. Jeszcze nie spotkałem nikogo, kto by nie był pewien, że on ma w zasadzie „zaklepane” zbawienie i życie wieczne.
Oczywiście dostrzegamy różnicę między świętością takich ludzi, jak Jan Paweł II, Faustyna, matka Teresa z Kalkuty, Maksymilian Kolbe czy ojciec Pio, a naszym życiem. Ale często uważamy, że i nasza świętość, a raczej fakt, że nie jesteśmy przecież takimi potworami, jak Hitler czy Stalin, wystarczy z nawiązką do osiągnięcia zbawienia.
Prawda niestety jest inna. Świętość Boga jest tak doskonałym ideałem, że jest praktycznie nieosiągalna przez nas. Zbawienie możemy osiągnąć tylko dzięki Łasce Bożej. Tylko Jego Miłosierdzie nam umożliwi zobaczenie Boga twarzą w twarz. I nawet jak świętość Jana Pawła II była tak wielka jak Mount Everest, a moja tak mała, tak niska, jak poziom morza, to do ideału, nieskończonej świętości Boga jest tak samo daleko dla mnie, jak dla Papieża.
Czemu więc On jest świętym, a ja nie? Skoro obaj mamy równie daleko… No, niezupełnie. Papież nie był tak daleko od Boga, jak większość z nas, bo widział doskonale, że mimo, że robił wszystko co może, to liczył tylko na Boże Miłosierdzie. Ja, jak większość ludzi, raczej mam problemy z dostrzeganiem faktu, że wiele „talentów” marnuję, grzeszę wielokrotnie w każdej godzinie życia i co gorsze mam tendencję do samousprawiedliwienia się i uważania, że mi się „należy” zbawienie.
Jeszcze większy problem jest z ludźmi, którzy wręcz negują nieomylne nauczanie Kościoła w sferze moralności i uważają, że ich interpretacja tego, co jest moralne, a co nie, co jest grzechem, a co nim nie jest, spodoba się Bogu. Można by tylko życzyć im szczęścia. Będą go potrzebowali. Albo raczej potrzebowaliby go, gdyby przy pomocy szczęścia można było się dostać do Nieba. Niestety, nie jest to możliwe.
Święta Faustyna otrzymała dar zobaczenia swojego życia tak, jak je widzimy po śmierci. Tak, jak je widzi Bóg. Była tą wizją przerażona. Nie spodziewała się, że Bóg zauważa tak małe nasze niedociągnięcia i że są one tak wielkim grzechem przeciw Bożej nieskończonej świętości. Nic dziwnego, że ona też całą nadzieję pokładała w Bożym Miłosierdziu.
Dla mnie wynika z tego tylko taki wniosek, że nie powinniśmy lekko podchodzić do naszych grzechów przeciwko Bogu. Oczywiście, że Jego Miłosierdzie jest większe od każdego z naszych grzechów. Ale Bóg nic nie zrobi przeciwko naszej wolnej woli. Za bardzo nas kocha, żeby nas zredukować do statusu marionetek. Jeżeli więc chcemy spędzić z Nim życie wieczne, przyznajmy, że jesteśmy grzesznikami. Co więcej, przestańmy nimi być. Korzystajmy często z sakramentu spowiedzi. Przynajmniej raz w miesiącu. Papież spowiadał się co tydzień. Obiecajmy poprawę. Nie uda nam się? Na pewno będziemy upadać. Ale Bóg nam pomoże. I jak już staniemy się naprawdę święci, oddajmy się Bożemu Miłosierdziu. Jak Jan Paweł II. I wtedy będziemy mieć gwarancję, że spędzimy z nim wieczność.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment