Parę dni temu minęła 10. rocznica śmierci błogosławionej Matki Teresy z Kalkuty. W związku z tym wiele się pisało i mówiło o niej w ostatnim czasie. Zwłaszcza o „ciemnej nocy duszy” Matki Teresy. Pewne media, negatywnie nastawione do chrześcijaństwa, przedstawiały to przeżycie Matki Teresy jako coś negatywnego, starając się ją wręcz przedstawić jako hipokrytkę.
Wielu świętych, mistyków przeżywało takie okresy braku odczuwania Boga. Stany duszy, w których odczuwali, że są zupełnie opuszczeni przez Boga. Przede wszystkim nasuwa się tu święty Jan od Krzyża, który napisał nawet książkę na ten temat, ale wiemy też, że i św. Tereska i święta Faustyna i wielu innych przeżywało podobne okresy. Czym jest ta „ciemna noc duszy” i o co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego tak trudno niektórym zrozumieć istotę takiego doświadczenia? I dlaczego Bóg tak doświadcza pewne osoby?
Bardzo łatwo jest wierzyć w Boga, pozostawać w stanie łaski i euforii, gdy znajdujemy się wśród osób głęboko wierzących, świętych i entuzjastycznie nastawionych do wiary i Boga. Każdy, kto był na pielgrzymce wie, jak bardzo się „chce wierzyć”, jak bardzo się chce oddać swe cale życie Bogu i jaki się ma spokój w swym sercu. Ale potem pielgrzymka się kończy i zaczynają się schody. Spotykamy inne osoby, wchodzimy w inne środowisko i nagle okazuje się, że i z utrzymaniem naszej świętości zaczynamy mieć niejakie problemy. Bez poparcia, pomocy braci-chrześcijan, bez wzajemnej zachęty do wytrwania w świętości zaczynamy się często załamywać w swych zamiarach i ulegamy wpływom tego, co nam ma do zaoferowania otaczający świat.
Wtedy właśnie przechodzimy prawdziwą próbę. Wtedy, nie na pielgrzymce, okazuje się, ile jest warta nasza wiara. Jaka naprawdę jest nasza miłość do Boga. Nie trudno być świętym, gdy nie odczuwamy pokus. Nie trudno być świętym, gdy jesteśmy na bezludnej wyspie. Bez telewizji, gazet, radia, ale za to z Biblią, która jako jedyna rzecz uratowała się z rozbitego okrętu. Z samych nudów zabralibyśmy się za Jej czytanie. Ale prawdziwa próba zaczęłaby się, jakby na tę wyspę dostała się grupa szwedzkich modelek z innego rozbitego okrętu i okazałoby się, że następne miesiące, czy lata musi człowiek spędzić w ich towarzystwie. Czy wtedy sięgalibyśmy także po Biblię? Czy wtedy by pamiętalibyśmy, że gdzieś za morzem w domu czeka żona?
Czasem wydaje nam się, że mistycy mają łatwe życie. Oglądają Boga twarzą w twarz. Nie muszą mieć wątpliwości, jak każdy z nas, czy Bóg rzeczywiście istnieje, czy to, co nas uczy Kościół jest prawdziwe, czy warto przestrzegać przykazań i starać się według nich żyć. Oni „wiedzą”, nie „wierzą”. Ale właśnie dlatego otrzymują oni to, co znamy jako „ciemna noc duszy”. To coś więcej, niż brak odczuwania Boga. To odczucie, że Boga nie ma. To odczucie, jakiego doświadczył Jezus na Krzyżu, gdy wołał: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mt 27,46b) Ale to nie był krzyk rozpaczy. Ani Jezus, ani wszyscy święci nie odczuwający obecności Boga nie tracą nadziei. Wbrew uczuciom. W końcu Jezus zaraz potem, z ufnością małego dziecka, mówi: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego.” (Łk 23,46)
Współczesne media starają się nam wmówić, że powinniśmy robić tylko to, co nam sprawia przyjemność. Jeżeli coś jest odczuwane jako przyjemne, to na pewno jest dobre. Stosując takie kryteria rzeczywiście odczucie ciemnej nocy duszy jest niezrozumiałe. Ale przecież nie musimy nawet uciekać się do religii, do Boga. Przypomnijmy sobie choćby Powstanie Warszawskie. Żołnierze tego powstania mieli po kilkanaście lat. Wiedzieli, że mogą zapłacić za udział w tym powstaniu najwyższą cenę. A jednak ochoczo brali w nim udział. Czy dlatego, że odczuwali jakąś przyjemność w umieraniu w wieku osiemnastu lat? Zapewniam Was, że nie. Ale wiedzieli, że są pewne wartości ważniejsze od tego, co odczuwamy.
Tak jest na każdym kroku. Nie musimy wcale odwoływać się do przykładu Powstania. Wystarczy popatrzeć na nasze mamy. Całe życie zajmują się swymi dziećmi, zmieniając im pieluchy, piorąc brudne ubrania, ucząc, odrabiając z nimi lekcje, karmiąc itd., itp. Często równocześnie pracując zawodowo. Czy dlatego, że uważają to za najprzyjemniejsze z zajęć? Wątpię. Ale z miłości dla dzieci z radością służą im wbrew uczuciom zmęczenia, czy nawet zniechęcenia. Każdy ma swe złe dni, każdy ma okresy takie, że ma wszystkiego dość, a jednak każda matka przełamuje się, by przygotować dziecku obiad, wykąpać je i położyć je do snu.
Błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty całe dziesięciolecia miała okres ciemnej nocy swej duszy. Wiele, wiele lat nie odczuwała żadnej obecności Boga. A jednak nikt nawet tego się nie domyślał. Zawsze miała dla każdego uśmiech, zawsze pozostawała wierna swym ideałom. Zawsze widziała w każdym człowieku Jezusa, którego kochała nad wszystko, nawet, jak nie odczuwała, że On ją także kocha. Ale wiedziała, że Jego uczucia są niezmienne i nawet, gdy serce jej tego nie dawało odczuć, gdy szatan podszeptywał, że Boga nie ma, ona potrafiła sobie wytłumaczyć, że to tylko próba.
Matka Teresa całe godziny spędzała przed Najświętszym Sakramentem, adorując Jezusa. Mimo, że nie odczuwała Jego obecności. Ale wierzyła, że On jest obecny. Wierzyła, bo jej tak podpowiadał rozum, nawet, jak serce tego nie czuło.
Jej wewnętrzna pustka także chroniła ją od pychy i egzaltacji w kontaktach z mediami. Przemawiała przed głowami państw i parlamentami narodów, otrzymywała owacje na stojąco na tak liberalnych uniwersytetach jak Harvard, mówiąc o złu aborcji, była laureatką nagrody Nobla, była powszechnie podziwiana, lubiana i hołubiona przez wielu. Bez tego doświadczenia pustki w swej duszy mogłaby łatwo stać się dumna ze swych osiągnięć i dokonań. Tymczasem pozostała zawsze bardzo skromna, zawsze szczera i zawsze gotowa służyć innym.
Mówienie więc o hipokryzji w jej przypadku to jakieś totalne nieporozumienie. Właśnie cała jej zasługa polega na tym, że była wierna wbrew uczuciom. Że pozostała wierna swym ideałom, swej wierze, swym obietnicom mimo, że zupełnie nie odczuwała z tego powodu radości i szczęścia. Na tym właśnie polega jej wielkość, a nie jej słabość. I jest jeszcze jeden aspekt tego, czemu media nie rozumieją Matki Teresy. Dla tych, co piszą o niej w Timesie, czy Newsweeku, czarna noc duszy nie byłaby żadnym tragicznym przeżyciem. Brak odczuwania Boga nie bolałby ich, bo oni i tak w Boga nie wierzą. Dla nich problemem jest to, że Boga jednak czasem odczuwają. I to motywuje ich do pisania tych wszystkich bzdur. Po prostu starają się zagłuszyć własne sumienia.
Witam serdecznie,
ReplyDeletebardzo sie cieszę, że ukazał się ten tekst mówiący o przeżywaniu ciemnej nocy. Myślę, że wielu chrześcijan przeżywa taki stan nie zdając sobie z tego sprawy. Przez inne osoby odczytywane jest jako obniżony nastrój, czy początek depresji i na siłę w imię przyjaźni każdy chce rozweselać. Niepotrzebnie.
Tak, jak tu Piotrze zaznaczyłeś, ten stan chroni przed popadnięciem w pychę, zgrzeszeniem, a tak wielcy jak Matka Teresa naprawdę rozumieją czym jest grzech. Więc doświadczanie tego stanu jest niejako błogosławieństwem.
Nie znam treści artykułu do którego się odnosisz, ale dla mnie to bynajmniej nie ma znaczenia. Widać tak już ma być, że temat musi się znaleźć i najlepiej zagrać na uczuciach innych. Dla mnie znaczenie ma Prawda, która jest w Bogu.
Pora chyba już wyrosnąć ze świata disneyowskiego i zacząć żyć tak jak to Bóg zaplanował.
Serdeczne z Bogiem!