Thursday, May 12, 2005
Opatrzność
Dzisiaj 13. maja. 24 lata temu na Placu Świętego Piotra w Rzymie Ali Agca oddał strzały w kierunku naszego papieża. Pamiętam doskonale ból i szok, jaki odczuliśmy wtedy i żal i zdziwienie, że ktoś mógł się dopuścić tak potwornego czynu.
Bóg z każdego zła wyciąga dobro i konsekwencje zamachu dały dobre owoce. Świat zwrócił uwagę na tego dziwnego papieża. Człowieka, który żył Ewangelią, której nauczał. Zdjęcie z odwiedzin Jana Pawła w celi Ali Agcy i ich rozmowy obiegło cały świat. Myślę, ze fakt, że miliony ludzi żegnało niedawno Jana Pawła Wielkiego, że głowy państw tylu krajów świata oddały Mu ostatnią cześć, jest także w jakimś sensie skutkiem tego zamachu.
Ale ja chciałem napisać o czymś innym. O dziwnym zbiegu mojego życia z życiem papieża. Oczywiście można ten zbieg okoliczności nazwać przypadkiem, ale ja nie wierzę w przypadki. Nie w takie.
W 1981 roku byłem młodym, 24-letnim facetem. Ożeniłem się niedawno, ale generalnie nie byłem w zbyt dobrej formie. Rzeczywistość naokoło była raczej smutna. Żeby kupić odkurzacz, trzeba było stać w kilkutygodniowej kolejce. Po 10 litrów benzyny stało się dobę. Bez problemów można się było zaopatrzyć tylko w ocet i herbatę.
To, co wywalczyła Solidarność strajkami w 1980. roku, wymykało się z rąk. Strajki się praktycznie nie kończyły i wybuchały spontanicznie w różnych regionach Polski. Rząd z uporem godnym lepszej sprawy blokował wprowadzenie w życie jakichkolwiek ustaleń z porozumienia sierpniowego. A ja w strachu, żeby mnie nie wzięli do wojska, bez wykształcenia i zawodu, pracowałem w firmie Sobiesława Zasady, w Maroldzie, jako ktoś w rodzaju strażnika przemysłowego. Otwierałem po prostu bramę, jak pan Zasada wjeżdżał swoim Mercedesem do zakładu.
Moja żona pojechała do Chicago, odwiedzić swoją chrzestną mamę. Nie mieliśmy nic: mieszkania, samochodu, ani wielkich perspektyw. Żona studiowała medycynę, wzięła więc urlop, ale ja nawet na studiach sobie nie radziłem. Miałem nadzieję, że może dojadę do niej i zarobimy razem na taksówkę i małe mieszkanko.
Niestety, z tego powodu, że nie byłem jeszcze w wojsku i że żona już była za granicą szanse na otrzymanie paszportu przeze mnie były praktycznie zerowe. Jak tu jednak iść do wojska, gdy coraz wyraźniej widać, że to wojsko znowu będzie walczyć z robotnikami? Ta opcja nie przemawiała do mnie i znając swą porywczość obawiałem się, że jak mi dadzą karabin do ręki, to mogę zacząć strzelać nie do tych, do których mam rozkaz.
W tym czasie Paulini organizowali pielgrzymkę do Rzymu. Moi rodzice bardzo chcieli pojechać. Jak wiele innych osób. Wyjazd na zorganizowaną pielgrzymkę dawał zwykle większe szanse na uzyskanie paszportu, więc wiele osób tak próbowało. Często z takich wyjazdów nie wracała nawet połowa uczestników.
Moi rodzice nie myśleli o pozostawaniu gdziekolwiek, naprawdę chcieli jechać tylko spotkać się z Papieżem i wrócić. Ale ponieważ było tak wielu chętnych, warunkiem wyjazdu było uczestnictwo w pieszej pielgrzymce z Krakowa do Częstochowy, w intencji szybkiego powrotu do zdrowia Jana Pawła II. Wiadomo, jak ktoś jest gotów iść pięć dni w skwarze z modlitwą i śpiewem, to jest szansa, że i do Rzymu szczerze pragnie wyjechać dla Papieża.
Rodzice wpadli więc na genialny plan. Paulini mieli żuka i ktoś musiał nim jechać, żeby wieź co cięższe bagaże. Ja miałem dużo czasu i byłem zwariowany na punkcie jazdy. Na bezrybiu i rak ryba, jak nie ma mercedesa, chętnie pojadę żukiem. A rodzice nie będą musieli już iść sami, na co im obowiązki służbowe i tak nie bardzo pozwalały.
Bóg jednak miał inny plan i jak to zwykle u Niego, dużo lepszy. Żuk się rozleciał tuż przed pielgrzymką, a ja musiałem iść na butach. I bardzo dobrze. Do dziś wspaniale wspominam tę pielgrzymkę. Modliliśmy się o zdrowie papieża, a ja się modliłem w swej prywatnej intencji: O to, żebym otrzymał paszport.
Minęło znowu parę miesięcy i parę odmów paszportowych. Pielgrzymka była w czerwcu, a tu już jesień. Ja ciągle składałem wnioski o wydanie paszportu, nic nie miałem przecież do stracenia. Z domu się wymeldowałem, żeby mnie wojsko nie złapało, mieszkałem u kolegi, a wolny czas spędzałem w kolejkach stojąc za zamrażarkami, odkurzaczami i samozapalnymi telewizorami Rubin.
W końcu dostałem wezwanie na kolejną rozmowę w wydziale paszportowym. Tym razem na 16 października. I tu się zaczyna opowieść o najdziwniejszym chyba dniu w moim życiu.
16 X to oczywiście rocznica wyboru papieża. Wtedy jednak tego nie wiedziałem. Dopiero później, jak powiązałem te wszystkie fakty ze sobą, odkryłem, że to wszystko jest powiązane. Zamach na papieża, ta pielgrzymka do naszej Mateńki, która uratowała życie swemu synowi, Janowi Pawłowi, ta moja prywatna intencja o paszport i ten termin, 16. października.
Ale zaczęło się niezbyt optymistycznie. Przyszedłem jak tylko otworzyli urząd, ale już na wejściu spotkał mnie zimny prysznic. Milicjant pilnujący wejścia sprawdził mój dowód i powiedział: „Obywatelu, wy nie jesteście nigdzie zameldowani. Nie będziemy z wami rozmawiać.” Nie wiem, czemu mówił do mnie w liczbie mnogiej, ale nie to jest istotne, Ważne było to, że ja miałem nowy problem.
Miałem tego dnia do dyspozycji malucha taty, ale tylko kilka litrów benzyny w baku. Kupno dodatkowej nie wchodziło w grę. Po benzynę stało się po kilkadziesiąt godzin, bez żadnej gwarancji, że będzie jakakolwiek dostawa. Tata pracował w Liszkach, a to kilkanaście kilometrów za Krakowem. Nie ma szans, żeby starczyło mi benzyny. Na taksówkę mnie nie stać, na autobus nie ma czasu. Zdesperowany i najwyraźniej nie potrafiący logicznie myśleć, pojechałem sam do urzędu meldunkowego. Tam po prostu wypełniłem odpowiednie druki, podpisałem się za siebie i za tatę i dałem to z moim dowodem. Urzędniczka wbiła mi zameldowanie i już mogłem wrócić do urzędu paszportowego.
Pomyślcie tylko trochę nad tym, co się stało. Przepisy meldunkowe były wtedy takie, że jak ktoś już raz się gdzieś zameldował, nie było takiej siły, która by to mogła zmienić. Nie można było nikogo wyrzucić na zewnątrz, czy wymeldować bez jego zgody. Dlatego każda urzędniczka biura meldunkowego była uczulona na punkcie sprawdzania wszystkiego dokładnie. Główny lokator musiał być osobiście obecny przy meldowaniu kogoś u siebie. Inaczej każdy mógłby się zameldować, gdzie by tylko chciał i nie można by go już nigdy wyrzucić.
Ja jednak zrobiłem coś, co nie było możliwe. I gdyby mi ktoś opowiedział, że coś takiego się mu wydarzyło, nie bardzo bym mu chyba wierzył. Cóż. Tego dnia jednak wszystko było możliwe.
Ale to nie koniec, bo zameldowanie dopiero umożliwiło mi wejście do budynku wydziału paszportowego. A przecież czekała mnie jeszcze rozmowa… Odstałem swoje i zostałem wezwany do środka. Urzędnik zapytał po co mi paszport, na jak długo chcę jechać i poprosił o książeczkę wojskową. Tam było wyraźnie wbite: „Przeznaczony do zasadniczej służby wojskowej”, więc pomyślałem: To koniec! Ale nie. On przekartkował od niechcenia książeczkę, nie zwracając za wielkiej uwagi na jej zawartość, sięgnął do szuflady, podał mi paszport, pokazał gdzie podpisać i życzył przyjemnego wyjazdu. Zdumiałem i do dziś nie mogę wyjść z tego zdumienia.
16 października 81. roku to był piątek. Nie czekałem więc do poniedziałku, żeby się starać o wizę. Bałem się. Tylko Austria przyjmowała Polaków bez wiz, więc w sobotę w południe odleciałem samolotem Lot-u z Warszawy do Wiednia. Ciągle licząc na to, że dostanę tam turystyczną wizę, dołączę do mojej ukochanej żony, zarobimy na taksówkę i małe M-3 i wrócimy do Krakowa. Okazało się jednak, że nie ma szans na wizy turystyczne w Austrii. Pozostawało pozostanie tam na czarno, ale to nie pozwalało mi na połączenie się z Grażynką. Wybrałem więc azyl polityczny i obóz.
Wróćmy jednak na chwilę do momentu wyjazdu mojej żony.
Byłem tak zakochany w mojej Grażynce, (i dalej jestem :-), że po jej wyjeździe byłem jak zbity pies. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Nie było wtedy ani komórek, ani Internetu. Zwykłe telefony były, jak ktoś był szczęściarzem to miał, ale zadzwonić się z nich nie dało. Przynajmniej nie bezpośrednio. Moi rodzice co prawda telefon mieli, więc nie musiałem latać na pocztę, żeby zadzwonić, ale ciągle była to dość skomplikowana operacja.
Rozmowa z Ameryką wyglądała tak: Dzwoniło się na pocztę i zamawiało rozmowę do Chicago. Pani z drugiej strony mówiła, że najbliższy wolny termin jest za 4 tygodnie. (Ja tego nie zmyślam, naprawdę tak to wyglądało 25 lat temu w naszej ludowej ojczyźnie).
Zamawiało się rozmowę i jak przychodził ten dzień, człowiek siadał przed telefonem, o samym świcie i czekał, aż poczta zadzwoni. Koło południa, albo wieczorem, zależy od szczęścia, telefon dzwonił i można było usłyszeć: Pan zamawiał Chicago? Proszę mówić! Wtedy trzeba było szybko te wszystkie punkty powiedzieć, co się je napisało na kartce, modląc się, żeby nic nie przerwało rozmowy, postarać się zrozumieć, co ukochana mówi, ale szloch przeszkadzał i trzeba było szybko kończyć, bo drogo, a nie ma pieniędzy… I za parę minut zadzwonić na pocztę i zamówić następną rozmowę. Na następny miesiąc.
Ja sobie nawet podłączyłem mikrofon do telefonu i nagrywałem. Żeby się potem „nasłuchać” do woli, tak szybkie i ulotne były te rozmowy.
W międzyczasie pisałem listy. Pisałem po dziesięć kartek tygodniowo. Wysyłałem list co kilka dni. Ale list idzie długo, zwłaszcza za ocean i przynosi czasem już nieaktualne wiadomości. Jesienią 81.roku, jak się zaczął kolejny pobór do wojska, straciłem wszelką nadzieję. Myślałem, że to już koniec. Dzielnicowy zachodził do mieszkania rodziców w środku nocy, chcąc mi dostarczyć wezwanie na komisję wojskową. A ja wpadłem w pewnym momencie w depresję. Miałem tego dość. Napisałem ostatni list do Grażynki. Nie chciało mi się wyjaśniać niczego. Napisałem tylko, że nie będę już pisał i nie zadzwonię w najbliższym, zwykłym terminie. Teraz wiem, jakie to było okrutne, ale wtedy było mi naprawdę wszystko jedno.
Od cioci z Chicago usłyszałem później, jak to wyglądało z drugiej strony. List mój doszedł właśnie w okolicach 16. października. Grażynka go przeczytała i zaczęła płakać. Nie wiedziała, co się stało, myślała pewnie, że znalazłem sobie jakąś babę. Płakała cały piątek i całą sobotę. W niedzielę, dalej zalana łzami, siadła przy telefonie. Telefonie, który miał nie zadzwonić, mimo, że była to akurat umówiona niedziela. Ale zakochana dziewczyna nie myśli logicznie. Liczy na cud.
I cud się stał. Telefon zadzwonił. I wiadomość była cudowniejsza, niż się można tego było spodziewać. „Kochanie, jestem w Wiedniu. Przyleć jak najszybciej, czekam na Ciebie”. Spotkaliśmy się parę dni później.
Był jeszcze problem uzyskania azylu. Ale i ten się sam rozwiązał. Termin interview w ambasadzie wyznaczono mi na 14. grudnia. Dzień po ogłoszeniu stanu wojennego. Wszyscy otrzymali w tym dniu prawo stałego pobytu. Dobrze, że nam kwiatów nie dawano, tak mili i współczujący byli Amerykanie.
Historia się tu nie kończy. Trwa do dzisiaj. Opisałem ją w swym Świadectwie. A czemu ten felieton zatytułowałem „Opatrzność”? Bo wierzę, że Bóg od początku miał taki plan dla naszej rodziny. I nie uważam, że to zamach na Papieża był przyczyną tego zbiegu wydarzeń. Chciałem tylko pokazać, że Bóg z każdego najtragiczniejszego wydarzenia wyciąga dobro. Moje życie to tylko jeden z przykładów. Miliony ludzi odczuły wpływ, jaki pontyfikat Jana Pawła II miał na ich życie. Ale ja w jakiś specjalny sposób odczuwam opiekę Maryi nad moim życiem, uważam tą zbieżność dat za nieprzypadkową i chciałem się tym z wami podzielić.
Subscribe to:
Post Comments (Atom)
No comments:
Post a Comment