Akcja „40 Dni dla Życia” zakończona. Czy była sukcesem? Nie wiem. Sukcesy w naszych oczach są czymś innym, niż w oczach Boga. Na pewno nie spowodowała ona natychmiastowego zakończenia tragedii aborcji w Sanach Zjednoczonych. Nie zamknięto żadnych klinik, nie zmieniono prawa. Ale uratowano dzięki niej trochę dzieci, więc to na pewno sukces. Zresztą gdyby całym rezultatem tej akcji było uratowanie jednego zaledwie dziecka, to i tak byłoby warto to zrobić.
Mnie jednak się wydaje, że trzeba na to spojrzeć zupełnie inaczej. Mianowicie musimy sobie uświadomić, że to nie argumenty zmieniają czyjeś poglądy, ale łaska Boża. Nikt nikogo jeszcze do niczego nie przekonał gadaniem. Zresztą nawet sama Biblia nam to ukazuje:
Ja siałem, Apollos podlewał, lecz Bóg dał wzrost. Otóż nic nie znaczy ten, który sieje, ani ten, który podlewa, tylko Ten, który daje wzrost - Bóg. (1 Kor 3:6-7)
Nie ważne jest więc, że dziś nie widzimy rezultatów takiej akcji. Rezultaty przyjdą. My tylko zasialiśmy ziarno, podlaliśmy je, teraz musimy zaczekać na Pana Boga. On spowoduje, że ziarna te wzejdą.
Zarówno święta Faustyna, jak i błogosławiona matka Teresa z Kalkuty przypominały nam często, że Bóg nie żąda od nas sukcesów, ale wierności. My nie będziemy rozliczani z tego, czy nasze działania odniosły zamierzony skutek, bo na to nie mamy wielkiego wpływu. Ale na to, co robimy, jak postępujemy mamy wpływ i z tego będziemy rozliczeni. Nie oglądajmy się więc na innych, ale róbmy swoje, a resztę zostawmy Panu Bogu.
W niedzielę był ostatni dzień kampanii „40 dni dla życia”. Parę dni temu obiecałem Panu Bogu, że jak zdążę do Charlotte przed zakończeniem tej akcji, jeszcze raz pójdę się pomodlić przed kliniką aborcyjną. I gdy udało mi się przybyć do domku na niedzielę, poszedłem tam rzeczywiście. Pomyślałem sobie, że pójdę na ostatnie godziny, na samo zakończenie akcji. Spodziewałem się, że być może będzie tam jakaś grupka ludzi, może mała uroczystość, wspólne modlitwy. Ja sam byłem w Charlotte przejazdem, miałem dowieść towar na poniedziałek rano do miejsca odległego o kilka godzin jazdy, więc pojechałem pod klinikę w której dokonuje się aborcji ciężarówką, z myślą, że postoję tam z innymi parę godzin i najpóźniej o północy ruszę w dalszą drogę.
Zajechałem tam przed dwudziestą, ale nie zastałem nikogo. Były jakieś napisy informujące o tym, że akcja trwa nadal, były kwiaty upamiętniające śmierć nienarodzonych dzieci, były zgaszone znicze z wizerunkiem Najświętszego Serca Pana Jezusa i Niepokalanego Serca Maryi, ale ludzi nie było. Cóż, nie przejąłem się tym specjalnie, wyciągnąłem różaniec i zacząłem się modlić. Myślałem, że może ktoś przyjdzie później, może na ostatnią godzinę akcji, ale jakby nie przyszedł, to też nic się nie stanie. Ja będę pełnił mój modlitewny dyżur.
Prawdę mówiąc w pewnym sensie dużo ważniejsze jest, by był tam ktoś w czasie, gdy klinika jest otwarta. Taka obecność często prowadzi do bezpośredniej reakcji. Często dziewczyny i kobiety decydują się na utrzymanie ciąży, na urodzenie dziecka, gdyż widząc modlących się ludzi zaczynają rozumieć, czym rzeczywiście jest aborcja. Dlatego też gdy „żniwo wielkie, a robotników mało”, trzeba nimi dysponować mądrze. Ale z drugiej strony choć w niedzielę przed północą niewiele osób zobaczy modlących się przed kliniką, to widzi ich Bóg. Więc i taka obecność jest ważna.
I jeszcze jedno chciałbym dodać: Ja na pewno nie uważam się za kogoś lepszego dlatego tylko, że byłem tam parę godzin. Przede wszystkim mógłbym zapytać samego siebie: Gdzie byłeś przez ostatnie 25 lat? Dlaczego dopiero teraz? Aborcja jest legalna w USA od wielu lat, ja tu mieszkam już od 1982. roku. Chrześcijanie nieustannie modlą się pod klinikami cały ten czas, a ja nagle się zorientowałem teraz. Nigdy wcześniej nie byłem wśród nich. Dlatego nie mam ani intencji, ani żadnego prawa teraz oceniać nikogo. Tym bardziej, że dziś takie modlitwy przed klinikami są łatwe. Stały się one częścią krajobrazu miast amerykańskich. Prawo, poprzez decyzje Sądu Najwyższego, dokładnie określa jakie kto ma prawa i teraz takie protesty są prowadzone w sposób cywilizowany. Ale przed kilkunastu laty ludzie modlący się przed klinikami bywali aresztowani, osadzani w więzieniach, zdarzały się też pobicia. Wtedy dawanie świadectwa było prawdziwym bohaterstwem, a ciągle nie brakowało ludzi gotowych do takich poświęceń.
W niedzielę wieczór nikt się poza mną nie pojawił. Zapaliłem znicze, ustawiłem tablice z napisami, ułożyłem kwiaty. Modliłem się do północy, po czym w pierwszym momencie chciałem zabrać sobie na pamiątkę taką tabliczkę z napisem informującym o akcji, ale później pomyślałem sobie, że jednak ją zostawię. Zostawię też płonące świece. Akcja formalnie się skończyła, ale przecież rano ludzie zaczną jechać tamtędy do pracy, zaczną przychodzić pracownicy do okolicznych magazynów, czy pacjentki do kliniki. Niech więc zostanie jak jest.
Okazało się jednak, że nawet gdy inni chrześcijanie zapomnieli o akcj, to najwyraźniej nie zapomniała o niej właścicielka kliniki. Przynajmniej myślę, że to była właścicielka, albo może lekarka tam pracująca. Gdy bowiem po północy poszedłem do ciężarówki i zabierałem się do dalszej podróży, zobaczyłem jak na parking przed kliniką (gdzie nam nie wolno było nawet wchodzić), zajechał Mercedes klasy S i wyszła z niego elegancka kobieta. Szybko zgasiła znicze, zabrała kwiaty i tabliczki, posprzątała cały teren przed kliniką, powyrzucała wszystko do śmietnika za kliniką, obeszła budynek dookoła, sprawdzając, czy wszystko jest w należytym porządku i odjechała do domu. Zrobiła to dopiero teraz zapewne dlatego, że spodziewała się, że już nikogo nie będzie i że jej nikt nie oskarży o ingerowanie w legalny protest odbywający się na neutralnym gruncie. My bowiem nie przebywaliśmy na terenie prywatnym, ale na trawniku leżącym między kliniką a ulicą, należącym do miasta, a więc będącym miejscem publicznym.
Wtedy właśnie uświadomiłem sobie, jak ważne jest prowadzenie takich akcji. Jeżeli ona doskonale pamiętała termin zakończenia protestu, jeżeli chciało się jej w zimną, niedzielną noc przyjeżdżać pod klinikę tylko po to, żeby upewnić się, że nie ma po tej kampanii żadnych śladów, to znaczy, że nasza działalność jej przeszkadzała, powodowała zmniejszony ruch w interesie, może prowokowała pytania, czyli inaczej mówiąc, była skuteczna. Zmniejszony biznes, mniejsze obroty w takiej przychodni to przecież nic innego, niż uratowane ludzkie istoty. A więc z pewnością warto było to robić.
Bogu więc niech będą dzięki za każde uratowane dziecko. Dziękuję też wszystkim tym, którzy wspomagali tę akcję modlitwami i postami. I wierzę, że niedługo doczekamy wszyscy takiego dnia, że aborcja będzie tak samo nie do pomyślenia, jak teraz jest, powiedzmy, niewolnictwo. Bo i to kiedyś było powszechnie akceptowaną praktyką, a teraz nie możemy sobie nawet wyobrazić, jak to było możliwe, że ludzie nie widzieli niczego złego i niemoralnego w tym, że jeden człowiek może być właścicielem innego i traktować go jak zwykłą, bezosobową rzecz. A przecież aborcja to coś znacznie gorszego od niewolnictwa, coś znacznie bardziej niemoralnego i niewyobrażalnego. I kiedyś każdy z nas to zauważy. A nasze modlitwy posty i tego typu akcje przybliżają nam ten dzień.
Na zdjęciach miejsce, gdzie się modliłem ostatniego dnia i pusty już trawnik, gdy tajemnicza pani z Mercedesa usunęła wszystkie ślady naszej akcji.
Masz komentarz? Chcesz dodać swoją opinię? Kliknij TUTAJ.
No comments:
Post a Comment