Friday, December 28, 2007

Orędzie z Medjugorie przekazane Jakovowi

W czasie ostatniego codziennego objawienia 12 września 1998 r. Matka Boża powiedziała Jakovowi Czolo, że odtąd będzie miał objawienia raz w roku 25 grudnia, na Boże Narodzenie. Tak się stało również w tym roku. Matka Boża objawiła się trzymając Dzieciątko Jezus na rękach. Objawienie zaczęło się o 14:29 i trwało 6 min.

Matka Boża przekazała następujące orędzie:

„Drogie dzieci! Dziś w szczególny sposób wzywam was do otwarcia się na Boga i niech każde wasze serce stanie się miejscem narodzenia Jezusowego. Dziatki, przez cały ten czas, kiedy Bóg pozwala mi bym była z wami, pragnę was prowadzić ku radości waszego życia. Dziatki, Bóg jest jedyną, prawdziwą radością waszego życia. Dlatego, drogie dzieci, nie szukajcie radości w rzeczach ziemskich, lecz otwórzcie wasze serca i przyjmijcie Boga. Dziatki, wszystko przemija, tylko Bóg pozostaje w waszym sercu. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Tuesday, December 25, 2007

Orędzie z Medjugorie 25 XII 2007

„Drogie dzieci! Z wielką radością niosę wam Króla Pokoju, by was pobłogosławił swoim błogosławieństwem. Oddajcie Mu pokłon i ofiarujcie czas Stwórcy, którego pragnie wasze serce. Nie zapominajcie, że jesteście pielgrzymami na tej ziemi i że dobra materialne mogą wam sprawić niewielką radość, a dzięki memu Synowi darowane jest wam życie wieczne. Jestem z wami dlatego, by was poprowadzić do tego, czego pragnie wasze serce. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Monday, December 24, 2007

Wesołych Świąt!

Życzę Wam wszystkim wiele Bożych Błogosławieństw, dużo zdrowia, radości, szczęścia i miłości z okazji Świąt Bożego Narodzenia teraz i w całym 2008 roku.

Darmowy Hosting na Zdjęcia Fotki i Obrazki

Niech nowo narodzone Dzieciątko Jezus błogosławi Was i strzeże. Niech rozpromieni oblicze swe nad Wami, niech Was obdarzy swą łaską. Niech zwróci ku Wam oblicze swoje i niech Was obdarzy pokojem.


Piotr Jaskiernia z rodziną.

Thursday, December 20, 2007

Niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Tobie.

Tak jakoś mi wychodzi, że przeważnie piszę tutaj „teksty nie na czasie”. Myślami wszyscy jesteśmy już w stajence z nowonarodzonym Panem Jezusem, a mnie wyszedł tekst bardziej nadający się na czas Wielkopostny, niż Bożonarodzeniowy. Mówię oczywiście o tym tekście, który napisałem wczoraj w nocy. Jednak warto sobie przypomnieć, że ciągle jeszcze jest Adwent, a więc czas oczekiwania. Boże Narodzenie dopiero za kilka dni, więc na świętowanie jeszcze mamy czas.

W naszym domu okres Adwentu jest okresem wyrzeczeń. Każdy z nas coś ofiaruje Bogu. Nie oglądamy telewizji, nie jemy słodyczy, każdy członek rodziny praktykuje jakąś formę postu. A sama Wigilia także będzie postna. Uszka i gołąbki z grzybami, tradycyjny karp, pierogi z kapustą. Bigos, pasztety i wędliny muszą zaczekać, aż wrócimy z Pasterki. I wiem, że Kościół już od nas nie wymaga zachowania postu w Wigilię, ale czy to znaczy, że sami z siebie nie możemy ofiarować Bogu czegoś więcej, niż to minimum wymagane przez Kościół?

Biblia przytacza nam takie słowa Pana Jezusa:


Jezus im rzekł: Czy goście weselni mogą się smucić, dopóki pan młody jest z nimi? Lecz przyjdzie czas, kiedy zabiorą im pana młodego, a wtedy będą pościć.
(Mt 9,15)

One co prawda bardziej się stosują do okresu przed Wielkanocą, ale przecież teraz także nie ma jeszcze z nami „Pana Młodego”. On dopiero się narodzi, a gdy to nastąpi, wtedy przestaniemy się smucić i zaczniemy ucztę. Poza tym w czasie naszej ziemskiej pielgrzymki cierpienie towarzyszy nam nawet w tych radosnych wydarzeniach. Popatrzmy chociaż na Radosne Tajemnice Różańca. One wszystkie są połączone z cierpieniem.

Zwiastowanie, o którym słyszeliśmy na dzisiejszym czytaniu w Kościele i które musiało być przyczyną obaw, lęku i niepewności Maryi. Ona zawierzyła Gabrielowi i przez niego Bogu, ale na pewno po ludzku musiała się obawiać tego, co ją czeka. Tej odpowiedzialności i tych pomówień ludzi wiedzących, że jeszcze nie zamieszkała z mężem, a jest już w ciąży.

Odwiedziny u Elżbiety to długa, męcząca podróż. Podróż, której celem nie był wypoczynek i wczasy, ale pomoc starszej krewnej. A potem ponowny powrót do Nazaretu. Pieszo, albo na osiołku, będąc w ciąży, po wyboistej drodze, w upale, bez żadnych wygód, tak niezbędnych, wydawałoby się, w każdej podróży.

Wreszcie samo Boże Narodzenie. Najszczęśliwszy, najważniejszy dzień w dziejach ludzkości. Tak ważny, że cały świat dzieli historię na lata „przed narodzeniem Chrystusa” i na „Anno Domini”, lata Pańskie. Punkt zwrotny historii. Ale to także był dzień, który przyniósł Świętej Rodzinie sporą dozę cierpień. Odtrącenie w gospodzie, stajenka, zimno, głód. Radość przez łzy.

Ofiarowanie Pana Jezusa w Świątyni. I słowa proroka Symeona o mieczu, który przeniknie duszę Maryi. Radość, że prorok potwierdził to, co obiecał Gabriel i strach o to ukochane Dzieciątko. Strach i ból i obawa jak wiele będzie musiało Ono wycierpieć.

I piąta Radosna Tajemnica. Odnalezienie Jezusa w Świątyni. Radość wielka, ale okupiona trzema dniami strachu, obaw, bólu i przerażenia. Znak tego, co będzie na Krzyżu. Trzy dni czekania na ponowne zobaczenie Jezusa. Radość i cierpienie. Cierpienie i radość.

Tradycyjnie w Kościele, zwłaszcza w Polsce, mamy „dwa dni Świąt”. Ale tak naprawdę to tylko 25. grudnia to Boże Narodzenie. 26. grudnia to dzień Świętego Szczepana, męczennika za wiarę, który zginął pewnie z 50 lat po narodzinach Pana Jezusa. Wydarzenie dość odległe w czasie, ale w kalendarzu liturgicznym sąsiaduje z Bożym Narodzeniem. Bo w Kościele radość i ból nigdy nie są daleko od siebie.

Wszystkie te moje myśli są chyba spowodowane zapachem gotującego się bigosu, pieczonych pasztetów, ciast i innych przysmaków. Dużo łatwiej pościć w drodze, gdy w ciężarówce nie mam nic do jedzenia, niż siedząc przy komputerze parę metrów od kuchni z tymi wszystkimi aromatami docierającymi tu do mnie. Ale niezależnie od tego, co spowodowało, że napisałem ten tekst, warto nad nim trochę pomyśleć, bo chyba to, co chcę przekazać jest ważne.

My jesteśmy pielgrzymami. Zostaliśmy stworzeni do życia w Niebie. Ono jest naszą prawdziwą ojczyzną. Dlatego tu, na ziemi, nigdy nie zaznamy pełnego szczęścia. Święty Augustyn powiedział kiedyś:


[Panie], Stworzyłeś nas bowiem dla siebie i niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Tobie. (Confessiones 1,1,1)


My czasem mylimy pojęcie szczęścia obiecanego nam przez Boga z zadowoleniem, radością, jakie może nam czasem dać codzienne życie. To pierwsze jest pewną wiedzą, to drugie uczuciem. Tego pierwszego można się nauczyć, to drugie jest tylko odczuwalne. Chrześcijanin powinien i może być prawdziwie szczęśliwy nie dlatego, że mu się w życiu powodzi, że ma pieniądze, zdrowie i urodę. Nasze szczęście musi polegać na nadziei, że „spoczniemy w Bogu” i z Nim spędzimy wieczność. A dopóki pielgrzymujemy, to serca nasze zawsze będą niespokojne. Nadzieja ta jednak to coś więcej, niż zwykłe „pobożne życzenie”, ale pewność, że tak się stanie, bo obiecał nam to sam Bóg. I dlatego jest możliwe, by być naprawdę szczęśliwym nawet wtedy, gdy nie mamy wszystkich bogactw, jakie ten świat ma nam do zaoferowania.

Jednak by było to możliwe, Bóg musiał najpierw stać się człowiekiem. Musiał zostać jednym z nas. Nie dlatego, że nie dało się inaczej, ale dlatego, że jest On Miłością. A Miłość nie jest egoistyczna. Nie toleruje hipokryzji. Miłość jest ofiarowaniem się całkowitym dla tych, których kochamy. Dlatego stał się On jednym z nas.

I proszę. Miało być świątecznie, a znowu mi wyszło jakoś tak…adwentowo. Ale to chyba dobrze. Na świętowanie będziemy mieli 40 dni. A teraz wyciszmy się jeszcze trochę, skupmy się na tym, co ważne. Pomyślmy więcej o tym, co można ofiarować Jezusowi w prezencie, a mniej o tym, co ofiarujemy wszystkim znajomym i krewnym na naszej liście. Bo Boże Narodzenie to urodziny Jezusa, Jego święto, a nie nasze i choć obdarowywanie się prezentami w tym dniu jest pewnie wspaniałym zwyczajem, nie zapominajmy kto w tym dniu jest najważniejszy.

Ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa. (Kol 1,24)

Gdy boli nas głowa, gdy się źle czujemy i poskarżymy się naszym bliskim, często usłyszymy w odpowiedzi: „Ofiaruj to”. Bardzo dobra rada, nie wątpię, ale co ona tak naprawdę ma oznaczać? Jaką wartość ma ofiarowanie Bogu naszych cierpień, naszego bólu? Czy Bóg tego rzeczywiście potrzebuje? Zastanówmy się nad tym.

Jest pewien bardzo interesujący fragment Listu do Kolosan. Święty Paweł pisze tam:


Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół.
(Kol 1,24).

Werset bardzo trudny do zrozumienia. Dla każdego z nas, ale szczególnie dla protestantów. Dla nich cierpienie nie ma żadnej wartości, może poza budowaniem charakteru. Czasami wręcz jest dla nich oznaką małej wiary. Bo jak ktoś ma wiarę i z tą wiarą będzie prosił Boga o zdrowie, to Bóg go uzdrowi, prawda? Cóż, niekoniecznie. Jeżeli wierzyć temu, co pisze święty Paweł, to nie zawsze jest to prawda.

Cierpienie ma wielką wartość. Ale nie samo z siebie, ale właśnie przez złączenie z cierpieniem Jezusa. Jezus, ponieważ jest Bogiem, zmienia wszystko, czego dotknie swą obecnością. Na przykład gdy zostajemy ochrzczeni wodą, otrzymujemy odpuszczenie wszelkich grzechów i stajemy się członkami Kościoła, Ciała Pana Jezusa. Ale to jest możliwe dlatego, że Jezus pierwszy dał się ochrzcić. Jednak w przypadku Jego chrztu to nie woda miała wpływ na Jego Osobę, ale raczej On uświęcił wodę. Chrzest Jezusa dał wodzie moc oczyszczania ludzi. Bez tego woda co najwyżej mogłaby zmyć z nas trochę brudu.

Podobnie z cierpieniem. Cierpienie samo w sobie jest złem. Nie jest czymś, czego oczekujemy i nie jest czymś, czego powinniśmy pragnąć. Sam święty Paweł chciał uniknąć cierpienia, które towarzyszyło jego życiu:


Aby zaś nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik szatana, aby mnie policzkował - żebym się nie unosił pychą. Dlatego trzykrotnie prosiłem Pana, aby odszedł ode mnie
(2 Kor 12,7-8)

Dopiero więc wtedy, gdy zobaczył Paweł, że Bóg nie wysłucha jego próśb o wybawienie z cierpienia, z radością je przyjął. Przyjął, by je ofiarować Bogu. Ale cierpienie ma wartość tylko dlatego, że zostało „uświęcone” przez cierpienie Boga-Człowieka, naszego Pana, Jezusa Chrystusa.

Ale o jakich „brakach udręk Chrystusa” mówi apostoł? Czy cierpienia naszego Pana na Krzyżu nie były wystarczające? Czy Pan Jezus może za wcześnie umarł? Za mało otrzymał uderzeń biczem? Dlatego musimy uzupełnić te cierpienia, bo im czegoś brakuje?

Oczywiście, że nie o to tutaj chodzi. Cierpienia Jezusa na Krzyżu były niewypowiedzianie wielkie. Nie można wręcz ich mierzyć ludzką miarą. Jezus bowiem miał na sobie jarzmo wszystkich naszych grzechów i ból, jaki On ofiarował Ojcu za nasze grzechy jest wręcz nie do opisania. To nie w cierpieniu Pana Jezusa były „braki udręk”, które musiał uzupełnić święty Paweł, ale w cierpieniu Jego Ciała, którym jest Kościół.

Najpiękniejszym, najpełniejszym symbolem miłości Jezusa do nas jest krzyż. A krzyż składa się z dwóch belek: Poziomej i pionowej. Obie są bardzo ważne i bez żadnej z nich nie byłoby krzyża. Ta pionowa symbolizuje nasz osobisty stosunek do Boga. Nasze indywidualne modlitwy. Nasze „sam na sam” z Panem Bogiem. I ten aspekt jest bardzo podkreślany wśród wszystkich chrześcijan. Katolików i protestantów. Ci ostatni jednak często mają problem ze zrozumieniem poziomego aspektu symboliki krzyża. Co prawda u nich wspólnota parafialna, wspólnota osób należących do jednego zboru jest zazwyczaj nawet silniejsza niż w parafiach katolickich, ale jest to wspólnota w zupełnie innym wymiarze.

Protestanci bardzo duży nacisk kładą na jedność rodziny parafialnej. Słowa „parafialny” , z braku lepszego słowa, używam tu w znaczeniu „członków jednego zboru”. Nie mają bowiem oni takich parafii, jak w Kościele Katolickim. U nich po nabożeństwie nikt nie leci pędem na parking, żeby wyjechać spod kościoła, zanim się zrobi tłoczno przy wyjeździe, jak to często widać w naszych kościołach. Niektórzy katolicy czasem nawet przed ostatnim błogosławieństwem księdza lecą na parking, czy przystanek tramwajowy. Tam po ostatnich słowach pastora nikt się nie spieszy. Wszyscy się spotykają, często mając wspólne śniadanie, rozmawiają, tworzą jedną wielką rodzinę.

To bardzo piękny zwyczaj i my, katolicy, moglibyśmy troszkę z niego przejąć. Smutne trochę, że w wielu parafiach, zwłaszcza w dużych miastach, ludzie chodzący do tego samego kościoła przez lata nic o sobie nie wiedzą. Można i trzeba by tu troszkę popracować nad tym. Przecież wszyscy jesteśmy braćmi. I oczywiście uogólniam tutaj, a więc z pewnością krzywdzę niektórych. Na pewno są wspólnoty protestantów, gdzie nie jest tak różowo, jak opisałem powyżej i z pewnością są kościoły katolickie, gdzie wierni tworzą zgraną wspólnotę. Ale w większość z nich, obawiam się, wiele można by w tej dziedzinie poprawić.

Ja jednak uważam, że mimo iż takie łączenie się w rodziny na poziomie parafialnym jest bardzo ważne, to znacznie ważniejsze jest coś innego. Mianowicie uświadomienie sobie, że my, członkowie Kościoła, tworzymy wszyscy Ciało Jezusa. I wiedząc, że dla zbawienia nas wszystkich On ofiarował swoje Ciało na Krzyżu, zauważamy tu bardzo ważną zależność. Dzięki Jego cierpieniu nasze zbawienie stało się możliwe, ale ono wcale nie zastąpiło naszego cierpienia. Ono tylko nadało naszemu cierpieniu sens.

Czy każdy z nas otrzymał przez śmierć Jezusa zbawienie? Tak i nie. Każdy ma je potencjalnie, ale nie jest ono automatyczne. Każdy z nas może je odrzucić. Zbawienie jest darem, ale darem, który musimy przyjąć. Bóg nikomu nie będzie się narzucał ze swoją ofertą Nieba. I choć na pewno pragnąłby On, by każdy z tej oferty skorzystał, to jednak wiemy, że będą osoby, które ją odrzucą i wybiorą inną drogę. Ale jak to jest możliwe? Czy ludzie są rzeczywiście tak głupi, by odrzucić taki piękny dar? Cóż, niestety tak, bo przyjęcie daru Pana Boga czasem wiąże się z wielkim kosztem.

Pan Jezus nas uczy:


Wchodźcie przez ciasną bramę. Bo szeroka jest brama i przestronna ta droga, która prowadzi do zguby, a wielu jest takich, którzy przez nią wchodzą. Jakże ciasna jest brama i wąska droga, która prowadzi do życia, a mało jest takich, którzy ją znajdują.
(Mt 7,13-14)

Oraz:

Lecz przed tym wszystkim podniosą na was ręce i będą was prześladować.
(Łk 21,12a)

Zostaliśmy uprzedzeni. Czekają nas prześladowania, czeka nas ciasna brama i wąska droga. Czekają nas udręki i są one konieczne, by zbawienie nasze było możliwe. A szatan pokazuje nam świat bez cierpienia. Kolorowy, pełen beztroskiej zabawy. Ale choć szatan kusi mówiąc: „Na pewno nie umrzecie” (por. Rdz3,4), to tylko wąska droga z Jezusem prowadzi do życia. A szatan jest kłamcą.


Odpowiedział mu Jezus: Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie.
(J 14,6)

Ale, może ktoś powiedzieć, mimo, że wielu świętych cierpiało bardzo w swej ziemskiej pielgrzymce, to nie brakuje i takich, którym Bóg nie dał cierpienia. Wielu zbawionych będzie spośród ludzi zdrowych, bogatych, szczęśliwych także w ludzkim rozumieniu tego słowa. Dlaczego więc jedni mają tak, a inni inaczej? Myślę, że odpowiedzią na to jest właśnie zrozumienie czym jest Ciało Jezusa. Czym jest Kościół. Ten werset Listu do Galatów rzuca nam trochę światła:


Jeden drugiego brzemiona noście i tak wypełniajcie prawo Chrystusowe.
(Ga 6,2)

Ponieważ tworzymy jedno Ciało, to nasze cierpienia są wspólne. Gdy pomyślimy o takich świętych, jak choćby Padre Pio, mający niezwykle bolesne stygmaty, rany podobne tym, jakie miał Pan Jezus i miał je przez 50 lat, to wiemy, że nie były one konieczne do zbawienia tylko jego osoby. On i tak prowadził święte życie. Ale te cierpienia Ojca Pio ofiarowane Kościołowi, ofiarowane Jezusowi umożliwiły zbawienie bardzo wielu osób.

Dlaczego jednak taka „niesprawiedliwość” ze strony Pana Boga? Dlaczego jeden z nas ma całe życie lekko, a inni tak cierpią? Nie wiem. Wiem jednak, że Bóg z pewnością nie jest niesprawiedliwy. Teraz możemy tego nie widzieć, możemy czasem nawet się buntować, ale kiedyś zobaczymy, jak wielkim darem jest cierpienie ofiarowane Bogu. A czemu tylko niektórzy je otrzymali? Może te słowa apostoła Pawła nam dadzą odpowiedź:


Wszyscyśmy bowiem w jednym Duchu zostali ochrzczeni, [aby stanowić] jedno Ciało: czy to Żydzi, czy Grecy, czy to niewolnicy, czy wolni. Wszyscyśmy też zostali napojeni jednym Duchem. Ciało bowiem to nie jeden członek, lecz liczne [członki]. Jeśliby noga powiedziała: Ponieważ nie jestem ręką, nie należę do ciała - czy wskutek tego rzeczywiście nie należy do ciała? Lub jeśliby ucho powiedziało: Ponieważ nie jestem okiem, nie należę do ciała - czyż nie należałoby do ciała? Gdyby całe ciało było wzrokiem, gdzież byłby słuch? Lub gdyby całe było słuchem, gdzież byłoby powonienie? Lecz Bóg, tak jak chciał, stworzył [różne] członki umieszczając każdy z nich w ciele. Gdyby całość była jednym członkiem, gdzież byłoby ciało? Tymczasem zaś wprawdzie liczne są członki, ale jedno ciało.[…] Tak więc, gdy cierpi jeden członek, współcierpią wszystkie inne członki; podobnie gdy jednemu członkowi okazywane jest poszanowanie, współweselą się wszystkie członki. Wy przeto jesteście Ciałem Chrystusa i poszczególnymi członkami.
(1 Kor 12,13-20,26-27)

To z rozdziału dwunastego Pierwszego Listu do Koryntian, a rozdział trzynasty to oczywiście znany nam wszystkim Hymn o Miłości. Nie jest przypadkiem, że sąsiaduje on z tekstem mówiącym czym jest członkostwo w Ciele Chrystusa.

Do czego jednak Bogu jest potrzebne nasze cierpienie? Jemu do niczego. On nie potrzebuje nic, będąc bytem doskonałym. To my potrzebujemy cierpienia. Potrzebujemy go, by zrozumieć, jak wielką cenę zapłacił Bóg za nasze zbawienie i potrzebujemy go, by pokazać sobie samym, ile warte są nasze deklaracje o naszej miłości. Łatwo się wielbi Boga, gdy się jest zdrowym, młodym i bogatym. Ale jak przychodzi cierpienie, jak przychodzi czas próby, to nasza wiara często tego egzaminu nie chce zdać. Jednak dopóki samej próby nie doświadczymy, nie wiemy, ile jesteśmy warci, Cierpienia pomagają nam więc pogłębić naszą wiarę i stać się bardziej podobnymi Bogu.

Niedawno na jakimś forum podałem przykład, jaki znam od Scotta Hahna. Opowiadał on, że obserwował kiedyś sąsiada, który kosił trawnik przed domem, a jego malutki synek z plastikową kosiarką-zabawką plątał mu się pod nogami, przeszkadzając w pracy. Po chwili więc tata podniósł malca jedną ręką, drugą trzymając kosiarkę, a chłopiec, z szerokim uśmiechem na twarzy, chwycił rączkami prawdziwą kosiarkę obok ręki taty i pomyślał cały szczęśliwy: „Koszę trawę z tatusiem”. Tata natomiast zapewne myślał: „Kocham tego szkraba”. Czy tacie było łatwiej kosić w taki sposób? Na pewno nie. Czy „praca” synka pomogła cokolwiek? Oczywiście, że nie. Wręcz przeszkadzał on w szybkim wykonaniu pracy. Ale co z tego? Tu nie chodziło o pracę, ale o miłość.

Podobnie jest z naszym cierpieniem. Czy pomaga Bogu, gdy my cierpimy? Jemu nie. Jemu przeszkadza. On cierpi razem z nami. Ale doświadczenie to jest konieczne dla nas, bo uczy nas, jak bardzo nas Bóg umiłował. Uczy nas, jak wielką cenę zapłacił On za nasz grzech i uczy nas jak złą rzeczą ten grzech jest.

A wracając do krzyża chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na jeden aspekt tego symbolu. Na miejsce, gdzie się łączą obie belki krzyża. Ta pionowa, kierująca naszą uwagę do Boga i ta pozioma, wskazująca na naszą społeczność, „eklezję”, na komunę wiernych. I tym miejscem, które jest w samym centrum Krzyża jest właśnie Komunia Święta. Eucharystia. Wspólny posiłek, który jednoczy nas przy jednym stole, przy jednym ołtarzu. Posiłek, dzięki któremu stajemy się jednym Ciałem. Ale także Posiłek, dzięki któremu jednoczymy się w niezwykły, wręcz intymny sposób z Jezusem.


Kielich błogosławieństwa, który błogosławimy, czy nie jest udziałem we Krwi Chrystusa? Chleb, który łamiemy, czyż nie jest udziałem w Ciele Chrystusa? Ponieważ jeden jest chleb, przeto my, liczni, tworzymy jedno Ciało. Wszyscy bowiem bierzemy z tego samego chleba.
(1 Kor 10,16-17)

Wszystko zatem sprowadza się do miłości. A miłość jest zaprzeczeniem egoizmu. Miłość nie może być sama. Miłość nie jest miłością dopóki nie jest dawana i otrzymywana. Bóg, który jest Miłością, nie jest sam, ale jest Trójcą Świętą, bo nie można kochać będąc samotnikiem. I właśnie ta miłość umożliwia nam zrozumienie słów św. Pawła i powtórzenie za nim:


Teraz raduję się w cierpieniach za was i ze swej strony w moim ciele dopełniam braki udręk Chrystusa dla dobra Jego Ciała, którym jest Kościół.
(Kol 1,24).

A więc… Ofiarujmy to Panu Bogu. I róbmy to z radością. :-)

Sunday, December 16, 2007

U Boga nie ma względu na osobę. Ani u "Małego Gościa".

Prasa decydując się na opublikowanie jakiejś historii, zazwyczaj kieruje się osobą z nią związaną. Nie jest ważne, jak bardzo ciekawe jest samo wydarzenie, ważne jest kogo ono dotyczy. Pewne wydawnictwa tylko tym się zajmują. Opisywaniem każdej niemal godziny z życia „wielkich tego świata”. Ja co prawda nie czytuję takiej prasy, ale trudno jej nie zauważyć. Jest wszechobecna. W kolejce do kasy w sklepie spożywczym, czy płacąc za paliwo na stacji benzynowej, musi się człowiek na nią natknąć. A nawet jeżeli ktoś nie wychodzi z domu i tak otrzyma elektroniczną pocztą dziesiątki wirtualnych gazet informujących co nowego ma Doda, z kim tańczyła Mandaryna, gdzie łysieje Majdan i kogo poderwał Rubik.

Ja, prawdę mówiąc, nie bardzo nawet wiem, kim są te osoby. Wyjechałem z Polski ponad 25 lat temu i pewnie wiele z nich jeszcze się wtedy nawet nie urodziło. Znam te imiona z poczty elektronicznej, jaką niemal codziennie dostaję. Zresztą z poczty, która trafia od razu do kosza na śmieci. I tam musiałem pogrzebać, żeby te imiona, czy pseudonimy, sobie przypomnieć. Ale podejrzewam, że dla mieszkających w Polsce te osoby są doskonale znane i właśnie dlatego ich życie pasjonuje miliony. Nikt by chyba bowiem nie kupił gazety, która miałaby nagłówek: „Zosia Dreptak ma nowego chłopaka”, czy „Ania Trepućko rozrabiała na zabawie”. Kogo bowiem obchodzi ktoś, kto jest „nikim”? Anonimową kelnerką, urzędniczką, czy choćby jakimś kierowcą ciężarówek? Są jednak czasopisma, które inaczej traktują ludzi. Dla których równie ważna jest historia opowiedziana przez znanego polityka, gwiazdę sportu, dziennikarkę i nikomu nieznanego kierowcę ciężarówki. Wszyscy są tam równie ważni bo wszyscy są dziećmi Bożymi.

Biblia nas uczy, że Bóg „nie ma względu na osobę”. Nikt nie będzie miał żadnych przywilejów ze względu na urodzenie, wykształcenie, koneksje, czy przynależność do odpowiedniej organizacji. Bóg patrzy tylko w nasze serca. Przez niego książę i żebrak są tak samo ukochani. Jak widać, Mały Gość Niedzielny tak samo spostrzega ludzi. Ucząc nas o Bogu, sam praktykuje to, czego naucza.

Parę tygodni temu zapytałem pana Kucharczaka, dziennikarza pracującego w „Gościu Niedzielnym”, czy mógłbym na swoim forum cytować fragmenty jego felietonów. W ten sposób redakcja Gościa Niedzielnego dowiedziała się w ogóle o moim istnieniu. Gdy przygotowywali świąteczny numer Małego Gościa, zapytali mnie, czy nie mógłbym napisać paru zdań wspominających moje Święta Bożego Narodzenia. Prawdę mówiąc zapomniałem o tej prośbie, ale gdy zbliżała się data zamknięcia świątecznego numeru, pan Kucharczak przypomniał mi o tej sprawie. Napisałem parę zdań, posłałem zdjęcie i nie myślałem więcej o tym. Byłem przekonany, że zapytano tak wielu zwykłych czytelników tego miesięcznika i nawet nie byłem pewny, czy moje wspomnienia załapią się do druku.

Jakie było moje zdziwienie, gdy znajomi i rodzina z Polski zaczęli mnie zawiadamiać, że nie tylko wspomnienia te się ukazały, ale do tego znalazłem się w doborowym towarzystwie. Oprócz mnie swymi wspomnieniami podzieliły się z czytelnikami Anna Suchocka, Justyna Kowalczyk i Urszula Rzepczak. Muszę przyznać, że była to bardzo miła niespodzianka dla mnie. Jednak jeszcze bardziej, niż z zobaczenia swojego zdjęcia w tej gazecie, ucieszyło mnie to, że dla nich rzeczywiście każdy człowiek jest tak samo wartościowy. Jeżeli tylko ma coś ciekawego do powiedzenia, to nie jest istotne, czy jest powszechnie znany, czy nie. Każdy ma takie same szanse na trafienie na ich łamy. Brawo, Mały Gościu! I jest to tym bardziej istotne, że miesięcznik ten jest przeznaczony dla młodych czytelników. Co za wspaniała lekcja dla młodych ludzi.

A że moje nazwisko nie spowoduje gwałtownego wzrostu nakładu? No, nie wiem. Jak na razie wszyscy znajomi w Polsce mówią mi, że nie mogą dostać tego numeru Małego Gościa, bo jest już wyprzedany. Mamie udało się znaleźć jeden egzemplarz, choć chciała kupić kilka sztuk dla znajomych i rodziny. Tymczasem gazety ze „sławnymi tego świata” zwracane są do drukarni w tysiącach egzemplarzy. Może więc rzeczywiście ważniejsze jest to, co się pisze, a nie to, o kim się mówi? Może to treść sprzedaje czasopisma, a nie „sławne nazwiska”? Może ludzie zamiast bezmyślnych plotek szukają Prawdy? Tej przez duże P?

Ja w każdym razie nie będę udawał fałszywej skromności i szczerze powiem, że redakcja Małego Gościa sprawiła mi wielką radość zamieszczając moje wspomnienia. Być może nawet kiedyś będę mógł za ich pośrednictwem opowiedzieć coś więcej o sobie. Myślę, że historia mojego życia mogłaby zainteresować parę osób. Ale niezależnie od tego, czy to się kiedykolwiek zmaterializuje, to i tak teraz zachęcam każdego do kupna styczniowego numery Małego Gościa Niedzielnego. Naprawdę warto. Doda i Mandaryna są bowiem bez przerwy, od lat, w każdej niemal kolorowej gazecie, w każdym niemal „piśmie kobiecym”, ale pewnego wąsatego truckera z Ameryki można zobaczyć tylko w Małym Gościu Niedzielnym. Nie przegapcie tej okazji. Może się ona bowiem już nigdy nie powtórzyć.


Chwała zaś, cześć i pokój spotka każdego, kto czyni dobrze - najpierw Żyda, a potem Greka. Albowiem u Boga nie ma względu na osobę.
(Rz 2, 10-11)

Różowa Niedziela

Ja, jak to ze mną zwykle bywa, znowu powiem coś z opóźnieniem. Nie na czasie. Powinienem bowiem napisać ten tekścik przed dzisiejszą niedzielą, ale to dopiero wysłuchane dziś kazanie natchnęło mnie do jego napisania. Nic złego zresztą się nie stało, będzie aktualne za rok. ;-)

Dzisiaj była trzecia niedziela Adwentu, zwana „Niedzielą Gaudete”. W Stanach w każdym kościele mamy adwentowy wieniec z czterema świeczkami i co tydzień zapalamy kolejną. Trzy z nich są fioletowe i jedna różowa. Dzisiaj właśnie była kolej na tę różową. Jak wszyscy pewnie zauważyli, zmienił się także kolor szat liturgicznych kapłanów. Zamiast fioletowych – różowe. I jak zwykle w Ameryce księża tłumaczyli, że one wcale nie są „różowe”, „pink”, ale „różane”, „rose”. Bo wiadomo, róża to piękny kwiat, a różowe to są majtki, albo jakaś zupełnie niepoważna, rysunkowa pantera. A więc dzisiejszy kolor szat liturgicznych był „rose”. Nie pomylcie się przypadkiem. Niezależnie jednak od tego, jak nazwiemy ten kolor, warto pomyśleć o znaczeniu tej zmiany koloru szat księdza i świeczki na adwentowym wieńcu.

Adwent to okres oczekiwania na przyjście Pana Jezusa. Pierwsze dwie niedziele oczekujemy na ponowne przyjście Jezusa na końcu świata. Od dzisiejszej niedzieli nasza uwaga koncentruje się na Jego pierwszym przyjściu, na wspomnieniu narodzin Dzieciątka przed dwoma tysiącami lat.

Dzisiaj byłem w kościele św. Anny w Charlotte i mszę odprawiał ksiądz, który akurat miał szóstą rocznicę swych święceń kapłańskich. Jego pierwsza w życiu msza była właśnie „różowa”. Opowiadał, jak bardzo był wtedy zdenerwowany. Nie spał dobrze i obudził się przed świtem. Okna hotelu wychodziły na wschód, a on stał w oknie i patrzył w ciemną noc. Ale w miarę zbliżania się dnia, niebo zaczęło się rozjaśniać. W pewnym momencie wszystko, cały świat stał się różowy. Jeszcze nie było światła, jeszcze nie wzeszło słońce, ale ta różowa poświata zapowiadała, że zaraz się stanie światłość.


Ja jestem światłością świata. Kto idzie za Mną, nie będzie chodził w ciemności, lecz będzie miał światło życia.
(J 8,12b)

Ciągle czekamy na Pana Jezusa. Boże Narodzenie dopiero za osiem dni. Ciągle warto pamiętać, że powinien to być czas postu, modlitw, ofiar, tęsknego wyczekiwania. Niestety, tak się teraz przeważnie składa, że bardziej naszym życiem rządzą okresy detaliczne niż okresy liturgiczne. To handlowcy, właściciele supermarketów ustalają swymi hałaśliwymi promocjami kiedy jest „okres bożonarodzeniowy” i wcale nie pokrywa się on z okresem ustalonym przez Kościół. W Kościele bowiem Boże Narodzenie zaczyna się 25. grudnia, a w sklepach już od dawna trwa. Prawdę mówiąc 25. grudnia to w handlu Boże Narodzenie się kończy. Dlatego warto byłoby nie poddawać się tej atmosferze handlowo-świątecznej, bo dopiero czekamy na przyjście Pana Jezusa. Będziemy mieli dość czasu na świętowanie po Jego urodzinach. Co najmniej dwanaście dni, do 6 stycznia, a prawdę mówiąc to śmiało możemy świętować dni czterdzieści, do 2. lutego. Ale nawet, jak jeszcze teraz nie jest czas na świętowanie urodzin Pana Jezusa, to już mogą uśmiechy zawitać na naszych twarzach. Nie mamy się czym smucić, bo różowy kolor zapowiada, że Światłość jest tuż-tuż.

Monday, December 10, 2007

Złoty kompas

Jak zwykle o tej porze roku wojna o dusze, która toczy się wokół nas, nabiera na sile. Jedna z bitew w tej wojnie rozgrywana jest w kinach. Czas Adwentu i Bożego Narodzenia to czas wzmożonej ilości filmów dotyczących spraw wiary. Nie inaczej jest teraz.

Ci, którzy chcieliby zrobić z Bożego Narodzenia co najwyżej święto Królowej Zimy, albo Dziadka Mroza, starają się nam udowodnić, że Boga nie ma. A jak Go nie ma, to nie mógł się urodzić. A więc nie ma sensu obchodzenie Jego urodzin. Choinki, szopki, prezenty? Jak najbardziej. Byle były związane z tym przerośniętym krasnalem znanym tutaj jako „Santa Claus”, reniferami, nawet owieczkami i krówką w stajence. Ale poza tym nic. Stajenka, jak to stajenka, niech będzie pełna zwierzątek, a o Dzieciątku należy zapomnieć. Jest Ono politycznie niepoprawne. Rozdzielczość państwa od Kościoła. Albo raczej Bożego Narodzenia od Pana Boga. A święty Mikołaj ma być amerykański, w czerwonej czapeczce. Żeby przypadkiem nie przypominał jakiegoś katolickiego biskupa.

W tym roku głęboko wierzący (w to, że Boga nie ma) ateiści wyciągnęli potężną broń. Odkopali wojującego ideologa, Phillipa Pullmana i jego mroczną trylogię „Mroczne materie” i nakręcili na podstawie jej pierwszej części film. Piszę „potężna broń”, bo takiego ataku na naszą wiarę jeszcze nie było. Książki Pullmana bowiem są skierowane do dzieci, a uczą je podstępnie, że Boga nie ma, a raczej jest On tylko byłym aniołem, że można Go zabić, a Kościół to jest najgorsza z możliwych instytucji, której celem jest tylko ograniczanie naszej wolności.

Co prawda producenci filmu zdawać sobie muszą sprawę, że jakikolwiek bojkot, oburzenie chrześcijan, może spowodować klapę finansową. W końcu w USA większość ludzi uważa się za chrześcijan. Nie można więc ich tak wprost atakować. Poza tym to nie chodzi nawet o film. Ten żyje krótko i za miesiąc nikt o nim nie będzie pamiętał. Chodzi o książki, a wiadomo, że adaptacje filmowe są znakomitą reklamą ich literackich pierwowzorów. Tak też jest i teraz. Sprzedaż książek Pullmana wzrosła już pięciokrotnie, zanim nawet film wszedł na ekrany.

Film więc został bardzo rozmyty. Bardzo ugrzeczniony. Nie atakuje wprost ani Boga, ani Kościoła. Co prawda jest tam złowrogie „Magisterium”, ale kto tak naprawdę kojarzy to z Kościołem Katolickim? Przy dzisiejszym poziomie katechezy termin ten jest chyba nikomu nie znany. Książki jednak są jednoznaczne w swej wymowie. I do tego progresywnie coraz gorsze. W trzecim tomie trylogii Bóg zostaje zabity, a świat, według Pullmana, pozbawiony wreszcie tego tyrana, staje się wolny i szczęśliwy. To znaczy staje się światem, gdzie każdy może robić co chce.

Oczywiście wejście tego filmu na ekrany nie pozostało niezauważone przez radio i telewizję EWTN, ani przez Catholic League, www.catholicleague.org. Ta ostatnia organizacja, prowadzona przez Billa Donohue, bardzo głośno i publicznie nawoływała do bojkotu filmu przez chrześcijan. Bill pokazywał na czym polega niebezpieczeństwo jego przesłania i przypominał nam, katolikom, że czas stanąć w obronie wartości tak bliskim naszemu sercu. Był on zaproszony do wielu programów telewizyjnych, gdzie uzasadniał dlaczego nie powinniśmy oglądać tego filmu i tłumaczył dlaczego obraża on naszą wiarę.

Patrząc na fotosy filmowe i słuchając streszczenia fabuły tego filmu trudno nie zauważyć podobieństwa do filmu „Opowieści z Narnii”. Pullman najwyraźniej w swym zamyśle chciał napisać „antyNarnię”, choć sam podobno temu zaprzecza. Nic więc dziwnego, że gdy skończył się weekend, porównywano tutaj te dwa filmy. Głównie finansowo. Tym bardziej, że studio, które wyprodukowało „Złoty kompas” jest w dość trudnej sytuacji finansowej, a wydali na produkcję filmu 180 mln $ i jeszcze zrobiono mu olbrzymią reklamę kosztem dodatkowych 30 milionów.

Częścią działań promocyjnych filmu było wysyłanie informacji do szkół, darmowych egzemplarzy książek do szkolnych bibliotek i nawet broszur informujących, że biskupi amerykańscy bardzo pozytywnie wypowiedzieli się o tym filmie. Co gorsze, to ostatnie stwierdzenie nie jest wcale takie dalekie od prawdy. Albo raczej, powiedzmy, jest „półprawdziwe”. Co jeszcze raz pokazuje, że po pierwsze przeciwnik jest bardzo przebiegły i wykorzysta każde nasze uśpienie czujności, a po drugie, że półprawdy zawsze są gorsze od całkowitych kłamstw. Dlatego, że łatwiej w nie uwierzyć.

Oficjalna strona internetowa konferencji episkopatu USA, www.usccb.org , ma także sekcję poświęconą filmom. Tradycyjnie już od lat oceniane są tam filmy, bo nie zawsze ocena z moralnego punktu widzenia i w zgodzie z nauką Kościoła pokrywa się z tym, co mówią inni krytycy filmowi. Niestety to nie biskupi oceniają filmy, ale jacyś laiccy krytycy, którzy nie zawsze są równocześnie dobrymi teologami. Zdarzają się więc w ocenach filmów na stronie biskupów pewne, nazwijmy to, potknięcia.

Jedną z takich sytuacji była ocena filmu „Złoty kompas”. Krytyk wyraźnie zaznaczył, że ocenia film tylko, nie książki na podstawie których został on nakręcony, a ten, jak już wspominałem, został bardzo „ugłaskany” i zneutralizowany. Producenci filmu, zobaczywszy tę recenzję, wycięli z niej dwa bardzo pozytywne zdania i umieścili je w broszurze reklamującej film i rozesłanej do diecezji i szkół katolickich w całych Stanach, „udowadniając”, że „biskupi popierają ten film”. Oczywiście tych, którzy zauważyli tę manipulację, bardzo to oburzyło, ale ilu było takich? Większość ludzi zapewne wzięła tę informację za dobrą monetę. Nawiasem mówiąc przed momentem otworzyłem stronę konferencji biskupów, bo chciałem tutaj zacytować fragment tej recenzji, ale widzę, że na szczęście została już usunięta. Bogu dzięki, jednak nie wszyscy tam śpią. I Bogu dzięki za EWTN i Billa Donohue, którzy, jak widać, zawsze mają oczy otwarte.

Jaki jest rezultat tego bojkotu? Otóż okazało się, że nie każdą bitwę przegrywamy. „Złoty kompas” zarobił tylko 26 milionów dolarów. Jedną trzecią tego, co film o dzieciach z Narni zarobił w pierwszym tygodniu. Wygląda na to, że będzie finansowa klapa. A to może spowodować, że nie będzie drugiej i trzeciej części trylogii. Braknie chętnych do ich finansowania. Tak więc darujmy sobie wszyscy ten film. Tym bardziej, że nie jest on arcydziełem. Nie ma więc powodu wydawać pieniędzy na oglądanie czegoś, co ani z powodów artystycznych, ani ideologicznych nie jest warte naszego czasu i naszej kasy.

Zresztą być może nie jest to nawet rezultat bojkotu. Albo raczej nie wyłącznie bojkotu. Na pewno nie bez znaczenia były tu nienajlepsze recenzje. (Jedną z korzystniejszych, o ironio, była ta ze strony konferencji episkopatu). Poza tym nawet, jak w społeczeństwie amerykańskim jest wiele osób negatywnie nastawionych do Kościoła Katolickiego, to jeszcze więcej jest negatywnie nastawionych do wojującego ateizmu. A film ten atakuje nie tylko Kościół Katolicki, ale w ogóle całe chrześcijaństwo. Ci wszyscy, którzy chcą wyrzucić Boga z Bożego Narodzenia mogą być bardzo hałaśliwi i mogą mieć dobrą prasę, która zazwyczaj jest w rękach liberałów, ale na pewno nie mają poparcia społeczeństwa. A pieniądze w kasach filmowych zostawia właśnie społeczeństwo, a nie prasa i nie garstka maniaków, którym Bóg przeszkadza. Przeszkadza tak bardzo, że spędzają całe życie na walce z Tym, którego, według nich, w ogóle nie ma.

Monday, December 03, 2007

Godzina Łaski dla Całego Świata.

W najbliższą sobotę, ósmego grudnia jest obchodzone w Kościele Powszechnym święto Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. I to właśnie Ona przekazała nam wiadomość, że w tym dniu mamy bardzo specjalny moment: Godzinę Łaski dla Całego Świata. Przez godzinę w tym dniu, od dwunastej w południe, możemy wymodlić wiele łask. Więcej pisałem o tym przed rokiem, więc zamiast się powtarzać, zapraszam do ponownego przeczytania tamtego postu. Można to zrobić klikając TUTAJ .

Sunday, December 02, 2007

Komórki macierzyste 3 000 000 000 dolarów później

Wracam do tematu klonowania i do komórek macierzystych, bo słuchałem wczoraj bardzo ciekawej audycji w EWTN na ten temat. Była ona o sytuacji w Kalifornii, jaka jest cztery lata po przegłosowaniu poprawki do konstytucji, nakazującej podatnikom finansowanie badań nad komórkami macierzystymi pobranymi ze sklonowanych ludzkich istot.

Od czasu wprowadzenia poprawki konstytucyjnej w tym stanie podatnicy zapłacili już 3 miliardy dolarów na te badania. Chodzi oczywiście o klonowanie ludzkich komórek w najwcześniejszym okresie rozwoju, zygot, nie o komórki pobrane od dorosłych osób. Wyniki jakie dało wydanie tych pieniędzy są zerowe. Nie ma jeszcze żadnych, nawet klinicznych badań na ludziach w celu wyleczenia jakiejkolwiek choroby. Nie ma ich, bo wszystkie badania na zwierzętach powodują poważne środki uboczne. Na przykład w 20% przypadków prób leczenia na zwierzętach tego typu komórki zamieniają się one w tumor, złośliwego raka. Jest także wiele innych problemów uniemożliwiających praktyczne stosowanie takiego leczenia.

Oczywiście leczenie komórkami macierzystymi pobranymi od dorosłych osób, bez konieczności zabijania ludzkiego życia, przynosi znakomite efekty. Leczy się już tak kilkadziesiąt rożnych chorób. Nie ma tam też żadnych skutków ubocznych. Ale takich komórek nie można opatentować, a więc nie można na nich zarabiać poważnych pieniędzy. Stąd naciski naukowców na finansowanie badań nad sklonowanymi ludzkimi organizmami. Według amerykańskiego i międzynarodowego prawa klon wyprodukowany w laboratorium można opatentować i staje się on ich własnością. Każdy, kto potem korzysta z rodziny komórek powstałych z tego opatentowanego źródła musi opłacić koszty związane z prawem własności posiadacza patentu.

Inną ciekawą i zatrważającą rzeczą, o jakiej się dowiedziałem, jest fakt, że prowadzone są badania nad wyhodowaniem klonów zwierzęcych, a następnie pobierane są organy z tych klonów. Później taka nerka, czy wątroba jest przeszczepiana do organizmu, z którego powstał klon. Oczywiście nie ma niczego niemoralnego w takich badaniach, ale należy sobie zadać pytanie w jakim celu są one przeprowadzane? O ile wiem, nie mamy za bardzo problemu ze zwierzętami czekającymi na przeszczep nerki. Jak zwierze jest chore, zabijamy je. Wydaje się, że jedyny cel, jaki przyświeca tym badaniom, to potencjalna możliwość „hodowania organów” dla ludzi.

Co prawda prawo w Kalifornii zabrania „klonowania w celach reprodukcyjnych”. Tylko dopuszcza „klonowanie w celach terapeutycznych”. Ta nowomowa oznacza tylko tyle, że embrion, czy zygota ludzka, czyli po prostu człowiek w początkowym etapie rozwoju musi być zabity do 14. dnia rozwoju. Zabity, albo zamrożony, albo sklonowany. Ale słownictwo w tej poprawce konstytucyjnej jest bardzo interesujące. Mówi tylko o klonach, które „powstały w stanie Kalifornia”. Czyli gdyby ktoś sprowadził je, powiedzmy, z Chin, to już prawo nie zabraniałoby rozwoju takiego klonu poza 14. dzień życia.

Co więcej, wielu ekspertów zauważyło, że o ile prawo zabrania „hodowli ludzi dla uzyskiwania organów”, to według prawa, albo według jego interpretacji przez wielu, organizm, który jest „brain dead”, nie ma funkcjonującego, żyjącego mózgu, nie jest człowiekiem. A więc można sklonować kogoś, spowodować laboratoryjny rozwój organizmu z uszkodzonym mózgiem i uzyskujemy „magazyn części zamiennych”. A to są już potencjalnie poważne pieniądze. „Baby boomers”, powojenny wyż demograficzny wchodzi w wiek emerytalny i miliony bogatych ludzi jest gotowych zapłacić każde pieniądze za możliwość uzyskania organów mających zastąpić te, które odmawiają posłuszeństwa. A organy uzyskane z czyjegoś sklonowanego organizmu teoretycznie nie powinny być odrzucane, bo mają taki sam kod genetyczny, jak organizm dawcy.

Prawdę mówiąc trudno nawet pisać o tych sprawach. Staram się beznamiętnie zrelacjonować to, o czym usłyszałem, ale prawdę mówiąc chce mi się wyć z rozpaczy. Dwa kolejne stany, Floryda i Michigan, mają mieć także referendum na temat poprawek do konstytucji, gwarantujące prawa naukowców do otrzymywania pieniędzy na takie badania. Nie wiem, jak to się skończy, ale też nie bardzo widzę, czym to się różni od badań, jakie nazistowscy „lekarze” przeprowadzali w obozach koncentracyjnych. Może współcześni naukowcy mają większą wiedzę i nie muszą korzystać z więźniów, bo sobie sami ich stwarzają w laboratoryjnych warunkach, ale przecież istota problemu jest taka sama. Brak poszanowania dla „gorszych”, słabszych, milczących ludzkich istot w imię pomocy tym, którzy są mocni i bogaci. A inni ludzie dla tych ostatnich są tylko na tyle wartościowi, na ile mogą okazać się przydatni. Niestety wielu z nich okazuje się przydatnymi tylko wtedy, gdy zostają zabici w laboratoriach szalonych naukowców, w pełnym majestacie prawa.

Wracając do obiecywanych przed referendum wyników, jakie miały dać te badania, naukowcy teraz wręcz sami mówią, że nikt nie powinien się spodziewać szybkich sukcesów. Wręcz zarzucają dziennikarzom i opinii społecznej, że mają nierealistyczne oczekiwania. Ale ja mam takie pytanie: Skąd mamy te rozbudzone apetyty? To przecież oni, naukowcy, obiecywali panaceum na wszystkie choroby, jak tylko otrzymają pieniądze na badania. To oni wyśmiewali tych, którzy mówili, że taki kierunek badań jest nie tylko niemoralny, ale z naukowego punktu widzenia jest to ślepa uliczka. A teraz sami atakują tych, którzy po prostu pytają o obiecane efekty.

Jak jednak jest to możliwe, że im to wszystko uchodzi na sucho? Bardzo proste. Z tych trzech miliardów dolarów, jakie dostali od podatników w Kalifornii, wydali 25 milionów na „Public Relations”. Czyli, inaczej mówiąc, na propagandę. A za takie pieniądze można bardzo dużo kłamstw sprzedać w takiej oprawie, że będą wyglądać jak najprawdziwsza prawda. Nie wierzycie, spójrzcie choćby na polityków. I wynik takiej propagandy jest, obawiam się, taki, że bardzo wiele osób, które przeczyta ten tekst w ogóle nie będzie rozumiało, o co mi chodzi. Nic dziwnego, że Jan Paweł Wielki nazwał rzeczywistość w jakiej żyjemy „kulturą śmierci”. Dla wielu osób życie ludzkie nie ma już zbyt wielkiej wartości. Zwłaszcza życie tych najmniejszych z naszych braci.

Thursday, November 29, 2007

Bella

Dużo wszyscy narzekamy, że nasz świat schodzi na psy. Wizerunek naszej rzeczywistości, jaki odbieramy z programów telewizyjnych, seriali, filmów, wiadomości agencyjnych i opowiadań znajomych raczej nie nastręcza optymistycznie. Czasem mamy wrażenie, że cała kultura chrześcijańska to już wymarła, odległa przeszłość.

Gdy masz wielki rodak, Karol Wojtyła, papież Jan Paweł Wielki odszedł do domu Pana, wszyscy byliśmy świadkami czegoś niesamowitego. Okazało się nagle, że on nawet po śmierci był w stanie zjednoczyć nas wszystkich. Albo raczej należałoby powiedzieć, że bardziej nawet po śmierci, niż za życia. I to nie tylko katolików, nie tylko chrześcijan, ale zjednoczył wszystkich ludzi.

Jednak taka sytuacja nie trwała długo. Była ona zbudowana raczej na uczuciach, niż na wewnętrznych przekonaniach i woli, więc jak uczucia żalu za tym wielkim Polakiem osłabły, przepadła także ta jedność. Wróciliśmy do naszej neopogańskiej rzeczywistości. Rzeczywistości, w której nasze postawy wobec życia są tak negatywnie kreowane przez popkulturę. Kreowane, nie odzwierciedlane, bo życie nigdy nie jest aż takie złe, jak je obrazują filmy. Jednak te filmy powodują powolne głupienie odbiorców, otępienie i wzrost obojętności na zło, czy na niemoralne zachowania.

Ilekroć powracam do Sienkiewicza, Trylogii, Krzyżaków, czy nawet noweli i „W pustyni i w puszczy” zawsze najbardziej zdumiewa mnie jak bardzo są jego książki przepełnione Bogiem. Ale to nie wynika wcale z tego, że był on kimś szczególnie religijnym. To samo można zauważyć i w innych powieściach z tamtego czasu. Po prostu wiara była nieodłączną, integralną częścią życia ludzi. Teraz, obawiam się, już tak nie jest. A przynajmniej nie widać tego w większości książek i filmów.

Jednak zamiast narzekać, że jest tak, jak jest, można zacząć robić coś pozytywnego. Można zacząć kreować inny obraz rzeczywistości. W końcu ludzi głęboko wierzących, ludzi, dla których Bóg ciągle jest Kimś najważniejszym w życiu, nie brakuje. Jest nas miliony. I na tych milionach można także zarobić sporo pieniędzy. Udowodnił to chociażby Mel Gibbson kręcąc film o Męce Pana Jezusa.

Wczoraj byłem w kinie. Z powodów, jakie podałem wyżej, nie chodzę często do kina. W ostatnich latach widziałem dosłownie kilka filmów. Pasję, Opowieści z Narnii, Egzorcyzmy Emilii Rose, Władcę Pierścieni. Może jeszcze jeden, czy dwa. Wczoraj jednak zobaczyłem film współczesny. O życiu normalnych Nowojorczyków. Z gatunku, który można by określić „romantyczną komedią”.

Choć może „komedia” nie będzie tu odpowiednim słowem. Film ma parę zabawnych scen, ale nie jest to film mający nas rozśmieszać. Raczej wzruszać. I to robi doskonale. Oglądając ten film nie raz ryczałem jak bóbr.

Film ten jest bowiem przede wszystkim historią miłosną. Ale miłość w tym filmie bardziej przypomina „agape” niż „eros”. Co prawda film jest także o tym, co zrobić, gdy nagle okazuje się, że jesteśmy w ciąży, a w ciążę nie zachodzi się przez „agape”, ale film nie jest o seksie. Film mogą oglądać nawet dzieci. Film jest o rodzinie, o przyjaźni, o miłości braterskiej i o świętości życia poczętego.

Nie chcę tu opowiadać filmu, bo mam nadzieję, że będzie on dostępny w Polsce. Nie chcę zepsuć nikomu przyjemności oglądania. Mam bowiem nadzieję, że każdy kto będzie mógł, zobaczy ten film. Naprawdę warto. Warto dlatego, że jest to po prostu dobry film. Dobrze nakręcony, dobrze wyreżyserowany, z dobrymi aktorami. Jest zabawny i wzruszający. I jest tak bardzo katolicki. Nie w sensie mówienia kazań. Nikt tam nawet nie wspomina Boga, wiary. Ale w sensie codziennego życia w czymś, co nazwałbym „kulturą katolicką”.

Bohaterowie filmu są pochodzenia latynoamerykańskiego. Są więc katolikami. I to widać w tym filmie kilka razy. Nie przez przypadek, jest to założone przez producentów filmu. Na szyi głównego bohatera można dostrzec szkaplerz. Gdy siedzi w poczekalni kliniki aborcyjnej, odmawia trzymany w rękach różaniec. W domu jego rodziców na ścianie widać obraz Matki Bożej z Guadalupe. Przed posiłkiem odmawiają modlitwę. To przecież niewiele, może ktoś powiedzieć, ale z drugiej strony tak dużo.

To tak, jak w powieściach Sienkiewicza. Przecież one nie są religijne, ale jego bohaterowie cię modlą, śpiewają godzinki, spowiadają się, chodzą do kościoła. To była część ich życia. W filmie „Bella” także widzimy tylko momentami takie rzeczy, ale są one jak powiew świeżego powietrza. Film ten bowiem pokazuje dom, rodzinę, która jest… jak mój dom, jak moja rodzina. Pokazuje coś zupełnie innego niż taką „rzeczywistość”, jaka istnieje w serialach telewizyjnych.

Niedawno przeczytałem w felietonie pana Kucharczaka w Gościu Niedzielnym, że od czasu legalizacji aborcji w Wielkiej Brytanii zabito tam siedem milionów dzieci. W Stanach zabito ich ponad 40 milionów. To są niewyobrażalne ilości. Może przez to, że jest ich tak wiele, zupełnie zobojętnieliśmy na ich wymowę. I to jest także powód, dla którego każdy powinien zobaczyć ten film.

Film ma tytuł „Bella”.. Ciepły, mądry, wzruszający i bardzo dobry film. O rodzinie, o miłości, o przyjaźni, czyli o tym, co w życiu najważniejsze. Film, który każdy człowiek powinien zobaczyć. Zwłaszcza młody człowiek. Zwłaszcza młoda dziewczyna. Serdecznie go polecam.

Sunday, November 25, 2007

Orędzie z Medjugorie 25 XI 2007

„Drogie dzieci! Dziś, gdy obchodzicie święto Chrystusa Króla wszego stworzenia pragnę, by On był królem waszego życia. Dziatki, tylko przez darowanie możecie zrozumieć dar ofiary Jezusa na krzyżu dla każdego z was. Dziatki, darujcie Bogu czas, był On was przemienił i wypełnił Swą łaską, abyście i wy byli łaską dla innych. Jestem dla was dziatki łaskawym darem miłości, pochodzącym od Boga dla tego niespokojnego świata. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Thursday, November 22, 2007

Święto Dziękczynienia

Dzisiaj w Stanach Zjednoczonych obchodzimy Święto Dziękczynienia. Tradycyjny dzień jedzenia pieczonych indyków i wspominania, jak to Indianin Squanto pomagał pierwszym osadnikom w Plymouth, Massachusetts, ucząc ich uprawy kukurydzy i służąc za tłumacza. Oprócz indyków tradycją tego święta stało się też wspominanie za co jesteśmy wdzięczni Bogu, czy też losowi.

Wiele programów radiowych i telewizyjnych, zwłaszcza tych, które mają bezpośredni kontakt ze słuchaczami, przedstawia ich głosy dziękujące Bogu, rodzinie, przyjaciołom za wszystko, co mają. Nic więc dziwnego, że i ja zacząłem się zastanawiać za co ja jestem wdzięczny w tym dniu.

Co prawda nie udało mi się dotrzeć do domu i jestem w Reno w Nevadzie, na jakimś przydrożnym parkingu, ale nie zmienia to faktu, że jestem wdzięczny za to, że mam taką wspaniałą rodzinę. Ja wiem, że to brzmi potwornie banalnie i że niemal wszyscy to mówią. Ale nic na to nie poradzę, bo to jest prawda. Nie dość, że mam tę samą żonę, Grażynkę, od dwudziestu ośmiu lat, to jestem w niej zakochany chyba bardziej, niż w dniu ślubu. Jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi i każdego dnia godzinami gadamy ze sobą. Pewno, że z powodu swej pracy są to zwykle rozmowy telefoniczne, ale co to zmienia? Czasem można być w tym samym pokoju, a być od siebie oddalonym o miliony kilometrów. Można też być na przeciwległych końcach Ameryki i być ze sobą blisko.

Dzieci także mam wspaniałe. Mimo, że są w wieku licealnym, a więc takim, w którym często się buntujemy, gdy zauważamy, że tata nie jest wcale autorytetem w każdej dziedzinie życia, gdy myślimy, że to właśnie my wiemy wszystko lepiej, moje dzieci są ciągle „moje”. Mamy wspólne dyskusje, jak mają problemy, przychodzą do mnie, zwierzają się mi z niektórych spraw. Pewno, że mają też swoje tajemnice i że czasem dla taty nie bardzo mają czas, ale przecież to jest zrozumiałe. W tym wieku jest naturalne, że rówieśnicy są bardziej poszukiwanym towarzystwem niż rodzice.

Poza tym mamy wielkie szczęście, że mamy w naszym domu „pełnoetatową babcię”. Mama Grażynki, ku naszej wielkiej radości, mieszka z nami na stałe. Nie dość, że nam naprawdę bardzo wiele pomaga, to na dodatek dzięki niej dom rodzinny jest taki, jaki być powinien. Wielopokoleniowy. W ten sposób można się wiele nauczyć: Od miłości przez naukę języka do pieczenia sernika.

Ale oprócz babci w domu, mamy też babcię w Krakowie, (to znaczy babcię moich dzieci, moją kochaną Mamę), mamy też dużo cioć, wujków, sióstr, braci, szwagrów i szwagierek, kuzynów, siostrzeńców i całej reszty rodziny. Oczywiście niemal każdy ma, nie ma w tym nic dziwnego. Ale ja jestem wdzięczny Bogu, że ta rodzina jest taka fajna. Że nie jesteśmy skłóceni, że nie jesteśmy sobie obojętni, ale że żyjemy wszyscy razem. Znamy swoje problemy i radości, uczestniczymy wzajemnie w swoim życiu.

Oczywiście wszystko to jest możliwe dzięki jednemu: Miłości. To miłość łączy nas wszystkich, to dzięki miłości możliwa jest zgoda. A miłość, ta prawdziwa, możliwa jest tylko dzięki Temu, który jest Miłością. Dlatego też przede wszystkim jestem wdzięczny Bogu za to, że nas zawołał, że nas obdarzył swoją miłością i za to, że nas tak szczodrze i obficie błogosławi.

Święto dziękczynienia nie jest świętem kościelnym, ale państwowym, jednak w USA stało się ono także częścią kalendarza liturgicznego. Doskonale wpisuje się w ten ostatni tydzień roku. W najbliższą niedzielę Święto Chrystusa Króla, koniec liturgicznego roku i za 10 dni Adwent. Zaczynamy oczekiwać na przyjście Pana Jezusa. Jednak wydaje mi się, że dobrze się stało, że Kościół amerykański zaadoptował to święto. Dzięki temu zanim ogłosimy Chrystusa Królem, możemy Mu podziękować za wszystko, co od Niego otrzymaliśmy.

Jestem także wdzięczny za tego bloga i za to forum, jakie powstało w tym roku. Dzięki Internetowi mam teraz masę przyjaciół i nigdy nie jestem samotny w drodze. Mogę się podzielić z Wami swoimi przemyśleniami, mogę też pokazać zdjęcia z drogi i porozmawiać o tym, co ważne i o tym, co mniej ważne, ale co mnie także interesuje. O Bogu, o wierze, o ciężarówkach, po prostu o życiu.

A zamiast podsumowania myślę, że najlepiej po prostu zacytuję słowa z kościelnych czytań podczas obchodów dzisiejszego święta:


Będę Cię sławił, <>, z całego mego serca, <> : będę śpiewał Ci wobec aniołów. Oddam Ci pokłon ku Twemu świętemu przybytkowi. I będę dziękował Twemu imieniu za łaskę Twoją i wierność, bo wywyższyłeś ponad wszystko Twoje imię i obietnicę. Kiedym Cię wzywał, wysłuchałeś mnie, pomnożyłeś siłę mej duszy. Wszyscy królowie ziemi będą Ci dziękować, Panie, gdy posłyszą słowa ust Twoich i będą opiewać drogi Pańskie: Prawdziwie, chwała Pańska jest wielka.
(PS 138, 1-5)

Łaska wam i pokój od Boga Ojca naszego, i Pana Jezusa Chrystusa! Bogu mojemu dziękuję wciąż za was, za łaskę daną wam w Chrystusie Jezusie. W Nim to bowiem zostaliście wzbogaceni we wszystko: we wszelkie słowo i wszelkie poznanie, bo świadectwo Chrystusowe utrwaliło się w was, tak iż nie brakuje wam żadnego daru łaski, gdy oczekujecie objawienia się Pana naszego Jezusa Chrystusa. On też będzie umacniał was aż do końca, abyście byli bez zarzutu w dzień Pana naszego Jezusa Chrystusa Wierny jest Bóg, który powołał nas do wspólnoty z Synem swoim Jezusem Chrystusem, Panem naszym.
(1 Kor 3,9)

Zmierzając do Jerozolimy przechodził przez pogranicze Samarii i Galilei. Gdy wchodzili do pewnej wsi, wyszło naprzeciw Niego dziesięciu trędowatych. Zatrzymali się z daleka i głośno zawołali: Jezusie, Mistrzu, ulituj się nad nami. Na ich widok rzekł do nich: Idźcie, pokażcie się kapłanom. A gdy szli, zostali oczyszczeni. Wtedy jeden z nich widząc, że jest uzdrowiony, wrócił chwaląc Boga donośnym głosem, upadł na twarz do nóg Jego i dziękował Mu. A był to Samarytanin. Jezus zaś rzekł: Czy nie dziesięciu zostało oczyszczonych? Gdzie jest dziewięciu? Żaden się nie znalazł, który by wrócił i oddał chwałę Bogu, tylko ten cudzoziemiec. Do niego zaś rzekł: Wstań, idź, twoja wiara cię uzdrowiła.
(Łk 17, 11-19)

Monday, November 19, 2007

Co biskup powinien?

W ostatnią niedzielę słuchałem jakiejś audycji w radiu EWTN zajmującej się politykami, którzy uważając się za katolików są za utrzymaniem legalizacji aborcji w USA. Zastanawiano się jak powinni postępować biskupi i kapłani, gdy taki polityk przystępuje do komunii świętej. W czasie audycji zadzwoniła jakaś kobieta, która od razu przyznała, że nie jest katoliczką i podzieliła się ze swoją opinią na ten temat. Powiedziała mniej-więcej tak: „Wy, katolicy, musicie pamiętać, że w USA obowiązuje rozdzielność państwa i kościoła. Polityk w demokratycznym państwie ma przede wszystkim reprezentować tych, którzy go wybrali. Jeżeli wyborcy są za legalizacją aborcji, to on ma obowiązek tak głosować, żeby tę legalizację utrzymać”

W odpowiedzi prowadzący odrzekł, że to nie jest wcale takie jednoznaczne, gdyż każdy musi przyznać, że są pewne nadrzędne wartości. Podał przykład niewolnictwa. Nikt chyba już nie uważa w Stanach, że nawet, jakby jakiś okręg wyborczy nagle stwierdził, że należy przywrócić niewolnictwo, to kongresman z tego okręgu powinien za niewolnictwem glosować.

Odpowiedź oczywiście słuszna, ale moim zdaniem problem i tak leży zupełnie gdzie indziej. Mianowicie w tym, że katoliccy politycy rzeczywiście reprezentują wyborców, którzy są za legalizacją aborcji. Nie byłoby w ogóle problemu, jakby polityk startował z takim programem, który mówi, że będzie on robił wszystko, żeby aborcję zdelegalizować. Wtedy, gdyby udało mu się wygrać, śmiało mógłby i reprezentować opinie swoich wyborców i głosować zgodnie z tym, czego naucza Kościół.

Jednak realia są takie, że coraz częściej spotykamy polityków, którzy przyznają się do swej katolickiej wiary, ale postępują zupełnie niezgodnie z tym, czego Kościół uczy. Taką sytuację mieliśmy podczas ostatnich wyborów prezydenckich i być może taka będzie przy następnych. W poprzednich senator Kerry z Massachusetts, w obecnej były burmistrz Nowego Jorku, Rudy Giuliani. Pierwszy jest demokratą, drugi republikaninem, żaden nie jest do zaakceptowania. Tylko że w poprzednich wyborach była jakaś alternatywa, w tych wygląda na to, że obaj kandydaci mogą być „pro choice”.

Tak więc wydaje mi się, że problem nie tyle polega na tym, że politycy nie reprezentują swoich wyborców, ale na tym, że to robią. Mógłby ktoś tutaj powiedzieć, że przecież nie mają wyjścia, bo w takim Massachusetts większość ludzi jest „pro choice”. No dobrze, tylko kto powiedział, że ktoś musi zostać politykiem? Czy sama prezydentura, albo miejsce w kongresie to jest cel sam w sobie, czy też ważniejsza jest idea, nasze poglądy, coś, co chcemy zrobić dla ojczyzny?

Jeżeli ktoś po prostu obiecuje wszystko, czego spodziewają się wyborcy, tylko dlatego, żeby zdobyć ich glosy, to jest zwykłym hipokrytą i oportunistą. Polityk powinien wierzyć w program swojej partii, wierzyć w to, co chce osiągnąć, nawet, jak miałoby to spowodować jego „niewybieralność”. Choć ja myślę, że gdy tylko rozeszłaby się wieść, że znalazł się jakiś uczciwy polityk, dla którego najważniejsze jest to, w co on wierzy, to znalazłaby się także wystarczająca liczba wyborców mających podobne poglądy i gotowa zainwestować swe zaufanie w taką osobę.

Guliani jest za legalizacją aborcji, jest po rozwodzie i w powtórnym związku małżeńskim. Według tego, co czytałem, nigdy nie próbował nawet procesu unieważnienia pierwszego małżeństwa, czyli w oczach Boga i Kościoła żyje on w obiektywnie niemoralnym związku. I ja rozumiem, że w demokratycznym państwie ma do tego prawo. Nie popełnił żadnego przestępstwa. To jego życie. Ale dlaczego ciągle uważa się on za katolika?

To, w co on wierzy, to jest jego prywatna sprawa. Ale Kościół Katolicki uczy nas pewnych niezmiennych, obiektywnych prawd, które pochodzą od Boga i które zostały nam przekazane przez proroków, Jezusa i apostołów. Nikt z ludzi nie ma prawa tego zmienić, bo nie ludzie te prawa ustanowili. Ludzie mają wolną wolę by je zaakceptować lub odrzucić, ale nie mogą nic ponadto. Dlatego wydaje mi się, że byłoby znacznie lepiej dla wszystkich, gdyby tego typu politycy, zamiast krytykować Kościół i domagać się prawa do otrzymywania komunii świętej, zastanowili się, czy są jeszcze katolikami. Bo to nie chodzi o etykietkę, jaką sobie przylepimy. Nie chodzi o to, żeby nazwać się katolikiem, bo to się może opłacić. W końcu procentowo jest coraz więcej katolików w USA. Może przynajmniej byliby w stanie pozbyć się swej hipokryzji w tak ważnej dziedzinie jak Bóg, wiara, religia.

Kobieta, która dzwoniła do radia powiedziała, że jest w kościele prezbiteriańskim, czyli kalwińskim. Ona, jak większość protestantów, nie rozumie, że Kościół nie ma takich uprawnień, jakie ma przeciętny pastor każdego niezależnego zboru, czy sekty. Taki pastor może więcej niż papież, bo może sam wymyślać doktryny, może sam interpretować Biblię, może sam decydować co jest, w jego oczach, moralne, a co nie. Jedyne co papież może zrobić, to przekazać nam to, co otrzymał od poprzedników. Bo nauka Kościoła, w przeciwieństwie do nauki wielu protestanckich denominacji, jest nauką Jezusa, nie pastora, który niczego nie zrozumiał.

Minął już tydzień od tamtej audycji, od której zacząłem ten tekst. W międzyczasie zakończyła się konferencja amerykańskiego episkopatu. Nie wydano żadnego dokumentu w sprawie udzielania komunii politykom. Mówiono za to wiele o polityce zagranicznej USA, o sprawach imigracji, wysłano list do Condoleezzy Rice z pouczeniami co ma robić. Trochę smutne. Ja nie jestem na pewno od pouczania biskupów, co mają robić, ale tak sobie myślę, że może powinni poszukać w Biblii o czym nauczał Jezus przez swe lata pobytu na ziemi. Bo o ile sobie dobrze przypominam, to w całej Biblii nie ma ani słowa na temat polityki Rzymu, za to jest bardzo wiele na temat wiary, grzechu, moralności, przykazań. Może to powinna być jakaś wskazówka dla nas? A jak ktoś ma powołanie do polityki, to niech się zajmie polityką. Dobrych polityków nam także bardzo trzeba. Jednak od biskupów wolałbym usłyszeć wyraźne słowa potępienia aborcji, eutanazji, klonowania ludzi, pozyskiwania komórek macierzystych z embrionów i „homoseksualnych małżeństw”, a nie uwagi na temat tego jak powinniśmy postępować z Iranem.

I żeby nie być źle zrozumianym, wiem, że bardzo wielu biskupów to święci, wspaniali pasterze. Bardzo dużo diecezji ogłosiło, że żaden polityk wspomagający aborcję nie może przystępować do Stołu Pańskiego. Diecezje w Kansas City i w Denver wydały bardzo prosty i zrozumiały dokument tłumaczący zwięźle i jasno naukę Kościoła. Problem polega jednak na tym, że dokument wydany przez konferencję episkopatu jest tak długi, tak rozbudowany, ma tylu autorów, że każdy znajdzie w nim to, co tylko chce znaleźć.

Żeby nie być gołosłownym, podam przykład tego, o co mi chodzi. Oto jeden z fragmentów dokumentu pod tytułem „Forming Consciences for Faithful Citizenship: A Call to Political Responsibility from the Catholic Bishops of the United States” mówiący o aborcji:


"34. Catholics often face difficult choices about how to vote. This is why it is so important to vote according to a well-formed conscience that perceives the proper relationship among moral goods. A Catholic cannot vote for a candidate who takes a position in favor of an intrinsic evil, such as abortion or racism, if the voter’s intent is to support that position. In such cases a Catholic would be guilty of formal cooperation in grave evil. At the same time, a voter should not use a candidate’s opposition to an intrinsic evil to justify indifference or inattentiveness to other important moral issues involving human life and dignity."

Moje nieudolne tłumaczenie:

“Katolicy często stają twarzą w twarz z trudnymi wyborami gdy chodzi o głosowanie. Dlatego jest bardzo ważne, żeby głosować zgodnie z dobrze ukształtowanym sumieniem postrzegającym prawidłowe związki między moralnymi dobrami. Katolik nie może głosować na kandydata, który faworyzuje rzeczy wewnętrznie złe, takie jak aborcja, czy rasizm, jeżeli intencją głosującego jest popieranie takich pozycji. W takich wypadkach katolik byłby winny formalnej współpracy z wielkim złem. Równocześnie głosujący nie powinien używać stanowiska kandydata do opozycji rzeczom wewnętrznie złym, aby usprawiedliwić indyferentyzm lub lekceważenie innych ważnych moralnych kwestii obejmujących ludzkie życie i godność.”


Wybaczcie, ale nasi drodzy biskupi już bardziej nie mogli zagmatwać swojego stanowiska. Przede wszystkim czemu w jednym zdaniu zło aborcji i rasizmu? O ile sobie przypominam, w USA kandydatów popierających rasizm nie było już kilkadziesiąt lat. Może w jakiś lokalnych wyborach, ale na pewno nie w tych ogólnokrajowych. Po co więc ten dodatek w jednym zdaniu z aborcją? Poza tym, o ile rasizm jest rzeczywiście potwornym złem, to jednak nie jest on na pewno równy złu aborcji. Rasizm pozbawia człowieka godności i praw, ale nie pozbawia go życia. Po drugie co to znaczy, że nie powinno się wykorzystywać faktu, że jakiś kandydat jest przeciwny "rzeczom wewnętrznie złym" do głosowania na niego, gdy nie zwraca on uwagi na „inne ważne moralnie kwestie obejmujące ludzkie życie i godność”. Czy to znaczy, że niemoralne jest dla mnie głosowanie na kogoś, kto jest przeciwny, powiedzmy, powszechnym ubezpieczeniom zdrowotnym, albo tylko nie zwraca na te rzeczy wcale uwagi, jeżeli głosuję na niego tylko dlatego, że jest on przeciwny aborcji? Przecież to jakiś bezsens. Bełkot politycznej poprawności.

Na szczęście w tym dokumencie znajdzie się paragrafy mówiące o tym, że nigdy nie można głosować na kandydata popierającego aborcję. Na przykład tutaj czytamy:


64. Our 1998 statement Living the Gospel of Life declares, “Abortion and euthanasia have become preeminent threats to human life and dignity because they directly attack life itself, the most fundamental good and the condition for all others” (no. 5). Abortion, the deliberate killing of a human being before birth, is never morally acceptable and must always be opposed.


Co oznacza:


64. Nasze oświadczenie z 1998, roku, “Living the Gospel of Life” deklaruje: „Aborcja i eutanazja stały się najważniejszym zagrożeniem dla ludzkiego życia, ponieważ atakują one bezpośrednio ludzkie życie, najbardziej fundamentalne dobro i warunek dla istnienia wszystkich innych dóbr. Aborcja, rozmyślne zabijanie ludzkiego życia przed narodzeniem, nigdy nie jest moralnie do zaakceptowania i zawsze musimy jej być przeciwni.”


Czyli da się napisać jasno i zwięźle. Dało się to zrobić w 1998. roku i dało się powtórzyć teraz. Problem jednak polega na tym, że jak biskupi wyprodukują dokument mający 44 strony i 12 tysięcy słów, a na dodatek tak niejednorodny i niespójny, to przeciętny katolik i tak go nie przeczyta, a co najwyżej wyrobi sobie opinię o tym dokumencie z przekłamanej relacji w świeckiej prasie. A przecież nie chodzi to o to, żeby się wykazać swoją elokwencją, ale o przekazanie w jak najprostszy sposób tych moralnych absolutów, jakie nas wszystkich muszą obowiązywać. A że nie jest to niemożliwe, pokazał dokument wydany przez biskupów w Kansas i zaadoptowany przez biskupów w Kolorado. Trzy strony, 1500 słów, każdy może to przeczytać w parę minut. I żadnych wątpliwości, bo wszystko tam jest jasne i zgodne nauczaniem Kościoła. Ale może dokument biskupów z Kansas napisała jedna osoba, a nie kilka komisji? I może zatwierdziła jedna osoba, a nie zgromadzenie ogólne, którego połowa członków pewnie nawet nie miała czasu na dokładne zapoznanie się z treścią tego dokumentu? Kto wie.

Pisałem kiedyś o kościele, w którym nie tylko nie było klęczników, ale nie mogłem znaleźć tabernakulum. Dzisiaj przypadkiem trafiłem na ten sam kościół. Poprzednim razem zajechałem do niego ciężarówką, więc gdy zobaczyłem jak to wygląda, szybko pojechałem do innego kościoła. Dzisiaj poszedłem na piechotę, trzy kilometry, więc nie bardzo miałem wyjście. Musiałem zostać na mszy. Oczywiście nikt, poza mną i może dwoma innymi osobami, nie ukląkł podczas Podniesienia, ksiądz każde zdanie zaczynał od „Siostry i bracia”, na końcu pobłogosławił słowami „Niech nas Bóg błogosławi…”, a całą mszę, poza ofiarowaniem, spędził wśród wiernych, z mikrofonem w ręku. Na kazaniu opowiedział coś z własnego życia, z czego mogłem wywnioskować, że w roku 1968. miał on pierwszy samochód. A więc najprawdopodobniej w seminarium był on w latach siedemdziesiątych.

Do czego zmierzam? Otóż do tego, że mamy pewien problem z naszymi pasterzami, którzy w tym czasie kształcili się na kapłanów. Niezależnie od tego, czy są teraz proboszczami, czy biskupami, niektórzy z nich w dość dziwny sposób rozumieją naukę Kościoła. Pewnie niewiele da się tu zmienić, choć bardzo się ucieszyłem, gdy się dowiedziałem, że papież Benedykt odwiedzi wkrótce Stany Zjednoczone. Ale on i tak nie powie nic ponadto, co już nie raz mówił. O liturgii napisał nawet całkiem grubą książkę. I co? I nic. Ciągle są kościoły, gdzie proboszcz wie lepiej od papieża jak odprawiać Mszę Świętą. Dlatego musimy się nieustannie modlić za kapłanów. Od papieża po seminarzystów. Oni wszyscy bardzo tego potrzebują. Odnowę Kościoła już widać, ale szkody, jakie przyniosły lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte będą się za nami jeszcze ciągły i tylko Bóg i czas mogą przynieść tutaj zmiany.

I dziękujmy Bogu za to, że istnieją takie środki przekazu jak telewizja i radio EWTN, które przez bezpośrednie transmisje nie tylko przybliżają nam to, o czym mówią biskupi, ale także wskazują nam na niedociągnięcia niektórych dokumentów i "odpytują" biskupów z powodów takich, a nie innych sformułowań w tych dokumentach. Oczywiście nie chodzi tu zawstydzanie kogokolwiek, ale raczej o to, by każdy stał się odpowiedzialny za to, co robi. Gdy się wie, że się jest słuchanym przez miliony, gdy się wie, że ktoś rzeczywiście zażąda od nas zdania sprawy z tego, co robimy, to, wydaje mi się, nawet podświadomie zaczynamy być ostrożniejsi i bardziej uważamy na to, co robimy. A to jest potrzebne każdemu z nas, od kierowcy ciężarówki do samego biskupa.

Monday, November 05, 2007

Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię. (Jr 1,5a)

Akcja „40 Dni dla Życia” zakończona. Czy była sukcesem? Nie wiem. Sukcesy w naszych oczach są czymś innym, niż w oczach Boga. Na pewno nie spowodowała ona natychmiastowego zakończenia tragedii aborcji w Sanach Zjednoczonych. Nie zamknięto żadnych klinik, nie zmieniono prawa. Ale uratowano dzięki niej trochę dzieci, więc to na pewno sukces. Zresztą gdyby całym rezultatem tej akcji było uratowanie jednego zaledwie dziecka, to i tak byłoby warto to zrobić.

Mnie jednak się wydaje, że trzeba na to spojrzeć zupełnie inaczej. Mianowicie musimy sobie uświadomić, że to nie argumenty zmieniają czyjeś poglądy, ale łaska Boża. Nikt nikogo jeszcze do niczego nie przekonał gadaniem. Zresztą nawet sama Biblia nam to ukazuje:


Ja siałem, Apollos podlewał, lecz Bóg dał wzrost. Otóż nic nie znaczy ten, który sieje, ani ten, który podlewa, tylko Ten, który daje wzrost - Bóg.
(1 Kor 3:6-7)

Nie ważne jest więc, że dziś nie widzimy rezultatów takiej akcji. Rezultaty przyjdą. My tylko zasialiśmy ziarno, podlaliśmy je, teraz musimy zaczekać na Pana Boga. On spowoduje, że ziarna te wzejdą.

Zarówno święta Faustyna, jak i błogosławiona matka Teresa z Kalkuty przypominały nam często, że Bóg nie żąda od nas sukcesów, ale wierności. My nie będziemy rozliczani z tego, czy nasze działania odniosły zamierzony skutek, bo na to nie mamy wielkiego wpływu. Ale na to, co robimy, jak postępujemy mamy wpływ i z tego będziemy rozliczeni. Nie oglądajmy się więc na innych, ale róbmy swoje, a resztę zostawmy Panu Bogu.

W niedzielę był ostatni dzień kampanii „40 dni dla życia”. Parę dni temu obiecałem Panu Bogu, że jak zdążę do Charlotte przed zakończeniem tej akcji, jeszcze raz pójdę się pomodlić przed kliniką aborcyjną. I gdy udało mi się przybyć do domku na niedzielę, poszedłem tam rzeczywiście. Pomyślałem sobie, że pójdę na ostatnie godziny, na samo zakończenie akcji. Spodziewałem się, że być może będzie tam jakaś grupka ludzi, może mała uroczystość, wspólne modlitwy. Ja sam byłem w Charlotte przejazdem, miałem dowieść towar na poniedziałek rano do miejsca odległego o kilka godzin jazdy, więc pojechałem pod klinikę w której dokonuje się aborcji ciężarówką, z myślą, że postoję tam z innymi parę godzin i najpóźniej o północy ruszę w dalszą drogę.

Zajechałem tam przed dwudziestą, ale nie zastałem nikogo. Były jakieś napisy informujące o tym, że akcja trwa nadal, były kwiaty upamiętniające śmierć nienarodzonych dzieci, były zgaszone znicze z wizerunkiem Najświętszego Serca Pana Jezusa i Niepokalanego Serca Maryi, ale ludzi nie było. Cóż, nie przejąłem się tym specjalnie, wyciągnąłem różaniec i zacząłem się modlić. Myślałem, że może ktoś przyjdzie później, może na ostatnią godzinę akcji, ale jakby nie przyszedł, to też nic się nie stanie. Ja będę pełnił mój modlitewny dyżur.

Prawdę mówiąc w pewnym sensie dużo ważniejsze jest, by był tam ktoś w czasie, gdy klinika jest otwarta. Taka obecność często prowadzi do bezpośredniej reakcji. Często dziewczyny i kobiety decydują się na utrzymanie ciąży, na urodzenie dziecka, gdyż widząc modlących się ludzi zaczynają rozumieć, czym rzeczywiście jest aborcja. Dlatego też gdy „żniwo wielkie, a robotników mało”, trzeba nimi dysponować mądrze. Ale z drugiej strony choć w niedzielę przed północą niewiele osób zobaczy modlących się przed kliniką, to widzi ich Bóg. Więc i taka obecność jest ważna.

I jeszcze jedno chciałbym dodać: Ja na pewno nie uważam się za kogoś lepszego dlatego tylko, że byłem tam parę godzin. Przede wszystkim mógłbym zapytać samego siebie: Gdzie byłeś przez ostatnie 25 lat? Dlaczego dopiero teraz? Aborcja jest legalna w USA od wielu lat, ja tu mieszkam już od 1982. roku. Chrześcijanie nieustannie modlą się pod klinikami cały ten czas, a ja nagle się zorientowałem teraz. Nigdy wcześniej nie byłem wśród nich. Dlatego nie mam ani intencji, ani żadnego prawa teraz oceniać nikogo. Tym bardziej, że dziś takie modlitwy przed klinikami są łatwe. Stały się one częścią krajobrazu miast amerykańskich. Prawo, poprzez decyzje Sądu Najwyższego, dokładnie określa jakie kto ma prawa i teraz takie protesty są prowadzone w sposób cywilizowany. Ale przed kilkunastu laty ludzie modlący się przed klinikami bywali aresztowani, osadzani w więzieniach, zdarzały się też pobicia. Wtedy dawanie świadectwa było prawdziwym bohaterstwem, a ciągle nie brakowało ludzi gotowych do takich poświęceń.

W niedzielę wieczór nikt się poza mną nie pojawił. Zapaliłem znicze, ustawiłem tablice z napisami, ułożyłem kwiaty. Modliłem się do północy, po czym w pierwszym momencie chciałem zabrać sobie na pamiątkę taką tabliczkę z napisem informującym o akcji, ale później pomyślałem sobie, że jednak ją zostawię. Zostawię też płonące świece. Akcja formalnie się skończyła, ale przecież rano ludzie zaczną jechać tamtędy do pracy, zaczną przychodzić pracownicy do okolicznych magazynów, czy pacjentki do kliniki. Niech więc zostanie jak jest.

Okazało się jednak, że nawet gdy inni chrześcijanie zapomnieli o akcj, to najwyraźniej nie zapomniała o niej właścicielka kliniki. Przynajmniej myślę, że to była właścicielka, albo może lekarka tam pracująca. Gdy bowiem po północy poszedłem do ciężarówki i zabierałem się do dalszej podróży, zobaczyłem jak na parking przed kliniką (gdzie nam nie wolno było nawet wchodzić), zajechał Mercedes klasy S i wyszła z niego elegancka kobieta. Szybko zgasiła znicze, zabrała kwiaty i tabliczki, posprzątała cały teren przed kliniką, powyrzucała wszystko do śmietnika za kliniką, obeszła budynek dookoła, sprawdzając, czy wszystko jest w należytym porządku i odjechała do domu. Zrobiła to dopiero teraz zapewne dlatego, że spodziewała się, że już nikogo nie będzie i że jej nikt nie oskarży o ingerowanie w legalny protest odbywający się na neutralnym gruncie. My bowiem nie przebywaliśmy na terenie prywatnym, ale na trawniku leżącym między kliniką a ulicą, należącym do miasta, a więc będącym miejscem publicznym.

Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, jak ważne jest prowadzenie takich akcji. Jeżeli ona doskonale pamiętała termin zakończenia protestu, jeżeli chciało się jej w zimną, niedzielną noc przyjeżdżać pod klinikę tylko po to, żeby upewnić się, że nie ma po tej kampanii żadnych śladów, to znaczy, że nasza działalność jej przeszkadzała, powodowała zmniejszony ruch w interesie, może prowokowała pytania, czyli inaczej mówiąc, była skuteczna. Zmniejszony biznes, mniejsze obroty w takiej przychodni to przecież nic innego, niż uratowane ludzkie istoty. A więc z pewnością warto było to robić.

Bogu więc niech będą dzięki za każde uratowane dziecko. Dziękuję też wszystkim tym, którzy wspomagali tę akcję modlitwami i postami. I wierzę, że niedługo doczekamy wszyscy takiego dnia, że aborcja będzie tak samo nie do pomyślenia, jak teraz jest, powiedzmy, niewolnictwo. Bo i to kiedyś było powszechnie akceptowaną praktyką, a teraz nie możemy sobie nawet wyobrazić, jak to było możliwe, że ludzie nie widzieli niczego złego i niemoralnego w tym, że jeden człowiek może być właścicielem innego i traktować go jak zwykłą, bezosobową rzecz. A przecież aborcja to coś znacznie gorszego od niewolnictwa, coś znacznie bardziej niemoralnego i niewyobrażalnego. I kiedyś każdy z nas to zauważy. A nasze modlitwy posty i tego typu akcje przybliżają nam ten dzień.

Na zdjęciach miejsce, gdzie się modliłem ostatniego dnia i pusty już trawnik, gdy tajemnicza pani z Mercedesa usunęła wszystkie ślady naszej akcji.



darmowy hosting obrazków darmowy hosting obrazków darmowy hosting obrazków darmowy hosting obrazków darmowy hosting obrazków darmowy hosting obrazków

Masz komentarz? Chcesz dodać swoją opinię? Kliknij TUTAJ.

Sunday, October 28, 2007

Nowe forum

Od kilku dni zachodzą pewne zmiany na moim forum. Zaczęło się od tego, że portal fora.pl który bezpłatnie umożliwia założenie własnego fora, mimo obietnicy, że nie będzie używał irytujących reklam typy pop up, skaczących natrętnie do oczu czytającym, zaczął je zamieszczać. Wywiązała się na forum dyskusja na ich temat i doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie wykupić jakiś serwer i przenieść na niego forum. Oczywiście łatwiej to powiedzieć, niż zrobić, bo ja nie chciałem stracić wcześniej zamieszczonych postów, a jak je przenieś nie miałem pojęcia. Myślałem, że jedynym sposobem byłoby ręczne przepisywanie wszystkich, co zajęłoby mi pewnie resztę mojego ziemskiego życia. Taka opcja nie wchodziła więc w grę.

Na szczęście okazało się jednak, że mam prawdziwych przyjaciół wśród członków forum i czytelników mojej stronki. NoHuman i PiotrossS, moi dwaj „wirtualni” przyjaciele nie tracili czasu na gadanie i planowanie, co by tu można zrobić, ale po prostu zabrali się do roboty. Zwłaszcza NoHuman, czyli tak naprawdę Marcin, od paru dni, nie śpiąc i nie jedząc pracuje nad nowym forum wykonując niesamowitą pracę. Potrafił on nie tylko wymyślić, jak przenieść stare posty, ale także przeniósł na forum wszystkie moje felietony, jakie napisałem przez ostatnie cztery lata. Prawdziwy geniusz w moich oczach, bo dla mnie takie coś graniczy z magią. Ja po prostu naprawdę bardzo niewiele wiem o tym jak działa Internet i gdy widzę co potrafią zrobić ludzie (czy też nie-ludzie ;) ) tacy jak NoHuman, to aż otwiera mi się buzia ze zdumienia.

PiotrossS, czyli Piotr, mój drugi współautor nowego forum i przyjaciel poznany przez Internet zajmuje się bardziej graficzną stroną forum. Jest on autorem wystroju starego forum i zapewne będzie jeszcze pracował nad nowym. Ale te sprawy wymagają czasu. Marcin pracuje, Piotr się uczy i nie mogą rzucić wszystkich swoich obowiązków, żeby się tylko zajmować forum jakiegoś zamorskiego Hioba. Dlatego proszę wszystkich o odrobinę cierpliwości. Wszystkie niedociągnięcia, które zawsze na początku występują, na pewno będą usunięte. Forum będzie coraz piękniejsze i coraz łatwiejsze w obsłudze. Z czasem być może nawet zastąpi wszystkie moje inne blogi i stronki. Na forum łatwiej komentować felietony, łatwiej dyskutować na ważne dla nas tematy łatwiej tworzyć nasze małe wirtualne społeczeństwo.

A ja w tym tekście chciałem jeszcze raz serdecznie podziękować wszystkim, którzy mi pomagają w mojej przygodzie z Internetem. Tym, którzy udzielali mi rad, tym, którzy zachęcali mnie do założenia swej strony, i tym wreszcie, którzy sami zakasali rękawy i niezmiernie mi pomogli. Było tych osób wiele w ciągu paru lat mojej przygody z Netem. „Wicus”, który założył i prowadził mi moją pierwszą stronkę www.hiob.prv.pl, „Inka”, która uczyła mnie podstaw języka html i radziła jak założyć stronę www.polonus.alleluja.pl i NoHuman i PiotrossS, czyli Marcin i Piotr, którzy pomagają mi teraz. Wszystkie te osoby robiły to i robią dalej całkowicie społecznie, z miłości do Boga i z niezasłużonej w żaden sposób przyjaźni do mnie. A są to naprawdę godziny, setki godzin pracy. Dziękuję Wam bardzo, przyjaciele i zapewniam o mej głębokiej wdzięczności i mych modlitwach za Was.

Za tydzień, czy dwa pewne adresy, takie jak www.polon.us, www.hiob.us, czy www.katolik.us będą przekierowane na inne strony, ale to musi chwilę potrwać. Gdy tak się stanie, zawiadomię Was o tych zmianach. Na razie jednak warto zapamiętać główny adres forum, czyli www.polonus.livenet.pl i odwiedzać go często. Tam znajdziecie wszystko: I moje nowe felietony, i archiwum starych i możliwość komentowania i opis mojej podróży dookoła USA i zdjęcia, jakie robię podczas tej podróży. A więc zapraszam serdecznie i do spotkania na forum!

Thursday, October 25, 2007

Orędzie z Medjugorie 25 X 2007

„Drogie dzieci! Bóg posłał mnie do was z miłości, abym was poprowadziła na drogę zbawienia. Wielu z was otworzyło serca i przyjęło moje orędzia, a wielu zagubiło się na tej drodze i nigdy z całego serca nie poznali Boga miłości. Dlatego wzywam was, bądźcie miłością i światłem, tam gdzie panuje ciemność i grzech. Jestem z wami i wszystkich was błogosławię. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Saturday, October 13, 2007

Święty Michale Archaniele, broń nas w walce…

Dzisiaj jest 13. października, dzień, w którym obchodzimy parę ważnych rocznic związanych z naszą wiarą. Pierwsza z nich to 90. rocznica cudu słońca podczas objawień w Fatimie. Ja jednak nie o tym chciałem napisać, ale o innej rocznicy. Tradycja nam mówi bowiem, że dokładnie trzydzieści trzy lata wcześniej, 13. października 1884. roku miało miejsce inne niezwykłe wydarzenie.

Chciałbym tu od razu zaznaczyć, że opis tego wydarzenia, aczkolwiek wszechobecny w Internecie i znany od lat z wielu książek, pochodzi z tradycji przez małe „t”. Nie jest on oficjalnym nauczaniem Kościoła, więc nikt nie ma obowiązku wierzyć, że tak naprawdę się wydarzyło. Jednak przekaz tej tradycji jest tak popularny, tak wszechobecny i tak jednobrzmiący, że wydaje się, że musi podawać on rzeczywisty przebieg wydarzeń i oddawać faktyczny stan tego, co wydarzyło się przed 123 laty.

A oto sam opis tego wydarzenia:

Trzynastego października 1884 roku papież Leon XIII po zakończonej mszy świętej nagle zatrzymał się i z przerażeniem i w wielkim zdumieniu patrzył w jakiś odległy punkt. Po krótkim okresie czasu powrócił do rzeczywistości, szybko udał się do swego gabinetu i po kilkunastu minutach wezwał sekretarza Kongregacji do spraw Kultu Bożego i wręczył mu tekst modlitwy, która miała być od tego czasu odmawiana po zakończeniu każdej mszy świętej w całym Kościele Powszechnym. Modlitwa ta brzmi tak:

„Święty Michale Archaniele, broń nas w walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź nam obroną. Niech go Bóg poskromić raczy, pokornie prosimy, a Ty, Książę wojska niebieskiego, szatana i inne złe duchy, które na zgubę dusz ludzkich po tym świecie krążą, Mocą Bożą strąć do piekła. Amen.”

Do tej pory opis zawiera same fakty. Spekulacje zaczynają się od momentu próby ustalenia co faktycznie zobaczył i usłyszał papież Leon XIII w czasie swej wizji. Najprawdopodobniej Leon XIII zobaczył spotkanie Boga z szatanem i szatan miał powiedzieć, że gdyby tylko miał sto lat czasu i większą moc, zniszczyłby Kościół. Na co Bóg dał mu odpowiedź, że otrzyma taką możliwość i że wiek XX będzie czasem próby.

Można by, rzecz jasna, odrzucić takie spekulacje jako zupełnie bezsensowne i nielogiczne, bo niby czemu miałby Bóg poddawać próbie swój Kościół? Czemu to miałby narażać Go na możliwość unicestwienia? Czemu niby miałby ulegać prośbom szatana? Jednak sama Biblia nas uczy, że nie jest to wcale sytuacja sprzeczna z tym, czego nas nasza wiara uczy.

Mamy bowiem w samej Biblii przykład poddania takiej próbie indywidualnej osoby, właśnie na prośbę Złego. Chodzi oczywiście o Hioba. Tam także szatan próbował swej mocy i Bóg dopuścił taką próbę. Wiele może być przyczyn, dla których takie próby są dla nas pożyteczne, a być może nawet konieczne, ale według mojej opinii najważniejsza jest konieczność rzeczywistego poznania ile jest nasza wiara warta.

Jak już nie raz pisałem tutaj, łatwo jest być świętym, gdy wszystko idzie dobrze. Gdy jesteśmy zdrowi, piękni, bogaci, otoczeni kochającymi i kochanymi osobami, otoczeni świętymi osobami, to i nasza świętość i nasza miłość do Boga wydaje się być wielka i niezagrożona. Tylko ile ona jest tak naprawdę warta?

Nie ma żadnej zasługi w tym, że nie grzeszymy, jak nie mamy ani możliwości zgrzeszyć, ani żadnych pokus w tym kierunku. Prawdziwym bohaterstwem jest odrzucenie pokusy, odrzucenie możliwości zgrzeszenia, gdy taka możliwość jest realna i bardzo się wydaje w tym momencie atrakcyjna. Podobnie wielbienie Boga wtedy, gdy nasza dusza jest pełna wzniosłych uczuć, przepełniona miłością do Boga i świadomością Jego miłości do nas, jest wspaniałe, ale nie jest za bardzo naszą zasługą. Jednak gdy Bóg się przed nami ukryje, gdy nie odczuwamy Jego bliskości, gdy pogrążamy się w ciemności, gdy musimy się zmusić do tego, by Go wielbić, to wtedy dopiero nasze uwielbienie dla Niego zaczyna nabierać rzeczywistej wartości.

Jest taki fragment Apokalipsy Świętego Jana, który, mam wrażenie, odnosi się właśnie do tej próby, jaka miała miejsce w ostatnim stuleciu. Święty Jan mając swą wizję przed dwoma tysiącami lat usłyszał takie słowa:

Potem ujrzałem anioła, zstępującego z nieba, który miał klucz od Czeluści i wielki łańcuch w ręce. I pochwycił Smoka, Węża starodawnego, którym jest diabeł i szatan, i związał go na tysiąc lat. I wtrącił go do Czeluści, i zamknął, i pieczęć nad nim położył, by już nie zwodził narodów, aż tysiąc lat się dopełni. A potem ma być na krótki czas uwolniony. (Ap. 20,1-3)

Oczywiście próbując interpretować apokaliptyczne teksty niemal zawsze popełniamy błędy. Moja interpretacja więc także może być nieprawdziwa. Zaznaczam więc jeszcze raz, że to jest tylko moja opinia, nie oficjalne nauczanie Kościoła, ale być może właśnie XX wiek był tym okresem czasu, w którym szatan został „na krótki czas uwolniony”.

Zapyta ktoś w takim razie gdzie był ten okres, gdy szatan był związany? I co to za tysiąc lat? Otóż, moim zdaniem, szatan miał ograniczoną moc od czasów śmierci Pana Jezusa na Krzyżu i Jego zmartwychwstania. Właśnie to umożliwiło fakt, że grupka kilkudziesięciu chrześcijan, uczni Pana Jezusa, zastraszonych, prześladowanych, żyjących we wrogim sobie środowisku i ginących za wiarę była w stanie nawrócić cały świat i zmienić tak radykalnie naszą cywilizację i otaczającą nas rzeczywistość.

Nam czasem trudno sobie wyobrazić zadanie jakie stało przed uczniami Jezusa. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do faktu, że nasz świat jest chrześcijański, tolerancyjny, politycznie poprawny, że nie bardzo uświadamiamy sobie w jakim świecie żyli oni dwa tysiące lat temu. Wtedy jednak nikogo nie szokowało to, że ludzi zabijano za głoszenie nauki Chrystusa. Rzeczywistość otaczająca uczni Jezusa nie miała nic wspólnego z wartościami głoszonymi przez chrześcijan. Ich nauka była radykalna, trudna do zrozumienia dla im współczesnych, wręcz nielogiczna z punktu widzenia ich światopoglądu. Fakt, że jednak udało się im zanieść naukę Jezusa na cały świat i nawrócić tyle narodów wskazuje wyraźnie, że szatan niewiele mógł zdziałać w tym okresie. Przynajmniej w dziedzinie zniszczenia Kościoła Chrystusowego.

Nie znaczy to wcale, że ludzie nie mieli wtedy wolnej woli, pokus, że szatan zupełnie przestał działać na ziemi. Myślę, że to związanie szatana dotyczyło tylko możliwości zniszczenia powstającego Kościoła. I właśnie w tym kontekście tym bardziej ma sens taka interpretacja wizji papieża Leona XIII, jaką przedstawiłem wcześniej. Po stuleciach nadzwyczajnej ochrony Kościoła przed zakusami Złego Bóg daje mu możliwość wypróbowania Kościoła, aby nam dać możliwość zobaczenia, jak mocna i na ile prawdziwa jest nasza wiara.

Sam okres tysiąca lat, o którym mówi Apokalipsa jest oczywiście symboliczny. Kościół uczy, że chodzi tu o okres po zmartwychwstaniu Jezusa i teraz właśnie żyjemy w tym okresie. To, że trwa on już dwa tysiące lat nie ma tu żadnego znaczenia, bo nie chodzi o dosłowny czas, ale o nazwanie pewnego okresu, którego długość rzeczywistą zna tylko Bóg. Okres ten zakończy się bowiem powtórnym przyjściem Jezusa, a kiedy to nastąpi, wie tylko Bóg.

Zapyta ktoś w takim razie dlaczego, skoro „stulecie szatana” minęło, mamy tyle zła, skandali, problemów w Kościele? Odpowiedź na to jest bardzo prosta. Grzech ma swoje konsekwencje. Gdy podejmujemy jakieś decyzje, gdy przeprowadzamy jakieś działania, to skutki takiej działalności ciągną się za nami czasem bardzo długo. Gdy seminaria duchowne zamiast uczyć ortodoksyjnego chrześcijaństwa zaczynają eksperymentować, gdy zamiast głosić, że homoseksualizm jest grzechem i eliminować ze swego grona każdego, kto ma skłonności w tym kierunku, w ramach źle rozumianej tolerancji dopuszcza się do święceń braci o takich skłonnościach, to potem trzeba płacić za konsekwencje takich kroków. I nawet, jak zmieni się sposób postępowania w naborze kandydatów na seminarzystów, nawet jak zacznie się uczyć ponownie bardzo ortodoksyjnego katolicyzmu, to nie da się posłać do seminarium ponownie tych kapłanów, którzy zostali wyświęceni w latach siedemdziesiątych.

Być może więc Bóg dał szatanowi moc i czas, by ten próbował zniszczyć Kościół, dlatego, żeby okazało się, jaka to naprawdę jest nasza wiara. I jak widzimy to teraz wyraźnie, zwłaszcza ci, co mieszkają w zachodniej Europie, szatan uzyskał bardzo wiele. Jednak nawet gdy rzeczywiście zranił on Kościół bardzo, nie zdołał go unicestwić. Bóg nie siedział z założonymi rękami czekając na to, by szatan osiągnął sukces. Bóg dał nam wspaniałych papieży w XX wieku, wspaniałych świętych, którzy modlili się za nami i inspirowali nas, wspaniałych przewodników duchowych dla wielu narodów, jak choćby Padre Pio, kardynał Wyszyński, arcybiskup Fulton Sheen w USA i wielu, wielu innych na całym świecie. A widząc młodych kapłanów jacy w ostatnich latach opuszczają seminaria duchowne w Stanach raduje się wręcz człowiekowi serce, tak bardzo są wierni papieżowi, nauce Kościoła i ortodoksyjni w swych przekonaniach. A nawet zaczynają powracać do niemal już zapomnianego zwyczaju odmawiania po każdej mszy modlitwy do Świętego Michała.

Papież Jan Paweł II, gdy odwiedził 24 maja 1987 roku Sanktuarium św. Michała Archanioła na Górze Gargano we Włoszech, powiedział, że przybył tam, by "uczcić św. Michała Archanioła i błagać go o pomoc dzisiaj, kiedy tak trudno jest dawać autentyczne świadectwo chrześcijańskie, bez popadania w kompromisy i łatwe przystosowania... ta walka przeciwko złemu duchowi, która znamionuje św. Michała Archanioła, toczy się także dzisiaj, ponieważ zły duch żyje i działa w świecie".

Być może zatem warto byłoby nauczyć się tej modlitwy do Świętego Michała Archanioła i nawet, jak nie odmawiamy jej wspólnie po zakończonej mszy świętej, możemy po prostu odmówić ją prywatnie. Każdy z nas bowiem potrzebuje takiego sojusznika, jakim jest Święty Archanioł Michał. Walka o dusze toczy się wokół nas każdego dnia, w każdym momencie i choć wiemy z Apokalipsy Świętego Jana, że zwycięstwo jest po naszej stronie, to smutnym faktem jest także i to, że zanim je osiągniemy, przegrywamy cały szereg mniejszych potyczek. Ale nie jest to wcale konieczne i z pomocą Archanioła Michała możemy zacząć wygrywać te drobne potyczki i przybliżyć nasze zwycięstwo w walce z szatanem. Czego z całego serca sobie i Wam życzę.

Friday, October 12, 2007

Dlaczego Bóg Wszechwiedzący nie może być sam.

Muszę wrócić do tematu Wszechwiedzy i do próby zilustrowania dogmatu o Trójcy Świętej. Przyczyną tego jest fakt, że mój poprzedni tekst nie jest zbyt zrozumiały. Co prawda Wojtek w Księdze Gości pozytywnie wypowiedział się o moim komentarzu do wykładu profesora Zbigniewa Jacyny-Onyszkiewicza, ale poza nim wszystkie inne opinie z jakimi się spotkałem były negatywne. Z czego wnoszę, że nauczyciel (to znaczy ja) okazał się do kitu. Ponieważ jednak sprawa jest dość istotna, przynajmniej dla mnie, spróbuję jeszcze raz. Przypomnę jeszcze tylko na wstępie, że mówiąc o Wszechwiedzy mam na myśli wiedzę, która zawiera wszystko, co tylko można wiedzieć i poza którą nie istnieje żadna inna wiedza. A piszę to słowo z dużej litery dlatego, że jedyną Wszechwiedzą jaka w ogóle istnieje, jest Bóg.

Tym razem jednak nie zacznę od samej koncepcji Wszechwiedzy, ale właśnie od Pana Boga. Tak powinno być lepiej, bo wszystko powinniśmy zaczynać od Niego. Nie będzie to więc tekst mający przejść od abstrakcyjnej koncepcji do dowodu na to, że Bóg istnieje, ale raczej wyjdziemy już od stwierdzenia, że Bóg rzeczywiście istnieje i że jest On Bogiem Wszechwiedzącym, a z tego wyciągniemy wniosek, że jest także Bogiem Trójjedynym. Bogiem w Trzech Osobach.

Bóg, jak wiemy wszyscy z nauki religii, z samej definicji Boga, wie wszystko. Nie ma takiej wiedzy, jaka byłaby przed Nim ukryta. Nie może być takiej wiedzy, bo gdyby było cokolwiek ukryte przed Bogiem, nie byłby On Bogiem Wszechmogącym, Wszechwiedzącym i Wszechobecnym. Byłoby to tylko jakieś nasze ubogie, kalekie i fałszywe wyobrażenie o tym, kim jest Bóg. Jednak stwierdzenie, że Bóg wie wszystko to jeszcze za mało. Musimy dodać, że wiedza, jaką Bóg posiada jest największą wiedzą, jaką tylko można by sobie wyobrazić. Że nie może być nawet teoretycznie żadnej większej wiedzy. I takie założenie pozwoli nam wykazać, że Bóg nie może być samotnikiem.

Judaizm wierzy także we Wszechwiedzącego Boga-Stworzyciela Nieba i Ziemi. Także Islam uczy, że taki Bóg istnieje. Jednak obie te religie odrzucają Prawdę o Trójcy Świętej. Porównajmy jednak jaką wiedzę ma Bóg w Trójcy Jedyny, a jaką ma Bóg jednoosobowy. Otóż Bóg jakiego nam objawiło chrześcijaństwo ma pełniejszą wiedzę, bo Bóg Ojciec oprócz wszelkiej wiedzy podobnej do tej, jaką posiada Bóg w innych religiach, ma też wiedzę o swym Synu. Ta wiedza jest pełna, jest Wszechwiedzą, bo Syn jest także Wszechwiedzą, Wszechwiedzącym Bogiem, równym Ojcu. Skoro więc Bóg Ojciec wie wszystko o Synu, musimy dojść do jedynego logicznego wniosku, że ta wiedza jest także Wszechwiedzą, równą i identyczną z Wszechwiedzą Ojca i Syna. Wszechwiedza bowiem nie może być mniejsza, czy większa od innej Wszechwiedzy, gdyż wtedy jedna z nich nie byłaby Wszechwiedzą. A ponieważ pełna wiedza wie także o swoim istnieniu, (bo wie o wszystkim), to ma ona swą osobowość, świadomość swego istnienia, a więc także jest Osobą. Czyli wiedza Ojca o Synu jest Osobą i wiedza Syna o Ojcu jest Osobą. My tę Osobę nazywamy Duchem Świętym. Konsekwentnie dochodzimy do wniosku, że wszystkie relacje między Osobami w Trójcy Świętej są wzajemnie się przenikające i sobie równe: Wiedza Ducha o Synu wyraża się w Ojcu, Ducha o Ojcu w Synu, itd., itp.

Ponieważ taka wiedza jest pełniejszą, piękniejszą ilustracją Wszechwiedzy, musi być też prawdziwszą. Bóg samotny, Bóg, jakiego uczy nas Judaizm i Islam jest uboższy, a więc ta ilustracja prawdziwej istoty Boga jest uproszczona i sfałszowana. Tylko ilustracja Boga w Trójcy Jedynego ukazuje nam Boga naprawdę posiadającego największą wiedzę, jaka jest tylko możliwa do wyobrażenia i tylko taka ilustracja jest logicznie spójna.

Mówiąc o relacjach między Osobami Boskimi w Trójcy możemy łatwo dojść do kolejnego wniosku, mianowicie takiego, że Bóg jest miłością. Są bowiem tylko trzy rodzaje relacji między osobami: Albo wrogość, albo obojętność, albo przyjaźń. Ponieważ Bóg niczego nie robi połowicznie, bo z samej swej natury wszystko robi w sposób pełny, doskonały, nieograniczony, to relacja między Osobami Trójcy musi także być relacją pełną, największą z możliwych.

Największa wrogość to nienawiść prowadząca do unicestwienia nienawistnej nam osoby, a więc na pewno taką relację musimy odrzucić. Nie ilustruje ona w prawdziwy sposób tego, czym jest Bóg. Bóg jest dawcą życia, samym Życiem. Unicestwianie kogokolwiek jest sprzeczne z Jego naturą. Jeśli chodzi o obojętność, to zauważamy, że jedyna idealna obojętność to relacja do osoby nam zupełnie nie znanej. Musimy więc i taką możliwość odrzucić. Osoby Boskie znają się i to znają się w sposób pełny, doskonały, a więc nie są sobie obce i obojętne. Pozostaje zatem jako jedyna możliwość relacja przyjaźni, która w swej idealnej, najpełniejszej wersji jest miłością. Ale ponieważ relacje w Trójcy Świętej są Osobami, to wynika z tego, że Osoby Trójcy Świętej muszą być Miłością.

A więc relacja między Ojcem i synem wyraża się w Duchu i relacja ta jest Miłością. Czyli Duch Święty jest Miłością. Podobnie relacja Ducha i Ojca wyrażona w Osobie Syna jest Miłością i tak dalej. Dochodzimy więc do jedynego logicznego wniosku, że aby Bóg posiadał wiedzę, od której nie można sobie wyobrazić większej wiedzy, musi być Trójcą Świętą i musi być Miłością. Każdy inny model, każde inne wyobrażenie Boga Wszechmogącego byłoby uboższe, mniej pełne, a więc nie przedstawiałoby prawdziwego modelu Boga.

Innym wnioskiem jaki się tu nieodparcie nasuwa, to ten, że Bóg jest Prawdą. Bowiem Wszechwiedza musi być Prawdą. Skoro Wszechwiedza zawiera wszelką wiedzę, to z samej definicji jest Prawdą. Prawda to bowiem rzeczywista wiedza o jakimś fakcie, zjawisku, wydarzeniu itp. Mógłby co prawda ktoś powiedzieć, że czasem posiadamy wiedzę o czymś, co nie jest prawdziwe. Na przykład ucząc się historii mogą nam być przedstawione pewne wydarzenia w sposób zakłamany i wtedy posiadamy o nich wiedzę, która nie jest prawdziwa. Jednak sytuacja taka jest możliwa tylko w takim przypadku, gdy nasza wiedza jest cząstkowa. Gdy pewne fakty są przed nami ukryte, inne zniekształcone, wykrzywione.

Wszechwiedza z samej definicji musi posiadać pełną wiedzę o każdej rzeczy, więc nic nie jest przed Nią ukryte. Posiada ona także wiedzę o faktach przeinaczania historii, czy o innych kłamstwach, ale zna je właśnie jako kłamstwa, a więc sama nie jest kłamstwem. Inaczej mówiąc gdy ja na przykład znam fakt, że propaganda sowiecka obciążała odpowiedzialnością za zbrodnie katyńskie Niemców, to choć takie przeinaczanie historii z ich strony jest kłamstwem, moja wiedza o tym fakcie jest prawdziwa. Wszechwiedza więc znając wszystkie prawdziwe fakty, jakie tylko istnieją, także to o wszelkich kłamstwach, sama jest Prawdą. Nic więc dziwnego, że Biblia nas uczy, że Jezus jest Drogą, Prawdą i Życiem, (J 14,6) i że Bóg jest Miłością (1 J 4,8 i 16).

Mam nadzieję, że te parę przemyśleń nie zagmatwały jeszcze bardziej tego, co chciałem ukazać. Na pewno te wywody nie są proste, jednak na swą obronę muszę dodać, że Trójca Święta na zawsze pozostanie Tajemnicą dla ograniczonego ludzkiego rozumu. Nie da się ogarnąć Nieogarnionego i wytłumaczyć Tego, co przerasta nawet potencjalną możliwość rozumienia przez najwybitniejsze umysły ludzkie. Co gorsze mnie bardzo, bardzo daleko do wybitności. Nic więc dziwnego, że ta moja próba przedstawienia Trójcy Świętej jest tak ułomna. Mam jednak nadzieję, że być może komuś pomogłem w pewnym przybliżeniu zrozumienia istoty Tajemnicy Trójcy Świętej. Na pewno pomogłem sobie.