Mam za sobą pierwszy dzień w nowej pracy. Jak zatem było?
Pierwszy dzień zawsze jest stresujący. Jeździłem z kierowcą, który pracuje tam już siedem lat, a na naczepie mieliśmy towar do najgorszych miejsc w mieście. Jego zadaniem było pokazać mi jak tam sobie poradzić i sprawdzić, czy rzeczywiście to zrobię.
Polak, który był moim przewodnikiem powiedział, że niedawno zadzwonił do niego dyspozytor i poprosił go, by podjechał do jednego ze sklepów, bo tam świeżo przyjęty kierowca od trzech godzin usiłuje cofnąć do rampy. Sklep ten nie przyjmuje towaru po 21, ze względu na bliskie sąsiedztwo domów, których mieszkańcom przeszkadza hałas. Tymczasem to już była 23, a kierowca nadal walczył. A przecież to był doświadczony szofer, jeden z lepszych.
Gdy przyjmowaliśmy się do pracy, dwóch kierowców i dwóch ładowaczy, dyrektor przywitał nas i pogratulował, mówiąc, że wie, że jesteśmy jednymi z najlepszych, bo na każde miejsce pracy u nich przypada co najmniej stu kandydatów. Po czym zapytał, czy są wśród nas kierowcy. Gdy się przedstawiliśmy, powiedział, że naszym przypadku to jest bliżej tysiąca kandydatów na jedno miejsce. Zatem jesteśmy "crème de la crème", najlepsi z najlepszych.
Miałem więc lekkiego stresa, jadąc do tego "legendarnego" miejsca, ale okazało się, że wcale nie taki diabeł straszny, jak go malują. Jasne, musiałem "podciągnąć" kilka razy, zanim udało się wjechać, ale nie zajęło to więcej, niż pięć minut. Inne sklepy były łatwiejsze, choć w każdym z nich trzeba uważać. Bo uważać trzeba wszędzie.
Po rozładowaniu pierwszej naczepy, w trzech sklepach i zabraniu pustych palet i skrzynek z czwartego wróciliśmy na bazę. Zabraliśmy drugą naczepę, tym razem lodówkę i mieliśmy jeszcze cztery sklepy. Po 11 godzinach powrót i koniec pracy. Tankowanie auta, przemycie szyb i powrót do domku. Kolejny dzień w pracy w piątek.
Mój "trener" powiedział, że on stara się brać dodatkowe dni, gdy to jest możliwe, więc często pracuje sześć dni w tygodniu i że zarobił w ubiegłym roku ponad 80 tys dolarów. Ja, rzecz jasna, nie zarobię tyle w pierwszym roku, bo też do maksymalnej stawki będę dochodził przez trzy lata, ale nawet, gdyby na to trzeba zaczekać parę lat, to warto. Lokalna praca kierowcy z takimi zarobkami to jest coś.
A przecież tam jest nie tylko pensja, ale są dodatkowe formy wynagradzania kierowców. "Safety bonus", dodatek za bezpieczną, bezwypadkową i bez mandatów jazdę, który może w skali roku przekroczyć 2 tys dolarów, plus udział w zysku firmy, wypłacany dwukrotnie w roku, wynoszący także ok. 1500 na rękę raz na 6 miesięcy, poza tym coroczne podwyżki, dopłacanie 50% do składki emerytalnej przez firmę, aż do 1000 dolarów w skali roku - to wszystko, choć może drobiazgi, dodaje się razem i powoduje, że praca tam jest przyjemna i pożądana.
Jaka różnica w porównaniu z takim US Xpress, który nie płaci dodatkowo nic. Ani za tankowanie, ani za mycie auta, ani za codzienną obsługę - jak się koła nie kręcą, to kierowca nie zarabia, nawet, gdy ma obowiązki związane z pracą. Oczywiście są wyjątki, jak rozładunki dla Dollar Tree, ale i tam nie ma szans na zarobienie tylu pieniędzy co w mojej nowej firmie, a pracować trzeba naprawdę ciężko.
Mówiąc o ciężkiej pracy - tutaj cały towar jest na paletach i wywozi go z naczepy personel sklepu. Kierowca ma im "asystować", co w praktyce sprowadza się do tego, że sprawdza etykiety na paletach i ewentualnie podtrzymuje te, co są niedbale i krzywo zabudowane. Trudno więc tam się przepracować.
Na razie więc jestem bardzo zadowolony, a jak to będzie później, okaże się w praniu. Mam jeszcze jeden dzień z asyście doświadczonego kolegi, potem w sobotę pierwszy samodzielny wyjazd. Potem dwa dni przerwy i we wtorek zaczynam pierwszy normalny tydzień, pięć dni pod rząd. Gdy się tamten tydzień skończy, zapewne będę wiedział więcej jak ta nowa praca "smakuje" i z pewnością podzielę się z Wami swoimi wrażeniami.
No comments:
Post a Comment