W ostatnią niedzielę słuchałem jakiejś audycji w radiu EWTN zajmującej się politykami, którzy uważając się za katolików są za utrzymaniem legalizacji aborcji w USA. Zastanawiano się jak powinni postępować biskupi i kapłani, gdy taki polityk przystępuje do komunii świętej. W czasie audycji zadzwoniła jakaś kobieta, która od razu przyznała, że nie jest katoliczką i podzieliła się ze swoją opinią na ten temat. Powiedziała mniej-więcej tak: „Wy, katolicy, musicie pamiętać, że w USA obowiązuje rozdzielność państwa i kościoła. Polityk w demokratycznym państwie ma przede wszystkim reprezentować tych, którzy go wybrali. Jeżeli wyborcy są za legalizacją aborcji, to on ma obowiązek tak głosować, żeby tę legalizację utrzymać”
W odpowiedzi prowadzący odrzekł, że to nie jest wcale takie jednoznaczne, gdyż każdy musi przyznać, że są pewne nadrzędne wartości. Podał przykład niewolnictwa. Nikt chyba już nie uważa w Stanach, że nawet, jakby jakiś okręg wyborczy nagle stwierdził, że należy przywrócić niewolnictwo, to kongresman z tego okręgu powinien za niewolnictwem glosować.
Odpowiedź oczywiście słuszna, ale moim zdaniem problem i tak leży zupełnie gdzie indziej. Mianowicie w tym, że katoliccy politycy rzeczywiście reprezentują wyborców, którzy są za legalizacją aborcji. Nie byłoby w ogóle problemu, jakby polityk startował z takim programem, który mówi, że będzie on robił wszystko, żeby aborcję zdelegalizować. Wtedy, gdyby udało mu się wygrać, śmiało mógłby i reprezentować opinie swoich wyborców i głosować zgodnie z tym, czego naucza Kościół.
Jednak realia są takie, że coraz częściej spotykamy polityków, którzy przyznają się do swej katolickiej wiary, ale postępują zupełnie niezgodnie z tym, czego Kościół uczy. Taką sytuację mieliśmy podczas ostatnich wyborów prezydenckich i być może taka będzie przy następnych. W poprzednich senator Kerry z Massachusetts, w obecnej były burmistrz Nowego Jorku, Rudy Giuliani. Pierwszy jest demokratą, drugi republikaninem, żaden nie jest do zaakceptowania. Tylko że w poprzednich wyborach była jakaś alternatywa, w tych wygląda na to, że obaj kandydaci mogą być „pro choice”.
Tak więc wydaje mi się, że problem nie tyle polega na tym, że politycy nie reprezentują swoich wyborców, ale na tym, że to robią. Mógłby ktoś tutaj powiedzieć, że przecież nie mają wyjścia, bo w takim Massachusetts większość ludzi jest „pro choice”. No dobrze, tylko kto powiedział, że ktoś musi zostać politykiem? Czy sama prezydentura, albo miejsce w kongresie to jest cel sam w sobie, czy też ważniejsza jest idea, nasze poglądy, coś, co chcemy zrobić dla ojczyzny?
Jeżeli ktoś po prostu obiecuje wszystko, czego spodziewają się wyborcy, tylko dlatego, żeby zdobyć ich glosy, to jest zwykłym hipokrytą i oportunistą. Polityk powinien wierzyć w program swojej partii, wierzyć w to, co chce osiągnąć, nawet, jak miałoby to spowodować jego „niewybieralność”. Choć ja myślę, że gdy tylko rozeszłaby się wieść, że znalazł się jakiś uczciwy polityk, dla którego najważniejsze jest to, w co on wierzy, to znalazłaby się także wystarczająca liczba wyborców mających podobne poglądy i gotowa zainwestować swe zaufanie w taką osobę.
Guliani jest za legalizacją aborcji, jest po rozwodzie i w powtórnym związku małżeńskim. Według tego, co czytałem, nigdy nie próbował nawet procesu unieważnienia pierwszego małżeństwa, czyli w oczach Boga i Kościoła żyje on w obiektywnie niemoralnym związku. I ja rozumiem, że w demokratycznym państwie ma do tego prawo. Nie popełnił żadnego przestępstwa. To jego życie. Ale dlaczego ciągle uważa się on za katolika?
To, w co on wierzy, to jest jego prywatna sprawa. Ale Kościół Katolicki uczy nas pewnych niezmiennych, obiektywnych prawd, które pochodzą od Boga i które zostały nam przekazane przez proroków, Jezusa i apostołów. Nikt z ludzi nie ma prawa tego zmienić, bo nie ludzie te prawa ustanowili. Ludzie mają wolną wolę by je zaakceptować lub odrzucić, ale nie mogą nic ponadto. Dlatego wydaje mi się, że byłoby znacznie lepiej dla wszystkich, gdyby tego typu politycy, zamiast krytykować Kościół i domagać się prawa do otrzymywania komunii świętej, zastanowili się, czy są jeszcze katolikami. Bo to nie chodzi o etykietkę, jaką sobie przylepimy. Nie chodzi o to, żeby nazwać się katolikiem, bo to się może opłacić. W końcu procentowo jest coraz więcej katolików w USA. Może przynajmniej byliby w stanie pozbyć się swej hipokryzji w tak ważnej dziedzinie jak Bóg, wiara, religia.
Kobieta, która dzwoniła do radia powiedziała, że jest w kościele prezbiteriańskim, czyli kalwińskim. Ona, jak większość protestantów, nie rozumie, że Kościół nie ma takich uprawnień, jakie ma przeciętny pastor każdego niezależnego zboru, czy sekty. Taki pastor może więcej niż papież, bo może sam wymyślać doktryny, może sam interpretować Biblię, może sam decydować co jest, w jego oczach, moralne, a co nie. Jedyne co papież może zrobić, to przekazać nam to, co otrzymał od poprzedników. Bo nauka Kościoła, w przeciwieństwie do nauki wielu protestanckich denominacji, jest nauką Jezusa, nie pastora, który niczego nie zrozumiał.
Minął już tydzień od tamtej audycji, od której zacząłem ten tekst. W międzyczasie zakończyła się konferencja amerykańskiego episkopatu. Nie wydano żadnego dokumentu w sprawie udzielania komunii politykom. Mówiono za to wiele o polityce zagranicznej USA, o sprawach imigracji, wysłano list do Condoleezzy Rice z pouczeniami co ma robić. Trochę smutne. Ja nie jestem na pewno od pouczania biskupów, co mają robić, ale tak sobie myślę, że może powinni poszukać w Biblii o czym nauczał Jezus przez swe lata pobytu na ziemi. Bo o ile sobie dobrze przypominam, to w całej Biblii nie ma ani słowa na temat polityki Rzymu, za to jest bardzo wiele na temat wiary, grzechu, moralności, przykazań. Może to powinna być jakaś wskazówka dla nas? A jak ktoś ma powołanie do polityki, to niech się zajmie polityką. Dobrych polityków nam także bardzo trzeba. Jednak od biskupów wolałbym usłyszeć wyraźne słowa potępienia aborcji, eutanazji, klonowania ludzi, pozyskiwania komórek macierzystych z embrionów i „homoseksualnych małżeństw”, a nie uwagi na temat tego jak powinniśmy postępować z Iranem.
I żeby nie być źle zrozumianym, wiem, że bardzo wielu biskupów to święci, wspaniali pasterze. Bardzo dużo diecezji ogłosiło, że żaden polityk wspomagający aborcję nie może przystępować do Stołu Pańskiego. Diecezje w Kansas City i w Denver wydały bardzo prosty i zrozumiały dokument tłumaczący zwięźle i jasno naukę Kościoła. Problem polega jednak na tym, że dokument wydany przez konferencję episkopatu jest tak długi, tak rozbudowany, ma tylu autorów, że każdy znajdzie w nim to, co tylko chce znaleźć.
Żeby nie być gołosłownym, podam przykład tego, o co mi chodzi. Oto jeden z fragmentów dokumentu pod tytułem „Forming Consciences for Faithful Citizenship: A Call to Political Responsibility from the Catholic Bishops of the United States” mówiący o aborcji:
"34. Catholics often face difficult choices about how to vote. This is why it is so important to vote according to a well-formed conscience that perceives the proper relationship among moral goods. A Catholic cannot vote for a candidate who takes a position in favor of an intrinsic evil, such as abortion or racism, if the voter’s intent is to support that position. In such cases a Catholic would be guilty of formal cooperation in grave evil. At the same time, a voter should not use a candidate’s opposition to an intrinsic evil to justify indifference or inattentiveness to other important moral issues involving human life and dignity."
Moje nieudolne tłumaczenie:
“Katolicy często stają twarzą w twarz z trudnymi wyborami gdy chodzi o głosowanie. Dlatego jest bardzo ważne, żeby głosować zgodnie z dobrze ukształtowanym sumieniem postrzegającym prawidłowe związki między moralnymi dobrami. Katolik nie może głosować na kandydata, który faworyzuje rzeczy wewnętrznie złe, takie jak aborcja, czy rasizm, jeżeli intencją głosującego jest popieranie takich pozycji. W takich wypadkach katolik byłby winny formalnej współpracy z wielkim złem. Równocześnie głosujący nie powinien używać stanowiska kandydata do opozycji rzeczom wewnętrznie złym, aby usprawiedliwić indyferentyzm lub lekceważenie innych ważnych moralnych kwestii obejmujących ludzkie życie i godność.”
Wybaczcie, ale nasi drodzy biskupi już bardziej nie mogli zagmatwać swojego stanowiska. Przede wszystkim czemu w jednym zdaniu zło aborcji i rasizmu? O ile sobie przypominam, w USA kandydatów popierających rasizm nie było już kilkadziesiąt lat. Może w jakiś lokalnych wyborach, ale na pewno nie w tych ogólnokrajowych. Po co więc ten dodatek w jednym zdaniu z aborcją? Poza tym, o ile rasizm jest rzeczywiście potwornym złem, to jednak nie jest on na pewno równy złu aborcji. Rasizm pozbawia człowieka godności i praw, ale nie pozbawia go życia. Po drugie co to znaczy, że nie powinno się wykorzystywać faktu, że jakiś kandydat jest przeciwny "rzeczom wewnętrznie złym" do głosowania na niego, gdy nie zwraca on uwagi na „inne ważne moralnie kwestie obejmujące ludzkie życie i godność”. Czy to znaczy, że niemoralne jest dla mnie głosowanie na kogoś, kto jest przeciwny, powiedzmy, powszechnym ubezpieczeniom zdrowotnym, albo tylko nie zwraca na te rzeczy wcale uwagi, jeżeli głosuję na niego tylko dlatego, że jest on przeciwny aborcji? Przecież to jakiś bezsens. Bełkot politycznej poprawności.
Na szczęście w tym dokumencie znajdzie się paragrafy mówiące o tym, że nigdy nie można głosować na kandydata popierającego aborcję. Na przykład tutaj czytamy:
64. Our 1998 statement Living the Gospel of Life declares, “Abortion and euthanasia have become preeminent threats to human life and dignity because they directly attack life itself, the most fundamental good and the condition for all others” (no. 5). Abortion, the deliberate killing of a human being before birth, is never morally acceptable and must always be opposed.
Co oznacza:
64. Nasze oświadczenie z 1998, roku, “Living the Gospel of Life” deklaruje: „Aborcja i eutanazja stały się najważniejszym zagrożeniem dla ludzkiego życia, ponieważ atakują one bezpośrednio ludzkie życie, najbardziej fundamentalne dobro i warunek dla istnienia wszystkich innych dóbr. Aborcja, rozmyślne zabijanie ludzkiego życia przed narodzeniem, nigdy nie jest moralnie do zaakceptowania i zawsze musimy jej być przeciwni.”
Czyli da się napisać jasno i zwięźle. Dało się to zrobić w 1998. roku i dało się powtórzyć teraz. Problem jednak polega na tym, że jak biskupi wyprodukują dokument mający 44 strony i 12 tysięcy słów, a na dodatek tak niejednorodny i niespójny, to przeciętny katolik i tak go nie przeczyta, a co najwyżej wyrobi sobie opinię o tym dokumencie z przekłamanej relacji w świeckiej prasie. A przecież nie chodzi to o to, żeby się wykazać swoją elokwencją, ale o przekazanie w jak najprostszy sposób tych moralnych absolutów, jakie nas wszystkich muszą obowiązywać. A że nie jest to niemożliwe, pokazał dokument wydany przez biskupów w Kansas i zaadoptowany przez biskupów w Kolorado. Trzy strony, 1500 słów, każdy może to przeczytać w parę minut. I żadnych wątpliwości, bo wszystko tam jest jasne i zgodne nauczaniem Kościoła. Ale może dokument biskupów z Kansas napisała jedna osoba, a nie kilka komisji? I może zatwierdziła jedna osoba, a nie zgromadzenie ogólne, którego połowa członków pewnie nawet nie miała czasu na dokładne zapoznanie się z treścią tego dokumentu? Kto wie.
Pisałem kiedyś o kościele, w którym nie tylko nie było klęczników, ale nie mogłem znaleźć tabernakulum. Dzisiaj przypadkiem trafiłem na ten sam kościół. Poprzednim razem zajechałem do niego ciężarówką, więc gdy zobaczyłem jak to wygląda, szybko pojechałem do innego kościoła. Dzisiaj poszedłem na piechotę, trzy kilometry, więc nie bardzo miałem wyjście. Musiałem zostać na mszy. Oczywiście nikt, poza mną i może dwoma innymi osobami, nie ukląkł podczas Podniesienia, ksiądz każde zdanie zaczynał od „Siostry i bracia”, na końcu pobłogosławił słowami „Niech nas Bóg błogosławi…”, a całą mszę, poza ofiarowaniem, spędził wśród wiernych, z mikrofonem w ręku. Na kazaniu opowiedział coś z własnego życia, z czego mogłem wywnioskować, że w roku 1968. miał on pierwszy samochód. A więc najprawdopodobniej w seminarium był on w latach siedemdziesiątych.
Do czego zmierzam? Otóż do tego, że mamy pewien problem z naszymi pasterzami, którzy w tym czasie kształcili się na kapłanów. Niezależnie od tego, czy są teraz proboszczami, czy biskupami, niektórzy z nich w dość dziwny sposób rozumieją naukę Kościoła. Pewnie niewiele da się tu zmienić, choć bardzo się ucieszyłem, gdy się dowiedziałem, że papież Benedykt odwiedzi wkrótce Stany Zjednoczone. Ale on i tak nie powie nic ponadto, co już nie raz mówił. O liturgii napisał nawet całkiem grubą książkę. I co? I nic. Ciągle są kościoły, gdzie proboszcz wie lepiej od papieża jak odprawiać Mszę Świętą. Dlatego musimy się nieustannie modlić za kapłanów. Od papieża po seminarzystów. Oni wszyscy bardzo tego potrzebują. Odnowę Kościoła już widać, ale szkody, jakie przyniosły lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte będą się za nami jeszcze ciągły i tylko Bóg i czas mogą przynieść tutaj zmiany.
I dziękujmy Bogu za to, że istnieją takie środki przekazu jak telewizja i radio EWTN, które przez bezpośrednie transmisje nie tylko przybliżają nam to, o czym mówią biskupi, ale także wskazują nam na niedociągnięcia niektórych dokumentów i "odpytują" biskupów z powodów takich, a nie innych sformułowań w tych dokumentach. Oczywiście nie chodzi tu zawstydzanie kogokolwiek, ale raczej o to, by każdy stał się odpowiedzialny za to, co robi. Gdy się wie, że się jest słuchanym przez miliony, gdy się wie, że ktoś rzeczywiście zażąda od nas zdania sprawy z tego, co robimy, to, wydaje mi się, nawet podświadomie zaczynamy być ostrożniejsi i bardziej uważamy na to, co robimy. A to jest potrzebne każdemu z nas, od kierowcy ciężarówki do samego biskupa.
No comments:
Post a Comment