Ostatnio dużo piszę na rożnych forach motoryzacyjnych i na moim forum. Opisuję tam swą podróż dookoła USA i niedawno zamieściłem zdjęcie lądującego samolotu Concorde, przelatującego nad wieżami World Trade Center. Oczywiście jest to stare zdjęcie, już historyczne, bo ani wież WTC już nie ma, ani samoloty Concorde już nie latają.
Zdjęcie to sprowokowało parę pytań. Jedna osoba zapytała: „Jak się hiob czułeś 11.09.2001? Jak to wyglądało w oczach mieszkańca USA?” Inna: „Wybacz hiob, może po prostu nie chcesz odpowiadać na to pytanie. Wybacz za moją ciekawość i dociekliwość. Jednak też jestem zainteresowany jak ty to widziałeś jako mieszkaniec USA. Co o tym sądzisz? Możesz napisać?”
Ponieważ jednak moja odpowiedź nie dotyczy w ogóle ani podróży dookoła USA, ani motoryzacji, natomiast ma dużo wspólnego z wiarą i Bogiem, albo raczej z moralnością i etyką, postanowiłem odpowiedzieć tutaj, a nie na forum motoryzacyjnym.
11 września byłem w Charlotte. Mieliśmy akurat w kościele spotkanie, tzw. „Bible study”, czytaliśmy i rozważaliśmy wspólnie Pismo Święte. Oczywiście gdy nas ktoś zawiadomił o tej tragedii natychmiast to przerwaliśmy i zaczęliśmy się modlić. Potem każdy poszedł do domu i śledził w TV rozwój wypadków. Wielu z nas wróciło później do kościoła. Świątynie wszystkich wyznań i denominacji były tego dnia pełne modlących się za dusze ofiar tej tragedii.
Takie wydarzenia nie tylko odmieniają bieg historii i nikt, kto po 11. września choćby leciał samolotem nie może tego zanegować. Podróże lotnicze stały się zupełnie innym doświadczeniem. Przede wszystkim jednak odmieniają one nasze serca. Gdy się słyszy w TV i radiu reportaże opisujące tragedie poszczególnych rodzin, gdy się słyszy, jak na przykład żona jednego z mężczyzn zabitych w tej tragedii opowiada, jak jej czteroletnia córeczka otwiera drzwi szafy z ubraniami taty i wtula się w nie, szukając zapachu ojca, który nie wrócił i nigdy już nie wróci, to trudno powstrzymać łzy. A takich tragedii było parę tysięcy. Za śmiercią każdej z ofiar terrorystów jest wiele straconych nadziei, wiele bólu i łez.
Jednak my mamy oprócz serc także rozum. A ja zawsze uważałem, że to rozum jest ważniejszy, niż serce. Myślenie ważniejsze niż odczuwanie. Bo uczucia nie tylko mogą się zmieniać bez naszej woli, ale można nimi bardzo łatwo manipulować. I bardzo wiele osób robi to doskonale. Politycy, dziennikarze, naukowcy, kler, współmałżonkowie, dzieci- wszyscy naokoło nas starają się mniej lub bardziej świadomie grać na naszych uczuciach.
Nie mówię, że jest to zawsze zła rzecz. Uczucia są potrzebne. Miłość, żal, nienawiść, litość, a nawet gniew - wszystko to bywa potrzebne. Jednak nasze decyzje muszą być podejmowane na zimno, rozumowo, logicznie, a nie pod wpływem emocji. Ile to tragedii życiowych nam się zdarza tylko dlatego, że podjęliśmy ważne decyzje kierując się uczuciem, a nie logiką i rozumem. Wystarczy spojrzeć na niektóre małżeństwa. Każda młoda para powtarza: „Bo tak się kochamy” … ale 20 lat później z tego uczucia nie zostaje często nic i okazuje się, że i z małżeństwa nic nie pozostaje. Jak nie było oparte na przyjaźni, na wspólnych zainteresowaniach, na zrozumieniu, że dobre małżeństwo wymaga pracy, dawania całego siebie, to nic dziwnego, że gdy zadurzenie mija, zaczynają się rozczarowania, pretensje, żale i problemy.
Ale co to ma wspólnego z 11 września? W zasadzie nic. Poza jednym. Patrząc na to z innej perspektywy możemy zobaczyć, że ta potworna tragedia nie jest wcale największą tragedią, jaka ma miejsce w Stanach Zjednoczonych. Znacznie większa tragedia zdarza się tu każdego dnia. Bo z jednej strony w USA każdego dnia umiera sześć i pół tysiąca ludzi. To normalne w kraju mającym 300 milionów mieszkańców. Ale to naturalna kolej rzeczy, więc nikt tego nie nazywa tragedią. Z drugiej strony jednak gdy umierają ludzie młodzi, w największym rozwoju swojej kariery, mający perspektywę wielu lat pracy i życia przed sobą, to taka śmierć odbierana jest zupełnie inaczej. I nie chcę tu być źle zrozumiany. Nie twierdzę, że odejście naszych bliskich, nawet, gdy mają sto lat, nie jest dla nas tragicznym wydarzeniem. Każda śmierć w każdym wieku nim jest. Ale śmierć starego człowieka jest naturalna, jest to tragedia z którą musimy się pogodzić. Nikt nie musi i nie powinien się godzić na śmierć ludzi w kwiecie wieku.
Ale jeżeli jest to prawdą w odniesieniu do ludzi dorosłych, to co możemy powiedzieć o dzieciach? Śmierć dziecka, które nawet nie miało szans na swą pierwszą miłość, na zdobycie wykształcenia, założenie rodziny, na nic… Śmierć dziecka jest jeszcze bardziej przerażająca i niezrozumiała. Jeszcze trudniej się z tym pogodzić. A takie tragiczne wydarzenia zdarzają się tu każdego dnia.
Codziennie w USA umiera cztery tysiące dzieci nie objętych statystyką, którą podałem powyżej. Nie, nie umiera. Jest mordowanych. Jest zabijanych z zimną krwią, mimo, że znajdują się one w miejscu, które, wydawałoby się, jest, powinno być, najbezpieczniejszym miejscem na świecie. Pod sercem swych matek. I są one zabijane właśnie przez te matki. I nie chcę tu, żeby ktoś pomyślał, że je oskarżam. One są tu bardzo często największymi ofiarami. Nie każda z nich robi to w pełni świadomie, wiele uległo manipulacji polegającej na inżynierii słownej i na wmówieniu im, że „usuwają tylko problem” i tym podobne bzdury. Ale obiektywnie nie zmienia to faktu, że każdego dnia sami Amerykanie zabijają więcej swoich współrodaków, niż zabili ich terroryści w ataku na wieże WTC. Ironią losu jest to, że parę dni po ataku na Nowy Jork nie przeprowadzono w młynach aborcyjnych żadnych aborcji i być może atak terrorystów uratował więcej ludzi, niż ich zgładził.
Ja nie neguję, że wydarzenia z 11. września były tragedią. Ale dziwi mnie, że o tragedii holokaustu niewinnych dzieci nie tylko się nie mówi, nie tylko nie jest ten temat obecny ciągle na pierwszych stronach gazet, ale większość dziennikarzy, większość społeczeństwa nie widzi wcale problemu. Dziwi mnie, że statystyki umieralności nie podają tej przyczyny zgonu. A przecież jest to najczęstsza przyczyna zgonu w USA. 650 tysięcy osób umiera rocznie na serce, 550 tysięcy na raka, ale półtora miliona jest mordowanych w młynach aborcyjnych.
11 września tragedią? Jasne. Potworną tragedią, niewyobrażalną zbrodnią. Ale jeżeli tak jest, to czym jest fakt, że każdego dnia taką samą zbrodnię popełniają sami Amerykanie na swych dzieciach? Czy ich życie jest mniej wartościowe tylko dlatego, że ich nie widzimy? Że nie słyszymy ich niemego krzyku? Czy „jak oczy nie widzą to serce nie boli”? Czy jak nikt nam nie zagra na uczuciach, to zwalnia nas to od obowiązku myślenia?
Uczuciami można łatwo manipulować. Ja też nie jestem tu bez winy. Na mojej stronce jest link do zdjęć pokazujących zamordowane dzieci w czasie zabiegu aborcji. Celem pokazania tych zdjęć jest właśnie wzbudzenie uczucia grozy, przerażenia, żalu. Po prostu, inaczej mówiąc, celem jest pokazanie czym tak naprawdę jest aborcja. Odwoływanie się do uczuć nie koniecznie musi być złą rzeczą. Staje się jednak taką, gdy tylko jedna strona stosuje tą taktykę. Zwolennicy aborcji opanowali ją do perfekcji, wzbudzając w nas łzy litości nad biednymi matkami i tłumacząc nam, że tylko aborcja może im pomóc. Czas pokazać, że aborcja ani nie pomaga matce, ani tym bardziej nie pomaga jej niewinnemu dziecku. Nie można bowiem nikomu pomóc pozbawiając go życia.
Wracając więc do pytania które sprowokowało te rozważania, to zdaję sobie sprawę, że nie o taką odpowiedź wam zapewne chodziło. Ale odpowiedź ta jest szczera i odzwierciedla to, co myślę. Akty przemocy, akty wojenne zawsze są tragedią i zawsze pozostawiają ślady na naszej psychice. Pierwszy września w Polsce, czy trzynasty grudnia, atak na Pearl Harbor w USA czy zamach na prezydenta Kennedy’ego i na Jana Pawła II, a także 11 września to są daty, to są dni, które na zawsze pozostają w pamięci tych, którzy je przeżyli. Ja jednak nie mogę zapomnieć, że jeszcze większa zbrodnia ma tu miejsce każdego dnia.
Mam więc na zakończenie prośbę do każdego z Was. Prośbę o adopcję nienarodzonego dziecka. Nie ważne, jak to będziecie robili. Forma nie jest tu najważniejsza. Ale chodzi o szczerą modlitwę. O codzienną, wytrwałą modlitwę. Nie musi być długa, ważne, żeby pochodziła od serca. Gdyby więcej ludzi modliło się o zakończenie aborcji, dawno byśmy pokonali tego smoka. Ja corocznie nazywam jakimś imieniem moje adoptowane dziecko i cały rok odmawiam króciutką modlitwę w jego intencji. Mam ich już małą gromadkę. Jestem przekonany, że Bóg daje mi tę łaskę, że „moje” dzieci unikają aborcji. Myślę, że niektóre z nich może kiedyś nawet spotkam w życiu, choć na pewno nie będę wiedział, że to one. Dowiem się o tym dopiero po śmierci. Ale jak w Stanach jest trzysta milionów ludzi, to wystarczyłoby, gdyby pół procenta z nich adoptowało jedno nienarodzone dziecko i problem aborcji by zniknął. W Europie zapewne byłoby podobnie. Z góry Wam za to w imieniu tych uratowanych dzieci serdecznie dziękuję.
No comments:
Post a Comment