Wednesday, August 10, 2005

Wiara i rozum. Czy Darwin miał rację?

Czy można pogodzić wiarę z rozumem? Czy nauka może wykazać, że „Życie jest formą istnienia białka” jedynie, jak mówią słowa starego przeboju, czy też wprost przeciwnie: „w kominie coś czasem załka”, jak słyszymy w dalszych słowach piosenki i naukowcy udowodnią wkrótce, że Bóg istnieje?

Od samego początku chrześcijaństwa te dwa sposoby podejścia do naszej wiary walczyły ze sobą. Chrześcijanie w Antiochii uważali, że to wiara jest bezwzględnie ważniejsza, chrześcijanie z Aleksandrii, może pod wpływem Greków, że naukowe podejście, wiedza, pozwala nam lepiej poznać Boga.

Jednym groził fideizm, drugim racjonalizm. Owocami takiego niezrównoważonego podejścia są herezje, jak gnoza i arianizm. Tymczasem można pogodzić jedno z drugim. Wiara i rozum wcale sobie nie zaprzeczają Wprost przeciwnie: Tylko przy pomocy wiary możemy zrozumieć pewne zjawiska, które odkrywa nauka i tylko przy pomocy nauki możemy wykazać prawdziwość Bożego objawienia.

Papież Jan Paweł II napisał encyklikę „Fides et ratio”. Encykliki zazwyczaj swój tytuł biorą z pierwszych słów tekstu, a pierwsze zdania tej encykliki brzmią następująco:
Wiara i rozum (Fides et ratio) są jak dwa skrzydła, na których duch ludzki unosi się ku kontemplacji prawdy. Sam Bóg zaszczepił w ludzkim sercu pragnienie poznania prawdy, którego ostatecznym celem jest poznanie Jego samego, aby człowiek — poznając Go i miłując — mógł dotrzeć także do pełnej prawdy o sobie.

Mój felieton oczywiście ma trochę inny cel, niż papieska encyklika. Ja mam tylko mały rozumek i nie jestem konkurencją dla Jana Pawła Wielkiego. Zachęcam więc do przeczytania encykliki, ale zapraszam także do przeczytania mojej opinii na temat wiary, nauki, Darwinizmu i kreacjonizmu. Te parę przemyśleń to pośrednia odpowiedź na wpis Janusza do księgi gości z 29. lipca. Nie odpowiadam tu na każdy z jego zarzutów, ale chciałem bardziej ogólnie ustosunkować się do tego zagadnienia. Gdyby Janusza taka forma nie usatysfakcjonowała, może napisze jeszcze raz i zajmę się konkretnymi zarzutami.

Janusz pisze, że był katolikiem, później Świadkiem Jehowy i że dążenie do odkrycia prawdy spowodowało, że stal się ateistą i neguje istnienie Boga. Ale „fakty”, które on podaje, nie są wcale zgodne z tym, czego Kościół naucza. Nieprawdą jest, na przykład, że wg Biblii Adam został stworzony około 4026. roku przed Chrystusem. Biblia wcale nam takich dat nie daje. Od określenia w jakim czasie zaczyna się historia człowieka jest nauka, nie wiara. Wiara nam mówi o zupełnie innym aspekcie tej historii.

To, że wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy jest dogmatem wiary. Mamy obowiązek w to wierzyć, pod karą grzechu ciężkiego. Gdyby nie była to prawda, wtedy mielibyśmy automatycznie sporo innych problemów. Kościół nas uczy, że wszyscy rodzimy się naznaczeni grzechem pierworodnym. Jest to pewien defekt naszej natury, pewien brak, niedostatek Łaski, który jest wynikiem faktycznego grzechu, popełnionego przez naszych prarodziców.

Gdyby Adam i Ewa byli mitem, albo gdybyśmy pochodzili od różnych małp, doktryna grzechu pierworodnego byłaby bez sensu. Z tego właśnie, teologicznego powodu Kościół uczy, ze wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy. Ale nauka także potwierdza ten fakt. Badania nad ludzkim genotypem wykazują niezbicie, że pochodzimy wszyscy od jednej matki. Naukowcy nawet przyjęli nazywać ją Ewą.

Co więcej, sam niedawno usłyszałem w NPR, publicznym amerykańskim radiu, bardzo liberalnym i anty-chrześcijańskim, wywiad z pewną panią-naukowcem, mówiącą o badaniach nad ludzkim genotypem. Powiedziała ona zdumiewające rzeczy. Usłyszałem mianowicie, że wszyscy ludzie na całej Ziemi są genetycznie bliżej spokrewnieni ze sobą niż małpy z jednego wzgórza w Afryce. Powiedziała też, że mimo, że początki gatunku ludzkiego sięgają 250 tysięcy lat wstecz, wszyscy mieliśmy wspólnego przodka zaledwie kilka tysięcy lat temu.

Oczywiście National Public Radio nie rozwijało tego tematu, ale ja od razu pomyślałem, że jest to kapitalny dowód na to, że historia Noego jest prawdziwa. Ludzkość może ma 250 tysięcy lat, może ma 60 tysięcy, różne daty podają naukowcy, w zależności kogo uważają za „człowieka”, ale fakt, że nasz genotyp wskazuje na to, że zaledwie parę tysięcy lat temu wszyscy żyjący obecnie mieliśmy wspólnego dziadka, jest kapitalnym potwierdzeniem prawdziwości Biblii.

Zarzuty Janusza miałyby więc wagę w dyskusji z jakimiś fundamentalistami, ale Kościół nigdy nie twierdził, że świat powstał w roku 4026 p.n.e. Nie wiem, czy tak wierzyli wszyscy Żydzi, ale nie jest to takie istotne. Między nimi zawsze panowało rozbicie, więc pewnie niektórzy tak wierzyli. Nawet Biblia jest pełna przykładów sprzeczności wierzeń Faryzeuszy, Saduceuszy i innych sekt żydowskich. Ich datowanie czasu zdaje się ma coś z tym wspólnego. Nas jednak nie obowiązuje taki sposób myślenia.

Nieprawdą jest też, że Kościół uznał ewolucję za udowodnioną tezę i że musimy w nią wierzyć. Kościół tylko uznaje autorytet nauki w tych dziedzinach, którymi nauka się zajmuje. Zostawiając sobie prawo do nieomylnej interpretacji wszelkich zagadnień w dziedzinach wiary i moralności, naukę oddaje we władanie naukowcom.

Problemem jest tylko to, że naukowcy, w przeciwieństwie do Kościoła, nie są nieomylni. Co więcej, wielu z nich ma swoją politykę, ma swoje cele, którymi nie zawsze jest obiektywizm i dotarcie do prawdy. Czasem przyczyna jest tak prozaiczna, jak pieniądze. Do tego wielu z nich ma swoje wstępne założenia. Jedno z nich najlepiej ilustruje autentyczny cytat, jaki usłyszałem podczas innego wywiadu ze znanym naukowcem, laureatem Nobla. Powiedział on: „Mimo wielu problemów, jakie stoją przed teorią Darwina, musimy ją uznać za prawdziwą, bo jedyną jej alternatywą jest uznanie, że Bóg istnieje”.

On oczywiście uważa, że wiara w Boga jest rzeczą tak naiwną, tak absurdalną, że lepsza jest najgorsza nawet teoria „naukowa”, od uznania Boga. Dla niego Bóg jest tak samo baśniowy jak krasnoludki, elfy, czy inne wymyślone stworki. Tymczasem gdyby był on obiektywny i nie zakładał, że Bóg nie może istnieć, być może wykazałby naukowo Jego istnienie.

Pozwólcie, że to zilustruję na przykładzie. Wyobraźmy sobie, że widzimy obraz wiszący na ścianie. Całkiem realistyczny, powiedzmy „Bitwa pod Grunwaldem”. W pięknych ramach, na solidnym gwoździu, czy haku. Widząc go wiemy z całą pewnością, że go ktoś namalował, wiemy nawet kto. Wiemy, że zanim sam obraz powstał, przez mieszanie farb, nakładanie ich pędzlem na płótno, wcześniej samo płótno ktoś utkał, rozwiesił na ramie, ułożył na sztalugach, itd., itp. Wiemy, że później ktoś go przytargał do muzeum, wbił hak w ścianę, hak ukuty przez kowala, i zawiesił na nim obraz. To wszystko jest raczej pewne i nie przychodzi nam nawet do głowy, że mogłoby być inaczej.

Ale jest możliwa inna teoria. Jest jakieś bardzo małe prawdopodobieństwo, że wszystko odbyło się zupełnie inaczej. W sposób naturalny. Wiemy przecież, że pewne minerały i rośliny potrafią barwić, że piorun jak uderzy w kawałek rudy, może wytopić z niej żelazo, wiemy, że taki kawałek żelaza może zostać uderzony, powiedzmy, spadającą skałą, albo meteorem, podskoczyć i wbić się w ścianę. Załóżmy, że płótno, które przypadkiem powstało z lnu, gdy było trzęsienie ziemi, powódź i gdy przebiegło po nim stado słoni, nabiło się na ramę powstałą ze padającego drzewa i te minerały zabarwiły to płótno tak, że wygląda ono, jakby przedstawiało walczące wojska…

Zaraz, zaraz, przerwiecie mi… Co ty tu ******, hiobie? Może to i teoretycznie możliwe, ale jakie jest tego prawdopodobieństwo? 1/ 1x10 do 60 potęgi? Toż to tyle samo co nic! Czy nie lepiej przestać opowiadać niestworzone historie i założyć, że po prostu jest to dzieło ludzi?

Na pewno, zgadzam się. Ale jak założymy, że ludzi nie ma, to co? Jeżeli przyjmiemy za pewnik, że ludzie nie istnieją, to jak wytłumaczyć fakt, że obraz Matejki „Bitwa pod Grunwaldem” wisi na ścianie Muzeum Narodowego? Przepraszam, nie Matejki, ludzie nie istnieją . Naturalna mieszanka kolorów pod nazwą „Bitwa pod Grunwaldem”.

Tak właśnie rozumują zwolennicy teorii Darwina. Zresztą nie tylko jego. Chodzi mi w ogóle o zwolenników „naturalnego” powstania świata. Przy czym ja wcale nie neguję, że świat powstał w sposób naturalny. Tak samo, jak nie neguję, że farby na obrazie zostały nałożone w naturalny sposób. Pędzlem przez inteligentnego malarza.

Nauka tłumaczy mechanizmy powstania świata, ale nie jest w stanie podać przyczyn tych mechanizmów. Zapewniam Was, że to, że świat istnieje jest dużo bardziej nieprawdopodobne, niż to, że „Bitwa pod Grunwaldem” namalowałaby się sama, zaniosła do muzeum i powiesiła na ścianie. Nasz wszechświat powstał przez całą serię, ciąg zdarzeń, których prawdopodobieństwa są tak znikome, że aż niewyobrażalne. Jakikolwiek element tego ciągu, gdyby miał defekt, inną wartość, świat by nie powstał.

Mówimy tu o bardzo subtelnych różnicach. Gdyby materii początkowej było trochę więcej, czy mniej, gdyby siła prawybuchu była większa lub mniejsza, gdyby siły grawitacji, czy wewnątrzatomowe, czy jakiekolwiek inne stale fizyczne były nieznacznie zmienione, świat nie mógłby istnieć. To tak, jak ze strzelaniem do celu. Gdy cel jest o krok, nie ma problemu, nawet, jak ręka nam troszkę drgnie, cel osiągniemy. Gdy jednak cel jest bardzo daleko, każda niedoskonałość powoduje, że pocisk ominie cel z daleka. W procesie powstawania naszego wszechświata cel w jakim się teraz znajdujemy jest 12-15 miliardów lat od momentu wypuszczenia strzały. A ona ciągle jest wycelowana w dziesiątkę.

Nie myślimy o tym, bo nam się wydaje, że to wszystko „jest naturalne”. Ale skąd się ta naturalność wzięła? Jak to się stało, że powstała grawitacja i to dokładnie w takim wymiarze? Jak to się stało, ze wewnątrz każdego atomu mamy zupełnie inne siły, właśnie takie, a nie inne? Musza być takie, bo inne by nie dały nam równowagi, jaka tam zachodzi. Każdy atom jest cudownym cackiem, wspaniale zharmonizowanej masy, energii, ruchu i przestrzeni. Szanse na to, ze takie cacko powstanie przypadkowo jest właśnie takie: 1 do 1x10 do 60 potęgi. To nic nam co prawda nie mówi, ale słyszałem taką ilustracje tej liczby: Wyobraźcie sobie Amerykę, albo Europę po Ural, nie chodzi o drobiazgi, pokrytą 10-groszówkami. Miejsce w miejsce. Ale to za mało, należałoby ułożyć jeszcze jedną warstwę. I jeszcze jedną. I jeszcze. Aż do wysokości… księżyca. To jest trochę dziesięciogroszówek, nie sądzicie? Właśnie 1x10 do 60 potęgi.

Gdyby z tej masy dziesięciogroszówek jedna zniknęła, to życie na ziemi nie mogłoby powstać. Szanse na przypadkowe powstanie życia są więc takie, jak to, że przypadkowo z tej masy monet ślepa sierotka wyciągnie jedną, konkretną. Hmmm. Jak wyciągnie, to znaczy, że Bóg prowadził jej rękę.

Gdy mówimy o powstaniu wszechświata i życia w tym wszechświecie, to mamy sporo takich „stert dziesięciogroszówek” po drodze. Mógłby ktoś pomyśleć, jak ten naukowiec, że skoro świat istnieje, a na nim życie, to nieważne, jak małe jest tego prawdopodobieństwo, musiał on powstać. Ale dla mnie to taka sama logika, jak ta, że obraz się sam namalował, bo zakładamy, ze ludzi nie ma.

Według mnie właśnie nauka przez wykazanie, jak nieprawdopodobne było powstanie wszechświata i później życia na tym wszechświecie wykazuje pośrednio, że nic tu nie powstało przypadkowo. Coraz więcej naukowców także to zaczyna widzieć. Coraz więcej światowej sławy autorytetów zaczyna wierzyć, że musi za tym stać jakaś Inteligencja, gdyż wiara, że wszechświat powstał przypadkowo zaczyna graniczyć z głupotą.

Ja wcale nie neguję odkryć naukowców, przynajmniej tych, którzy rzeczywiście obiektywnie szukają prawdy. Nie można tego, niestety, powiedzieć o wszystkich. Zwłaszcza w dziedzinie antropologii, gdzie desperacko poszukiwane są „brakujące ogniwa”, mające wykazać, że człowiek pochodzi od małpy, albo ma z małpą wspólnego przodka.

Niestety bardzo często te rysunki, pokazujące powoli podnoszącą się postać naszych praprzodków, od jakiegoś małpoluda do współczesnego człowieka, niewiele maja wspólnego z nauką, a dużo z propagandą. Wykopaliska niewiele wnoszą nowego, a rekonstrukcje naukowców powstają czasem z jednej kości. Czasem po bliższym zbadaniu ta kość okazuje się wręcz należącą do zupełnie innego gatunku zwierząt.

Wczoraj słuchałem audycji o znalezieniu fleta zrobionego z kości słoniowej i datowanego na 37 tysięcy lat. Człowiek myślący ma około 40-60 tysięcy lat. Do tej pory przypuszczano, ze 37 tysięcy lat temu człowiek umiał tylko robić piszczałki z kości ptaków, które są puste w środku. Odkrycie to i wiele jemu podobnych wskazuje, ze mózg człowieka rozwiną się niezwykle szybko i bardzo wcześnie. Nauka nie wie dlaczego to akurat tylko u człowieka tak się rozwinął. Nie ma do tego żadnych „racjonalnych” powodów. Żadne zwierze, żyjące wraz z człowiekiem, na tym samym obszarze, w takich samych warunkach, nie przeszło takiej ewolucji. Kolejny fakt, wskazujący na celowy, nie przypadkowy rozwój człowieka.

Oczywiście, że jest możliwe, z teologicznego punktu widzenia, że mamy wspólnego przodka z małpami. Bóg mógł użyć dowolnej drogi do powstania człowieka. Opis stworzenia w Księdze Rodzaju nie jest „historyczny” w takim sensie, w jakim my dzisiaj piszemy historię. Nie znaczy to wcale, że jest nieprawdziwy, wprost przeciwnie. Należy tylko rozumieć, co nam autor chciał w tym opisie przekazać.

Jednak zakładanie „przypadkowości” powstania najpierw wszechświata, później życia na Ziemi, a potem człowieka jest nie tylko naiwnością, ale wręcz głupotą. Większą głupotą niż założenie, że obrazy malują się same. Tylko istnienie Boga tłumaczy dlaczego nieprawdopodobne rzeczy są realne i prawdziwe. Tylko założenie, że nad wszechświatem czuwa Opatrzność Boża nadaje sens naszej rzeczywistości i potrafi „uprawomocnić” odkrycia naukowe. Inaczej nauka przypomina tłumaczenie, jak to się stało, ze piorun zrobił haka z rudy, a spadający meteoryt wbił go w ścianę.

Do tego są jeszcze takie osoby jak Janusz. Najpierw w jakiejś sekcie nakładą mu do głowy, że w Biblii każde słowo jest dosłownie prawdziwe, a potem jak odkryje fakt, że słońce powstało 4. dnia, to wali mu się świat. Jakże to, mówi? To jak te pierwsze trzy dni istniały, skoro dzień jest od wschodu do zachodu słońca? I już ma nowego bożka: Wszechmocną naukę. Tylko, że ta ma w swej historii dużo więcej potknięć, nie mówiąc już o niemożności zbawienia.

Janusz przypomina pewnego naukowca z dowcipu, jaki niedawno słyszałem. Oto on:
Naukowiec wyszedł przed swój instytut i zawołał w niebo: „Boże! Już nam nie jesteś do niczego potrzebny! W ogóle nie musimy w Ciebie wierzyć, odkryliśmy sami, jak stworzyć człowieka.” Zza chmurki wychyla się Bóg i odpowiada: „Tak, dobry człowieku? Pokażcie.” Naukowiec zaczyna zgarniać proch z ziemi, na co Bóg mu przerywa: „Zaraz, zaraz! To mój proch! Używajcie sobie swojego prochu!” Wydaje mu się, że nauka na wszystko mu da odpowiedź, a tymczasem odrzucając fakt istnienia Boga powodujemy więcej problemów i dochodzimy do rzeczy niemożliwych do wytłumaczenia. Jak choćby fakt powstania materii.

Biblia jest natchnionym, nieomylnym Słowem Bożym, ale ludzie są także jej autorami. Nie pisali jej „pod dyktando Boga”, ale z Jego natchnienia. Dlatego style, formy, alegorie, słownictwo- to wszystko pochodzi od ludzkich autorów. Bez rozumienia tego nie odczytamy prawidłowo Biblii. Oto co nam mówi na ten temat Katechizm:


109. W Piśmie świętym Bóg mówi do człowieka w sposób ludzki. Aby dobrze interpretować Pismo święte, trzeba więc zwracać uwagę na to, co autorzy ludzcy rzeczywiście zamierzali powiedzieć i co Bóg chciał nam ukazać przez ich słowa.

110. W celu zrozumienia intencji autorów świętych trzeba uwzględnić okoliczności ich czasu i kultury, "rodzaje literackie" używane w danej epoce, a także przyjęte sposoby myślenia, mówienia i opowiadania. Inaczej bowiem ujmuje się i wyraża prawdę w różnego rodzaju tekstach historycznych, prorockich, poetyckich czy w innych rodzajach literackich.

111. Ponieważ Pismo święte jest natchnione, istnieje druga zasada poprawnej interpretacji, nie mniej ważna niż poprzednia, bez której Pismo święte byłoby martwą literą: "Pismo święte powinno być czytane i interpretowane w tym samym Duchu, w jakim zostało napisane".
Sobór Watykański II wskazuje na trzy kryteria interpretacji Pisma świętego, odpowiadające Duchowi, który je natchnął:
112. 1. Zwracać uwagę przede wszystkim na "treść i jedność całego Pisma świętego". Jakkolwiek byłyby zróżnicowane księgi, z których składa się Pismo święte, to jest ono jednak jedno ze względu na jedność Bożego zamysłu, którego Jezus Chrystus jest ośrodkiem i sercem, otwartym po wypełnieniu Jego Paschy:

Serce Chrystusa oznacza Pismo święte, które pozwala poznać serce Chrystusa. Przed męką serce Chrystusa było zamknięte, ponieważ Pismo święte było niejasne. Pismo święte zostało otwarte po męce, by ci, którzy je teraz rozumieją, wiedzieli i rozeznawali, w jaki sposób powinny być interpretowane proroctwa.

113. 2. Czytać Pismo święte w "żywej Tradycji całego Kościoła". Według powiedzenia Ojców Kościoła, Sacra Scriptura principalius est in corde Ecclesiae et quam in materialibus instrumentis scripta – "Pismo święte jest bardziej wypisane na sercu Kościoła niż na pergaminie". Istotnie, Kościół nosi w swojej Tradycji żywą pamięć słowa Bożego, a Duch Święty przekazuje mu duchową interpretację Pisma świętego (secundum spiritualem sensum quem Spiritus donat Ecclesiae "według sensu duchowego, który Duch daje Kościołowi").

114. 3. Uwzględniać "analogię wiary". Przez "analogię wiary" rozumiemy spójność prawd wiary między sobą i w całości planu Objawienia.

Różne sensy Pisma świętego

115. Według starożytnej tradycji można wyróżnić dwa rodzaje sensu Pisma świętego: dosłowny i duchowy; sens duchowy dzieli się jeszcze na sens alegoryczny, moralny i anagogiczny. Ścisła zgodność między tymi czterema rodzajami sensu zapewnia całe jego bogactwo w żywej lekturze Pisma świętego w Kościele:

116. Sens dosłowny. Jest to sens oznaczany przez słowa Pisma świętego i odkrywany przez egzegezę, która opiera się na zasadach poprawnej interpretacji. Omnes sensus (sc. sacrae Scripturae) fundentur super litteralem... – "Wszystkie rodzaje sensu Pisma świętego powinny się opierać na sensie dosłownym".

117. Sens duchowy. Ze względu na jedność zamysłu Bożego nie tylko tekst Pisma świętego, lecz także rzeczywistości i wydarzenia, o których mówi, mogą być znakami.
1. Sens alegoryczny. Możemy osiągnąć głębsze zrozumienie wydarzeń, poznając ich znaczenie w Chrystusie. Na przykład przejście przez Morze Czerwone jest znakiem zwycięstwa Chrystusa, a przez to także znakiem chrztu.
2. Sens moralny. Wydarzenia opowiadane w Piśmie świętym powinny prowadzić nas do prawego postępowania. Zostały zapisane "ku pouczeniu nas" (1 Kor 10, 11).
3. Sens anagogiczny. Możemy widzieć pewne rzeczywistości i wydarzenia w ich znaczeniu wiecznym; prowadzą nas (gr. anagoge) do naszej Ojczyzny. W ten sposób Kościół na ziemi jest znakiem Jeruzalem niebieskiego.

118. Średniowieczny dwuwiersz streszcza znaczenie czterech sensów:
Littera gesta docet, quid credas allegoria,
Moralis quid agas, guo tendas anagogia.
Sens dosłowny przekazuje czyny, alegoria prowadzi do wiary, Sens moralny mówi, co należy czynić, anagogia – dokąd dążyć.

119. "Zadaniem egzegetów jest pracować według tych zasad nad głębszym zrozumieniem i wyjaśnieniem sensu Pisma świętego, aby dzięki badaniu przygotowawczemu sąd Kościoła nabywał dojrzałości. Albowiem wszystko to, co dotyczy sposobu interpretowania Pisma świętego, podlega ostatecznie sądowi Kościoła, który ma od Boga polecenie i posłannictwo strzeżenia i wyjaśniania słowa Bożego".


Nauka i wiara doskonale się więc uzupełniają. Jestem przekonany, że nauka coraz bardziej będzie potwierdzała to, czego uczy Kościół, a Kościół będzie korzystał mądrze i obficie ze zdobyczy naukowych. Nie można jednak robić z naukowców kapłanów a z nauki religii. Naukowcy są ludźmi, jak my wszyscy i nie każdy z nich jest obiektywny i bezstronny. Nauka nie raz wycofywała się ze swych odkryć, nie raz też życie samo korygowało ich teorie.

Sam Darwin, ogłaszając swą teorię, podał ją warunkowo. Napisał, że jak jest ona prawdziwa, wykopaliska wkrótce ją potwierdzą. Cóż, nie wiem ile to jest „wkrótce”, ale na razie przynajmniej ta część teorii Darwina, która mówi o powstawaniu gatunków, okazała się właśnie tym: teorią. Coraz więcej naukowców przestaje w nią wierzyć, bo uznać ją można za prawdziwą tylko za pomocą wiary. Innych dowodów na nią nie ma.

Zresztą pomyślmy trochę. Jeżeli nowe gatunki powstają na skutek mutacji, to mamy kilka problemów. Po pierwsze mutacje zazwyczaj są niekorzystne. W praktyce zawsze mutant jest gorszym osobnikiem, mniej przystosowanym, niż osobnik „normalny”. Po drugie mamy problem przekazu tej mutacji dalej. Nawet, jakby była korzystna, to jest ona w jednym egzemplarzu. Albo musielibyśmy więc uwierzyć w samoistne klonowanie mutantów, albo w nieprawdopodobny zupełnie fakt, że zawsze, przypadkowo powstawały parki tak samo zniekształconych genetycznie zwierząt i „miały się ku sobie”, dając początek nowemu gatunkowi. Oczywiście, ponieważ jedna generacja mutantów nie ma, w porównaniu do pokolenia rodziców, wielu zmian, musimy założyć cały cykl takich mutacji. I do tego jeszcze najtrudniejszy może problem: Gdzie są wykopaliska zawierające szczątki tych wszystkich pośrednich form? Nie ma! Mimo, że Darwin zakładał, że muszą być, jak jego teoria jest prawdziwa.

Jakby na to nie patrzeć, nie ma to sensu. Bo albo gatunki powstawały zupełnie inaczej, a więc zostawały stwarzane, umiejscawiane na Ziemi w pewnych okresach czasu przez akt woli samego Boga, albo rzeczywiście powstawały przez jakąś „naturalną ewolucję”, ale ta mogła nastąpić tylko spowodowana czyjąś wolą. Przypadkowość takiego zdarzenia jest tak nieprawdopodobna, że równa w praktyce zeru.

Mówienie więc o „naukowym” podejściu do teorii Darwina nie jest całkiem zgodne z prawdą. Prawdziwie naukowe podejście musiałoby zaznaczyć, że nie wiemy, jak to się mogło stać. Możemy przyjąć, że spowodowała to jakaś Inteligencja, którą chrześcijanie, muzułmanie i żydzi nazywają Bogiem, możemy odrzucić Jej istnienie i założyć, że stało się coś zupełnie nieprawdopodobnego. Ale nieprawdą jest mówienie, że nauka wie, dlaczego powstał wszechświat i życie na nim. Może odkryje kiedyś jak to się stało, ale bez uznania, że Bóg istnieje nigdy nie będą wiedzieli dlaczego niemożliwe stało się możliwe.

No comments:

Post a Comment