Nigdy nie byłem działaczem, członkiem jakiś organizacji, jakiegoś ruchu. Te organizacje, do których się zapisałem, jak Militia Immaculata, czy Knights of Columbus, nie wymagają w zasadzie fizycznej obecności na zebraniach. Oczywiście, że lepiej by było, jakbym się przyłączył aktywnie do różnych akcji jakie organizują na przykład Rycerze Kolumba, ale mój charakter pracy de facto wyklucza taką możliwość. Tak było też i z ruchem Pro Life. Ruchem mającym na celu obronę życia ludzkiego od poczęcia do naturalnej śmierci. Ograniczałem się do pisania czasem o tym ruchu, noszenia podkoszulków z napisem „PRO LIFE”, do nalepek na ciężarówce. Jednak ponieważ parę dni temu rozpoczęła się w Stanach akcja 40-dniowego postu i modlitw dla obrony ludzkiego życia i zakończenia aborcji, a ja akurat byłem w domu, postanowiłem się przyłączyć.
Oczywiście modlitwy i post to w pewnym sensie najłatwiejsza część tej akcji. Przynajmniej dla mnie. Wymaga tylko decyzji, ale można potem już nie opuszczając domu, czy też w czasie jazdy, wypełniać swoje postanowienia. Akcja jednak polegała także na modlitwie i czuwaniu przed kliniką aborcyjną. Aby dać świadectwo swym wierzeniom, sprowokować ludzi do myślenia, może spowodować to, że ktoś zobaczywszy nas przemyśli czym rzeczywiście jest aborcja i odstąpi od decyzji zabicia swego dziecka. Poszedłem więc pierwszego dnia pod klinikę, spodziewając się, że zastanę tam kilkadziesiąt osób, złączonych na wspólnej modlitwie. Stanę sobie z boczku, nie zauważony przez nikogo i dołączę do modlitw.
Rzeczywistość okazała się jednak troszkę inna. Pod kliniką były cztery kobiety i kilkoro dzieciaków. Nie bardzo więc mogłem się gdzieś ukryć w kąciku, zobaczono mnie od razu i powitano serdecznie. Na dodatek, ponieważ był to pierwszy dzień akcji, panie te musiały udać się wkrótce do kościoła na pierwsze spotkanie z potencjalnymi uczestnikami akcji. Na następną godzinę mogła zostać tylko jedna z nich, a później i ona musiała odejść. Tak więc zostałem sam i z kogoś, kto nigdy w życiu nie brał udziału w takiej akcji znalazłem się w samym centrum wydarzeń.
Sama klinika, w której dokonuje się aborcji znajduje się kilkadziesiąt metrów od skrzyżowania z jedną z głównych arterii komunikacyjnych w Charlotte. Dużo ludzi w godzinach szczytu przejeżdża tamtędy i czekając na zmianę świateł stoi dokładnie naprzeciwko kliniki. Z jednej strony więc jest to doskonałe miejsce na taki protest, ale z drugiej wiąże się to z tym, że człowiek słyszy to, co inni myślą o takim proteście. Wielu co prawda popiera i okazuje swoje poparcie, ale nie brakuje i takich, którzy są za utrzymaniem legalności aborcji i głośno i wyraźnie mówią co myślą o takich jak ja.
Na szczęście czasy, gdy policja aresztowała uczestników takich protestów już minęły. Sąd Najwyższy ustalił, jakie zasady mają obowiązywać w czasie takiego apelu i jak widać na zdjęciu, rozciągnięto na trawniku przed kliniką czerwoną tasiemkę, której nam nie wolno było przekraczać. Jedyna niedogodność więc to konieczność wysłuchiwania często obraźliwych i agresywnych komentarzy. Ale to tylko świadczy o tym, że taki protest działa i że jest potrzebny.
Ponieważ wyraziłem gotowość dodatkowego uczestnictwa w tej akcji, wyznaczono nam jedną godzinę w sobotę. Przyszliśmy całą rodziną i modliliśmy się wspólnie przed kliniką. Ponieważ był to już wieczór, czas nasz miną spokojnie. Samochody przejeżdżały tylko obok, czasem zwalniając, aby przeczytać na czym polega ta akcja i przeciw czemu protestujemy. A ja piszę o tym tylko z jednego powodu: Aby pokazać, że tego typu akcje, aby mogły się udać, wymagają naszego w nich uczestnictwa. Nie zakładajmy, że jak jest coś organizowane, to na pewno ktoś tam przyjdzie i to zrobi, bo ten ktoś to często musi być ktoś z nas. Czasem bez nas akcja upadnie, będzie się rwała, nie będzie mogła odnieść sukcesu. I nie przejmujmy się, że nigdy jeszcze czegoś takiego nie robiliśmy. Zawsze musi być przecież ten pierwszy raz.
I nie musi to być taka akcja jak te nasze 40 dni dla życia. Może to być choćby pomoc w stołówce dla bezdomnych. Może to być kółko różańcowe w parafii. Może to być pomoc udzielana starszym ludziom żyjącym w naszym sąsiedztwie. Może to być cokolwiek. W końcu nie zapominajmy, że na Sądzie Ostatecznym nie będziemy sądzeni tylko z tego, jakie popełniliśmy grzechy, ale i z tego, a może nawet przede wszystkim z tego, jakiego dobra nie uczyniliśmy. A dobro to powinniśmy czynić nie dlatego, że się boimy piekła, ale z miłości do Boga i ludzi. Bo rzeczy te są nierozdzielne. Święty Jan, umiłowany uczeń Jezusa, przypomina nam:
Jeśliby ktoś mówił: Miłuję Boga, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi. Takie zaś mamy od Niego przykazanie, aby ten, kto miłuje Boga, miłował też i brata swego. (1 J 4, 20-21)
A miłość to nie jest coś, co się mówi, nie jest to nawet coś, co się czuje. Prawdziwa miłość to jest coś, co się robi. Zakaszmy więc rękawy i zabierajmy się do roboty. Ja przeżyłem swoją inicjację w ruchu "Pro Life". Naprawdę nie bolało, a pozostała satysfakcja z dobrze wykonanego obowiązku. A jak naprawdę wykonamy swą pracę dobrze, na pewno usłyszymy od Pana te słowa:
Dobrze, sługo dobry i wierny! Byłeś wierny w rzeczach niewielu, nad wieloma cię postawię: wejdź do radości twego pana! (Mt 25,21)
Dzisiaj w Stanach zjednoczonych rozpoczęła się kampania pod nazwą „40 DAYS FOR LIFE”. Tej jesieni 89 miast w 33 stanach przyłączyło się do tej akcji. Ma ona na celu zwiększyć zainteresowanie i wiedzę problemem aborcji, uratować wiele nienarodzonych dzieci, przynieść uzdrowienie duszy tym, którzy zabili swoje dziecko i przygotować Amerykę na początek końca legalnego zabijania nienarodzonych dzieci.
Akcja odbywa się od dzisiaj, 26. września do 4. listopada i składa się z trzech elementów:
1. Modlitwa i post.
Pierwsze, najważniejsze, co można uczynić, co każdy z nas może zrobić, to modlitwa. W modlitwie każdy może się przyłączyć do tej kampanii. Nie tylko w USA, ale na całym świecie. Bo to nie jest problem Ameryki, to problem ludzkości. Wszyscy ludzie są naszymi braćmi i wszyscy są dziećmi Bożymi. Za wszystkich Jezus oddał swe życie na Krzyżu i za wszystkich mamy obowiązek się modlić.
Ponieważ jednak Biblia nas uczy, że pewne złe duchy można wyrzucić tylko modlitwą i postem, organizatorzy tego ruchu serdecznie zachęcają do tego, by swe modlitwy wspomóc jakąś formą postu. Każdy sam w swoim sercu oceni ile może poświęcić Bogu. Nie musi to nawet być post od pokarmów, może być od telewizji, plotkowania, spędzania bezużytecznych godzin na czatach i innych stronach internetowych, post od złego języka i złego spojrzenia, post od grzechu. Ale post o chlebie i wodzie na pewno nikomu także nie zaszkodzi. ;)
2. Pokojowe czuwanie.
Drugą rzeczą, jaką będziemy robić w czasie tych 40 dni, to pokojowe czuwanie naprzeciwko klinik aborcyjnych, modląc są o ich zamknięcie i oferując gotowość pomocy wszystkim tym, którzy może nie widzą innego wyjścia, niż zabicie własnego dziecka. Modlitwa taka ma wielką moc, ratuje życie dzieciom i o ile nie jest niczym nadzwyczajnym w USA spotkanie modlących się ludzi przed klinikami zabijającymi dzieci, to w czasie tej akcji czuwanie będzie trwało niezmiennie przez całą dobę, dzień i noc, przez okres 40 dni.
Ja nigdy jeszcze nie modliłem się pod kliniką aborcyjną. Zawsze chciałem to zrobić, nigdy nie było czasu. Ale dzisiaj na pewno pójdę tam pierwszy raz i jestem pewien, że nie będzie to ostatni. Pójdziemy tam też z dziećmi, żeby pomodlić się całą rodziną i dać świadectwo naszym przekonaniom. W końcu Victoria urodziła się w 24. tygodniu ciąży, w momencie, gdy co roku tysiące innych matek decyduje się na zabicie swojego dziecka. Albo może inaczej: Są do tego namawiane, przymuszane presją społeczną, sytuacją domową, własnym strachem i tym, że nie widzą wyjścia ze swej trudnej sytuacji. Dlatego nie oskarżam tu nikogo, ale chciałbym dać świadectwo prawdzie.
3. Wyciągnięcie ręki do lokalnej społeczności.
W czasie tych 40 dni akcji jej uczestnicy aktywnie będą starali się dotrzeć do wszystkich mieszkańców naszego miasta z wiadomością o niej. Będą petycje do podpisania i ulotki informujące. Ludzie będą chodzili od drzwi do drzwi informując o akcji, będą informacje udostępnione mediom, uczelniom, kościołom itd., itp.
Dlaczego 40 dni? W biblijnej historii Bóg niejednokrotnie używał okresów 40-dniowych by odmienić ludzi, społeczności i narody. 40 dni padał deszcz w czasach Noego, przynosząc oczyszczenie i niszcząc zło:
40 dni modlił się Mojżesz na Górze Synaj,
40 dni Goliat urągał Izraelitom, odmieniając serce Dawida, który zdobył się na odwagę i go pokonał.
Niniwa została uratowana przez 40 dniowy post i modlitwę na skutek ostrzeżeń Jonasza.
Jezus przez 40 dniowy post na pustyni przygotował się do swej działalności, która odmieniła świat.
Po zmartwychwstaniu Jezus przez 40 dni pouczał swych apostołów, którzy zostali całkowicie odmienieni.
My także możemy odmienić świat naszymi czterdziestoma dniami. Akcje takie przynoszą rezultaty. W wielu miastach doprowadziły do zamknięcia młynów aborcyjnych. Uratowały wiele ludzkich istot. Amerykanie coraz częściej zdają sobie sprawę, że coś z tą legalizacją aborcji w czasie całych dziewięciu miesięcy ciąży jest nie tak. Że jak co trzecia ciąża kończy się zabiciem dziecka, jak ponad 40 milionów dzieci zostało zamordowanych od legalizacji tej zbrodni, jak nawet zabijane są dzieci zupełnie zdrowe, dzieci zupełnie zdrowych matek i to w siódmym, ósmym, czy dziewiątym miesiącu ciąży, to te „prawa kobiece” zaszły naprawdę zbyt daleko.
Oczywiście każde życie ludzkie jest tak samo wartościowe i Kościół uczy, Bóg uczy, że zabicie dziecka w dziewiątym miesiącu ciąży jest takim samym grzechem, jak zabicie go w dziewiątym dniu. Jednak aby odmienić ludzkie serca, trzeba czasem apelować do uczuć. A te inaczej spostrzegają zabicie dziecka które „wygląda jak dziecko”, niż zabicie go zaraz po jego poczęciu. Jednak z naukowego, teologicznego, filozoficznego punktu widzenia nie ma tu różnicy: Żywy organizm, mający DNA człowieka jest człowiekiem.
Co więcej, kod genetyczny nowego życia w organizmie matki różni się od samego początku od jej kodu genetycznego. Nie jest to więc nigdy część jej organizmu, zawsze jest to inny człowiek. Łatwo sobie to wyobrazimy, gdy pomyślimy o momencie w którym archanioł Gabriel zwiastował Maryi, że została matką Bożego Syna. Dziecko, które w tym momencie powstało w jej łonie było od początku Synem Bożym, nie częścią Jej organizmu, prawda? I tak jest z każdym nowym człowiekiem.
Gdy sobie to uświadomimy, to staje się jasne, że aborcja jest zabiciem niewinnego człowieka. Jest niewyobrażalną wręcz zbrodnią. Jednak od razy chciałem tu dodać, że żadna zbrodnia nie jest zbyt wielka, by jej Bóg nie mógł wybaczyć. Matki decydujące się na taki krok, jeszcze raz to podkreślę, często są zaszczute, zahukane, zabłąkane w swej trudnej sytuacji, często właśni rodzice i bliscy kładą wielki nacisk na to, by przerwały ciążę i nawet w swej rozpaczy nie są w stanie dostrzec tego, czym obiektywnie jest ten czyn, na który się zdecydowały.
Opamiętanie przychodzi często znacznie później i żyją one całe lata w stanie depresji, żalu za tym, co się stało, z tęsknotą za swym dzieckiem, którego nigdy nie zobaczą. Ale pomoc dla nich istnieje. W Stanach jest wiele możliwości pomocy takim matkom. Bardzo dobrą organizacją jest Rachel’s Vineyard Ministries, www.rachelsvineyard.org . A ponieważ w Stanach są miliony matek, które miały aborcję, one to paradoksalnie są częścią tego ruchu, który powoduje odmianę serc społeczeństwa USA. One bowiem widzą w swoim życiu, że nie był to „zwykły zabieg” jak wyrwanie zęba, czy usunięcie wyrostka robaczkowego. Widzą jak głębokie rany w ich psychice zostawiła ta tragiczna decyzja i jak bardzo trudno jest potem z nią żyć.
Aborcja nie rozwiązuje żadnych problemów. Nie pomaga kobiecie i z pewnością nie pomaga nienarodzonemu dziecku. Aborcja powoduje całą masę nowych problemów zdrowotnych, tworząc rany na ciele, duszy i psychice człowieka. I o ile rany na ciele czasem są nieodwracalne, to rany w sferze psychiki leczą takie organizacje jak Rachel’s Vineyard Ministries. Częścią tej terapii jest pogodzenie się z Bogiem, przez spowiedź świętą i przeproszenie Go. On na pewno wybaczy i, jak ojciec z przepowiedni o synu marnotrawnym, wybiegnie z rozpostartym ramionami przytulić powracającą na łono rodziny córkę.
A ja na koniec chciałbym podać tylko kilka linków i zachęcić do przyłączenia się do tej kampanii. Tych, którzy są w Stanach do aktywnego udziału w modlitwach pod klinkami mi aborcyjnymi, tych w Polsce i innych krajach proszę o post i modlitwy w tej intencji. Zwłaszcza kapłanów i siostry zakonne, ale też wszystkich ludzi dobrej woli. Bo wspólnie możemy naprawdę zatrzymać bieg historii i odwrócić to zło, jakie się stało gdy aborcja została zalegalizowana. Jestem przekonany, że już niedługo będzie ten dzień, gdy odmieni się nie tylko prawo, ale głownie serca Amerykanów i gdy aborcja będzie czymś tak odstręczającym i oburzającym dla wszystkich, jak teraz jest choćby niewolnictwo.
Informacje ogólne o akcji „40 dni dla życia” można znaleźć tutaj: www.40daysforlife.com, lista miast biorących aktywny udział w akcji jest : TUTAJ, a strona informująca o akcji w mojej rodzinne j Charlotte : TUTAJ. Dzisiaj także, 26. września, o 19:15 w kościele św. Anny, zaraz po mszy która zacznie się o 18:15, będzie spotkanie informujące o tej kampanii w Charlotte i będzie można zapisać się na konkretną godzinę czuwania pod kliniką aborcyjną. Można też po prostu się tam zjawić o dowolnej porze i dołączyć się do modlitw. Jeszcze raz serdecznie zapraszam wszystkich do przyłączenia się do tej akcji. Serdeczne Bóg zapłać.
„Drogie dzieci! Również dziś wzywam was, by wasze serca płonęły jak najgorętszą miłością do Ukrzyżowanego i byście nie zapomnieli, że oddał Swe życie z miłości do was, abyście i wy zostali zbawieni. Dziatki, medytujcie i módlcie się, aby wasze serce otworzyło się na Bożą miłość. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”
Wiem, że kazania powinno się pisać przed, nie po mszy świętej, ale ja zawsze byłem spóźniony ze wszystkim, więc i to „kazanie” będzie na wczoraj. No, może na dzisiaj rano. Tak czy inaczej jest spóźnione. Ale ponieważ Słowo Boże zawsze jest aktualne, to może wielkiego nieszczęścia nie będzie. A dzisiaj w Kościele czytaliśmy Ewangelię z przypowieścią o synu marnotrawnym. Jednak o tej przypowieści pisałem poprzednio już parokrotnie, więc może tylko przypomnę, że te teksty można znaleźć TUTAJ i TUTAJ. Dzisiaj chciałbym podzielić się uwagami na temat pozostałych czytań z dzisiejszej mszy świętej.
Kościół zawsze stara się dobierać czytania parami. Nie jest nigdy przypadkiem, że akurat to, a nie inne czytanie ze Starego Testamentu jest dobrane do Ewangelii. Święty Augustyn powiedział, a Kościół za nim powtarza: "Nowy Testament jest ukryty w Starym, natomiast Stary znajduje wyjaśnienie w Nowym" – Novum in Vetere latet et in Novo Vetus patet (Św. Augustyn, Quaestiones in Heptateuchum, 2, 73: PL 34, 623; por. Sobór Watykański II, konst. Dei verbum, 16). Nie da się więc zrozumieć Słowa Bożego, gdy się nie czyta Biblii jako jednej całości. A ponieważ „Nieznajomość Pisma Świętego jest nieznajomością Chrystusa” (to święty Hieronim), to widać jak ważne jest, by to Pismo poznać i zrozumieć.
Dzisiejsze pierwsze czytanie było z Księgi Wyjścia, rozdział 32. Jak pamiętamy wszyscy, Izraelici pod wodzą Mojżesza zmierzają przez pustynię do Ziemi Obiecanej. Ale nie wszystko jest tam tak, jak być powinno. Ciężko im się wyzbyć nawyków, jakich nabrali przez lata mieszkania wśród Egipcjan i gdy Mojżesz zostawił ich samych, by spotkać się z Panem na Synaju, zrobili sobie bożka, złotego cielca i oddawali mu boską cześć. Bóg się rozgniewał, a dzisiejszy fragment tej księgi przytacza nam rozmowę na ten temat między Bogiem a Mojżeszem:
Gdy Mojżesz przebywał na górze Synaj, Bóg rzekł do niego: Zstąp na dół, bo sprzeniewierzył się lud twój, który wyprowadziłeś z ziemi egipskiej. Bardzo szybko odwrócili się od drogi, którą im nakazałem, i utworzyli sobie posąg cielca ulanego z metalu i oddali mu pokłon, i złożyli mu ofiary, mówiąc: Izraelu, oto twój bóg, który cię wyprowadził z ziemi egipskiej. I jeszcze powiedział Pan do Mojżesza: Widzę, że lud ten jest ludem o twardym karku. Zostaw Mnie przeto w spokoju, aby rozpalił się gniew mój na nich. Chcę ich wyniszczyć, a ciebie uczynić wielkim ludem.
Bardzo mi się podoba ten fragment, bo wybrany naród Boga nagle stał się „ludem Mojżesza”. Zagniewany Bóg już nie nazywa ich swoim narodem, mówi Mojżeszowi: „…sprzeniewierzył się lud twój, który wyprowadziłeś z ziemi egipskiej…”.
Co więcej daje Bóg Mojżeszowi niesamowitą obietnicę:Chcę ich wyniszczyć, a ciebie uczynić wielkim ludem.
Każdy, kto zna choć trochę kulturę wschodu wie, jak kusząca była taka propozycja. Dzieci zawsze były widziane tam jako wielkie błogosławieństwo i każdy, kto miał dużą rodzinę, kto tworzył wielki klan, miał poważanie i był uważany za kogoś szczególnie wybranego przez Boga. Izraelici zawsze uważali się za dzieci „Abrahama, Izaaka i Jakuba” i zawsze mieli poczucie, że są jedną, wielką rodziną. Nagle Bóg obiecuje Mojżeszowi, że nowy naród wybrany będzie jego narodem, jego ludem. Ale Mojżesz zaczyna prosić Boga za swymi braćmi. Odrzuca kuszącą propozycję i wstawia się za Izraelitami, którzy tak bardzo zgrzeszyli przeciw Bogu. Przypomina też Mu, że ten lud jest Jego, zawsze był. Nie Mojżesza, nie nikogo innego, ale właśnie jedynego Boga: Mojżesz jednak zaczął usilnie błagać Pana, Boga swego, i mówić: Dlaczego, Panie, płonie gniew Twój przeciw ludowi Twemu, który wyprowadziłeś z ziemi egipskiej wielką mocą i silną ręką? Wspomnij na Abrahama, Izaaka i Izraela, Twoje sługi, którym przysiągłeś na samego siebie, mówiąc do nich: Uczynię potomstwo wasze tak liczne jak gwiazdy niebieskie, i całą ziemię, o której mówiłem, dam waszym potomkom, i posiądą ją na wieki. Wówczas to Pan zaniechał zła, jakie zamierzał zesłać na swój lud.
Oczywiście nie znaczy to wcale, że Bóg zmienił zdanie. Że postanowił wykonać plan „B”. Bóg od początku wiedział, co się stać musi. Nie wiedział tego jednak Mojżesz i cała ta rozmowa była potrzebna jemu, nie Bogu. Jest to prawda, którą każdy z nas powinien sobie uświadomić. Jak się modlimy, żeby zmienić Boga, to możemy sobie darować te modlitwy. To się na pewno nie stanie. Modlić się powinniśmy po to, żeby Bóg odmienił nas.
I to nas przenosi do drugiego czytania i do osoby Świętego Pawła. On sam, jak pisze w Liście do Tymoteusza, był kiedyś bluźniercą, prześladowcą i oszczercą. Ale też przyznaje, że działał z nieświadomością i w niewierze. Otrzymał łaskę i przejrzał na oczy, nawet jak towarzyszyła temu chwilowa utrata wzroku. Ale czasem tak musi być, czasem musimy oślepnąć, żeby nasze dusze zaczęły jasno widzieć. Święty Paweł przypomina, że Jezus przyszedł na świat zbawić grzeszników, spośród których on, Paweł, jest pierwszy.
Ale Święty Paweł także przypomina nam swą postawą Mojżesza, bo i on sam był nieodrodnym dzieckiem Narodu Wybranego i kochał go do tego stopnia, że gotów był nawet oddać swoje zbawienie za nawrócenie się swoich braci:
Prawdę mówię w Chrystusie, nie kłamię, potwierdza mi to moje sumienie w Duchu Świętym, że w sercu swoim odczuwam wielki smutek i nieprzerwany ból. Wolałbym bowiem sam być pod klątwą [odłączony] od Chrystusa dla [zbawienia] braci moich, którzy według ciała są moimi rodakami. Są to Izraelici, do których należą przybrane synostwo i chwała, przymierza i nadanie Prawa, pełnienie służby Bożej i obietnice. (Rz 9,1-4)
Niesamowite słowa i niesamowite bohaterstwo. Jak Mojżesz na Syjonie, tak Święty Paweł tutaj gotowi są do największych poświęceń dla swych braci, aby tylko oni uzyskali zbawienie. Odrzucając zaszczyty, odrzucając honory, poświęcając się dla innych ludzi. Jakże to odmienna postawa od tej, jaką pokazał brat syna marnotrawnego z dzisiejszej Ewangelii. Brat, który był pełen zawiści, zły na ojca, że przebaczył bratu to, co według niego było niewybaczalnym grzechem.
Oczywiście teraz trzeba by popatrzyć do lustra. Kogo tam zobaczymy? Czy Mojżesza błagającego za swych błądzących współplemieńców? Czy Pawła gotowego oddać swe zbawienie dla zbawienia swych rodaków? Czy może starszego brata z przypowieści, wściekłego, że ktoś komuś coś wybaczył? Czy nam w ogóle leży na sercu dobro naszych rodaków? Czy modlimy się za nich, pościmy w ich intencji, czy raczej najchętniej posłalibyśmy ich wszystkich do piekła? Bo łatwo się oburzać na starszego brata z przypowieści o synu marnotrawnym, dużo trudniej zauważyć, że to my sami nim jesteśmy.
Parę dni temu minęła 10. rocznica śmierci błogosławionej Matki Teresy z Kalkuty. W związku z tym wiele się pisało i mówiło o niej w ostatnim czasie. Zwłaszcza o „ciemnej nocy duszy” Matki Teresy. Pewne media, negatywnie nastawione do chrześcijaństwa, przedstawiały to przeżycie Matki Teresy jako coś negatywnego, starając się ją wręcz przedstawić jako hipokrytkę.
Wielu świętych, mistyków przeżywało takie okresy braku odczuwania Boga. Stany duszy, w których odczuwali, że są zupełnie opuszczeni przez Boga. Przede wszystkim nasuwa się tu święty Jan od Krzyża, który napisał nawet książkę na ten temat, ale wiemy też, że i św. Tereska i święta Faustyna i wielu innych przeżywało podobne okresy. Czym jest ta „ciemna noc duszy” i o co w tym wszystkim chodzi? Dlaczego tak trudno niektórym zrozumieć istotę takiego doświadczenia? I dlaczego Bóg tak doświadcza pewne osoby?
Bardzo łatwo jest wierzyć w Boga, pozostawać w stanie łaski i euforii, gdy znajdujemy się wśród osób głęboko wierzących, świętych i entuzjastycznie nastawionych do wiary i Boga. Każdy, kto był na pielgrzymce wie, jak bardzo się „chce wierzyć”, jak bardzo się chce oddać swe cale życie Bogu i jaki się ma spokój w swym sercu. Ale potem pielgrzymka się kończy i zaczynają się schody. Spotykamy inne osoby, wchodzimy w inne środowisko i nagle okazuje się, że i z utrzymaniem naszej świętości zaczynamy mieć niejakie problemy. Bez poparcia, pomocy braci-chrześcijan, bez wzajemnej zachęty do wytrwania w świętości zaczynamy się często załamywać w swych zamiarach i ulegamy wpływom tego, co nam ma do zaoferowania otaczający świat.
Wtedy właśnie przechodzimy prawdziwą próbę. Wtedy, nie na pielgrzymce, okazuje się, ile jest warta nasza wiara. Jaka naprawdę jest nasza miłość do Boga. Nie trudno być świętym, gdy nie odczuwamy pokus. Nie trudno być świętym, gdy jesteśmy na bezludnej wyspie. Bez telewizji, gazet, radia, ale za to z Biblią, która jako jedyna rzecz uratowała się z rozbitego okrętu. Z samych nudów zabralibyśmy się za Jej czytanie. Ale prawdziwa próba zaczęłaby się, jakby na tę wyspę dostała się grupa szwedzkich modelek z innego rozbitego okrętu i okazałoby się, że następne miesiące, czy lata musi człowiek spędzić w ich towarzystwie. Czy wtedy sięgalibyśmy także po Biblię? Czy wtedy by pamiętalibyśmy, że gdzieś za morzem w domu czeka żona?
Czasem wydaje nam się, że mistycy mają łatwe życie. Oglądają Boga twarzą w twarz. Nie muszą mieć wątpliwości, jak każdy z nas, czy Bóg rzeczywiście istnieje, czy to, co nas uczy Kościół jest prawdziwe, czy warto przestrzegać przykazań i starać się według nich żyć. Oni „wiedzą”, nie „wierzą”. Ale właśnie dlatego otrzymują oni to, co znamy jako „ciemna noc duszy”. To coś więcej, niż brak odczuwania Boga. To odczucie, że Boga nie ma. To odczucie, jakiego doświadczył Jezus na Krzyżu, gdy wołał: „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mt 27,46b) Ale to nie był krzyk rozpaczy. Ani Jezus, ani wszyscy święci nie odczuwający obecności Boga nie tracą nadziei. Wbrew uczuciom. W końcu Jezus zaraz potem, z ufnością małego dziecka, mówi: „Ojcze, w Twoje ręce powierzam ducha mojego.” (Łk 23,46)
Współczesne media starają się nam wmówić, że powinniśmy robić tylko to, co nam sprawia przyjemność. Jeżeli coś jest odczuwane jako przyjemne, to na pewno jest dobre. Stosując takie kryteria rzeczywiście odczucie ciemnej nocy duszy jest niezrozumiałe. Ale przecież nie musimy nawet uciekać się do religii, do Boga. Przypomnijmy sobie choćby Powstanie Warszawskie. Żołnierze tego powstania mieli po kilkanaście lat. Wiedzieli, że mogą zapłacić za udział w tym powstaniu najwyższą cenę. A jednak ochoczo brali w nim udział. Czy dlatego, że odczuwali jakąś przyjemność w umieraniu w wieku osiemnastu lat? Zapewniam Was, że nie. Ale wiedzieli, że są pewne wartości ważniejsze od tego, co odczuwamy.
Tak jest na każdym kroku. Nie musimy wcale odwoływać się do przykładu Powstania. Wystarczy popatrzeć na nasze mamy. Całe życie zajmują się swymi dziećmi, zmieniając im pieluchy, piorąc brudne ubrania, ucząc, odrabiając z nimi lekcje, karmiąc itd., itp. Często równocześnie pracując zawodowo. Czy dlatego, że uważają to za najprzyjemniejsze z zajęć? Wątpię. Ale z miłości dla dzieci z radością służą im wbrew uczuciom zmęczenia, czy nawet zniechęcenia. Każdy ma swe złe dni, każdy ma okresy takie, że ma wszystkiego dość, a jednak każda matka przełamuje się, by przygotować dziecku obiad, wykąpać je i położyć je do snu.
Błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty całe dziesięciolecia miała okres ciemnej nocy swej duszy. Wiele, wiele lat nie odczuwała żadnej obecności Boga. A jednak nikt nawet tego się nie domyślał. Zawsze miała dla każdego uśmiech, zawsze pozostawała wierna swym ideałom. Zawsze widziała w każdym człowieku Jezusa, którego kochała nad wszystko, nawet, jak nie odczuwała, że On ją także kocha. Ale wiedziała, że Jego uczucia są niezmienne i nawet, gdy serce jej tego nie dawało odczuć, gdy szatan podszeptywał, że Boga nie ma, ona potrafiła sobie wytłumaczyć, że to tylko próba.
Matka Teresa całe godziny spędzała przed Najświętszym Sakramentem, adorując Jezusa. Mimo, że nie odczuwała Jego obecności. Ale wierzyła, że On jest obecny. Wierzyła, bo jej tak podpowiadał rozum, nawet, jak serce tego nie czuło.
Jej wewnętrzna pustka także chroniła ją od pychy i egzaltacji w kontaktach z mediami. Przemawiała przed głowami państw i parlamentami narodów, otrzymywała owacje na stojąco na tak liberalnych uniwersytetach jak Harvard, mówiąc o złu aborcji, była laureatką nagrody Nobla, była powszechnie podziwiana, lubiana i hołubiona przez wielu. Bez tego doświadczenia pustki w swej duszy mogłaby łatwo stać się dumna ze swych osiągnięć i dokonań. Tymczasem pozostała zawsze bardzo skromna, zawsze szczera i zawsze gotowa służyć innym.
Mówienie więc o hipokryzji w jej przypadku to jakieś totalne nieporozumienie. Właśnie cała jej zasługa polega na tym, że była wierna wbrew uczuciom. Że pozostała wierna swym ideałom, swej wierze, swym obietnicom mimo, że zupełnie nie odczuwała z tego powodu radości i szczęścia. Na tym właśnie polega jej wielkość, a nie jej słabość. I jest jeszcze jeden aspekt tego, czemu media nie rozumieją Matki Teresy. Dla tych, co piszą o niej w Timesie, czy Newsweeku, czarna noc duszy nie byłaby żadnym tragicznym przeżyciem. Brak odczuwania Boga nie bolałby ich, bo oni i tak w Boga nie wierzą. Dla nich problemem jest to, że Boga jednak czasem odczuwają. I to motywuje ich do pisania tych wszystkich bzdur. Po prostu starają się zagłuszyć własne sumienia.