Thursday, December 20, 2007

Niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Tobie.

Tak jakoś mi wychodzi, że przeważnie piszę tutaj „teksty nie na czasie”. Myślami wszyscy jesteśmy już w stajence z nowonarodzonym Panem Jezusem, a mnie wyszedł tekst bardziej nadający się na czas Wielkopostny, niż Bożonarodzeniowy. Mówię oczywiście o tym tekście, który napisałem wczoraj w nocy. Jednak warto sobie przypomnieć, że ciągle jeszcze jest Adwent, a więc czas oczekiwania. Boże Narodzenie dopiero za kilka dni, więc na świętowanie jeszcze mamy czas.

W naszym domu okres Adwentu jest okresem wyrzeczeń. Każdy z nas coś ofiaruje Bogu. Nie oglądamy telewizji, nie jemy słodyczy, każdy członek rodziny praktykuje jakąś formę postu. A sama Wigilia także będzie postna. Uszka i gołąbki z grzybami, tradycyjny karp, pierogi z kapustą. Bigos, pasztety i wędliny muszą zaczekać, aż wrócimy z Pasterki. I wiem, że Kościół już od nas nie wymaga zachowania postu w Wigilię, ale czy to znaczy, że sami z siebie nie możemy ofiarować Bogu czegoś więcej, niż to minimum wymagane przez Kościół?

Biblia przytacza nam takie słowa Pana Jezusa:


Jezus im rzekł: Czy goście weselni mogą się smucić, dopóki pan młody jest z nimi? Lecz przyjdzie czas, kiedy zabiorą im pana młodego, a wtedy będą pościć.
(Mt 9,15)

One co prawda bardziej się stosują do okresu przed Wielkanocą, ale przecież teraz także nie ma jeszcze z nami „Pana Młodego”. On dopiero się narodzi, a gdy to nastąpi, wtedy przestaniemy się smucić i zaczniemy ucztę. Poza tym w czasie naszej ziemskiej pielgrzymki cierpienie towarzyszy nam nawet w tych radosnych wydarzeniach. Popatrzmy chociaż na Radosne Tajemnice Różańca. One wszystkie są połączone z cierpieniem.

Zwiastowanie, o którym słyszeliśmy na dzisiejszym czytaniu w Kościele i które musiało być przyczyną obaw, lęku i niepewności Maryi. Ona zawierzyła Gabrielowi i przez niego Bogu, ale na pewno po ludzku musiała się obawiać tego, co ją czeka. Tej odpowiedzialności i tych pomówień ludzi wiedzących, że jeszcze nie zamieszkała z mężem, a jest już w ciąży.

Odwiedziny u Elżbiety to długa, męcząca podróż. Podróż, której celem nie był wypoczynek i wczasy, ale pomoc starszej krewnej. A potem ponowny powrót do Nazaretu. Pieszo, albo na osiołku, będąc w ciąży, po wyboistej drodze, w upale, bez żadnych wygód, tak niezbędnych, wydawałoby się, w każdej podróży.

Wreszcie samo Boże Narodzenie. Najszczęśliwszy, najważniejszy dzień w dziejach ludzkości. Tak ważny, że cały świat dzieli historię na lata „przed narodzeniem Chrystusa” i na „Anno Domini”, lata Pańskie. Punkt zwrotny historii. Ale to także był dzień, który przyniósł Świętej Rodzinie sporą dozę cierpień. Odtrącenie w gospodzie, stajenka, zimno, głód. Radość przez łzy.

Ofiarowanie Pana Jezusa w Świątyni. I słowa proroka Symeona o mieczu, który przeniknie duszę Maryi. Radość, że prorok potwierdził to, co obiecał Gabriel i strach o to ukochane Dzieciątko. Strach i ból i obawa jak wiele będzie musiało Ono wycierpieć.

I piąta Radosna Tajemnica. Odnalezienie Jezusa w Świątyni. Radość wielka, ale okupiona trzema dniami strachu, obaw, bólu i przerażenia. Znak tego, co będzie na Krzyżu. Trzy dni czekania na ponowne zobaczenie Jezusa. Radość i cierpienie. Cierpienie i radość.

Tradycyjnie w Kościele, zwłaszcza w Polsce, mamy „dwa dni Świąt”. Ale tak naprawdę to tylko 25. grudnia to Boże Narodzenie. 26. grudnia to dzień Świętego Szczepana, męczennika za wiarę, który zginął pewnie z 50 lat po narodzinach Pana Jezusa. Wydarzenie dość odległe w czasie, ale w kalendarzu liturgicznym sąsiaduje z Bożym Narodzeniem. Bo w Kościele radość i ból nigdy nie są daleko od siebie.

Wszystkie te moje myśli są chyba spowodowane zapachem gotującego się bigosu, pieczonych pasztetów, ciast i innych przysmaków. Dużo łatwiej pościć w drodze, gdy w ciężarówce nie mam nic do jedzenia, niż siedząc przy komputerze parę metrów od kuchni z tymi wszystkimi aromatami docierającymi tu do mnie. Ale niezależnie od tego, co spowodowało, że napisałem ten tekst, warto nad nim trochę pomyśleć, bo chyba to, co chcę przekazać jest ważne.

My jesteśmy pielgrzymami. Zostaliśmy stworzeni do życia w Niebie. Ono jest naszą prawdziwą ojczyzną. Dlatego tu, na ziemi, nigdy nie zaznamy pełnego szczęścia. Święty Augustyn powiedział kiedyś:


[Panie], Stworzyłeś nas bowiem dla siebie i niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Tobie. (Confessiones 1,1,1)


My czasem mylimy pojęcie szczęścia obiecanego nam przez Boga z zadowoleniem, radością, jakie może nam czasem dać codzienne życie. To pierwsze jest pewną wiedzą, to drugie uczuciem. Tego pierwszego można się nauczyć, to drugie jest tylko odczuwalne. Chrześcijanin powinien i może być prawdziwie szczęśliwy nie dlatego, że mu się w życiu powodzi, że ma pieniądze, zdrowie i urodę. Nasze szczęście musi polegać na nadziei, że „spoczniemy w Bogu” i z Nim spędzimy wieczność. A dopóki pielgrzymujemy, to serca nasze zawsze będą niespokojne. Nadzieja ta jednak to coś więcej, niż zwykłe „pobożne życzenie”, ale pewność, że tak się stanie, bo obiecał nam to sam Bóg. I dlatego jest możliwe, by być naprawdę szczęśliwym nawet wtedy, gdy nie mamy wszystkich bogactw, jakie ten świat ma nam do zaoferowania.

Jednak by było to możliwe, Bóg musiał najpierw stać się człowiekiem. Musiał zostać jednym z nas. Nie dlatego, że nie dało się inaczej, ale dlatego, że jest On Miłością. A Miłość nie jest egoistyczna. Nie toleruje hipokryzji. Miłość jest ofiarowaniem się całkowitym dla tych, których kochamy. Dlatego stał się On jednym z nas.

I proszę. Miało być świątecznie, a znowu mi wyszło jakoś tak…adwentowo. Ale to chyba dobrze. Na świętowanie będziemy mieli 40 dni. A teraz wyciszmy się jeszcze trochę, skupmy się na tym, co ważne. Pomyślmy więcej o tym, co można ofiarować Jezusowi w prezencie, a mniej o tym, co ofiarujemy wszystkim znajomym i krewnym na naszej liście. Bo Boże Narodzenie to urodziny Jezusa, Jego święto, a nie nasze i choć obdarowywanie się prezentami w tym dniu jest pewnie wspaniałym zwyczajem, nie zapominajmy kto w tym dniu jest najważniejszy.

No comments:

Post a Comment