Sunday, July 15, 2007

Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?

Ech, chyba najwyższy czas zabrać się za pisanie. Tyle czasu zabiera mi praca zawodowa i moje forum, że ostatnio trochę zaniedbałem tę stronkę. Co prawda są tu tony archiwalnych tekstów, ale wiem, że niektórzy przeczytali je wszystkie i czekają na nowe. A więc postaram się dziś coś nowego napisać. Może zresztą źle się wyraziłem. Ja tu w ogóle niczego nowego nie piszę. Wszystko, co tu jest, to są rzeczy stare jak świat. A przynajmniej takie stare, jak nasza religia. I dzisiaj też będzie o czymś, co znamy od dwóch tysięcy lat, ale niektórzy z nas sobie trochę to zapomnieli.

Siedzę teraz na parkingu kościoła Świętego Zachariasza w Des Plaines, Illinois, północnego przedmieścia Chicago, niedaleko lotniska O’Hare. Właśnie wyszedłem z polskiej mszy, na której usłyszeliśmy znaną nam wszystkim Ewangelię w której Pan Jezus opowiada przypowieść o dobrym Samarytaninie:


Powstał jakiś uczony w Prawie i wystawiając Go na próbę, zapytał: Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne? Jezus mu odpowiedział: Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz? On rzekł: Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym swoim umysłem; a swego bliźniego jak siebie samego. Jezus rzekł do niego: Dobrześ odpowiedział. To czyń, a będziesz żył. Lecz on, chcąc się usprawiedliwić, zapytał Jezusa: A kto jest moim bliźnim? Jezus nawiązując do tego, rzekł: Pewien człowiek schodził z Jerozolimy do Jerycha i wpadł w ręce zbójców. Ci nie tylko że go obdarli, lecz jeszcze rany mu zadali i zostawiwszy na pół umarłego, odeszli. Przypadkiem przechodził tą drogą pewien kapłan; zobaczył go i minął. Tak samo lewita, gdy przyszedł na to miejsce i zobaczył go, minął. Pewien zaś Samarytanin, będąc w podróży, przechodził również obok niego. Gdy go zobaczył, wzruszył się głęboko: podszedł do niego i opatrzył mu rany, zalewając je oliwą i winem; potem wsadził go na swoje bydlę, zawiózł do gospody i pielęgnował go. Następnego zaś dnia wyjął dwa denary, dał gospodarzowi i rzekł: Miej o nim staranie, a jeśli co więcej wydasz, ja oddam tobie, gdy będę wracał. Któryż z tych trzech okazał się, według twego zdania, bliźnim tego, który wpadł w ręce zbójców? On odpowiedział: Ten, który mu okazał miłosierdzie. Jezus mu rzekł: Idź, i ty czyń podobnie!
(Łk 10,25-37)

Wszyscy znamy tę opowieść, a wyrażenie „dobry Samarytanin” weszło do naszego codziennego języka. Tylko, że czasem taka dobra znajomość jakiejś historii powoduje, że słuchamy jej jednym uchem, nie zastanawiając się nad jej głębią i znaczeniem. A chyba warto się trochę zastanowić.

Przede wszystkim trzeba by zwrócić uwagę na fakt, że Jezus wybrał jako negatywnych bohaterów swej opowieści kapłana i Lewitę, a bohaterem pozytywnym był Samarytanin. To bardzo istotny fakt, bo Lewici i kapłani byli powszechnie poważanymi obywatelami społeczności Izraela w tamtych czasach. My często darzymy szacunkiem naszych duchownych, i bardzo dobrze, że tak się dzieje, ale to nic w porównaniu do tego, jak byli oni traktowani w Palestynie w czasach Jezusa. Byli oni nie tylko przywódcami duchowymi, ale także politycznymi. Byli „kimś”. Darzeni szacunkiem i wymagający tego, by ich szacunkiem darzono. Poza tym oni mogli mieć bardzo ważny powód, żeby z daleka obejść krwawiącego rannego na drodze. Dotknięcie go powodowało, że byli według prawa nieczyści i nie mogli sprawować swoich obowiązków. Co innego Samarytanin…

Kim byli Samarytanie? Otóż byli to Izraelici, którzy nie zachowali „czystości krwi”. Gdy po okresie świetności Izraela, po rządach króla Dawida i króla Salomona Izrael rozpadł się na dwa królestwa, obydwa z nich w końcu uległy najeźdźcom. Asyryjczycy, którzy pokonali Izrael, większość ludności wysiedlili, sprowadzili na te ziemie inne narody i zmuszali ludność do mieszanych małżeństw. Tak powstałe społeczeństwo wyznawało dziwną religię, mającą dużo elementów Judaizmu, ale też sporo pogańskich naleciałości. W czasach Jezusa potomkami tych ludów byli właśnie Samarytanie. Więcej o tym pisałem TUTAJ i zachęcam do przeczytania tego tekstu.

Samarytanie byli znienawidzeni przez Żydów nawet bardziej, niż poganie. Głownie dlatego, że uważali się oni za prawdziwych potomków Abrahama, Izaaka i Jakuba. Uznawali Torę, pierwsze pięć ksiąg Biblii, tradycyjnie przypisywanych Mojżeszowi za Słowo Boże, za Świętą Księgę ale nie uznawali żadnych ksiąg prorockich. Głównie zresztą dlatego, że prorocy nie szczędzili słów krytyki pod adresem ich przodków. I nienawiść była miedzy tymi narodami obopólna. Ci Żydzi, którzy mieszkali na północy Palestyny, nad jeziorem Genezaret, czy w Nazarecie, z narażeniem życia udawali się na obowiązkowe pielgrzymki do Świątyni Jerozolimskiej, bo musieli przejść przez Samarię i tereny nienawidzących ich Samarytan.

Jezus wcale nie pochwalał religijnych praktyk Samarytan. W rozmowie z Samarytanką przy studni potępia fakt, że oni oddają cześć Bogu nie w Świątyni Jerozolimskiej, ale w swoich miejscach kultu, a jednak mimo wszystko i tu, i w innych przypowieściach umieszcza właśnie Samarytanina w roli pozytywnego bohatera (jak np. w przypowieści o dziesięciu trędowatych, z których tylko jeden powrócił, by podziękować). Dlaczego?

Otóż wydaje mi się, że zrobił to dlatego, żeby pokazać, że wszyscy jesteśmy dziećmi Bożymi. Żydzi uważali się za naród wybrany, i słusznie, bo są nimi rzeczywiście. Ale ich wybranie nie miało polegać na tym, że to Bóg zaofiarował im i tylko im zbawienie, a skazał inne narody na wieczne męki. Oni pierwsi otrzymali objawioną Prawdę, to prawda, ale tylko po to, żeby ją nieść na cały świat. Nie po to zostali wybrani, żeby się izolować od znienawidzonych „goi”, ale żeby opowiedzieć o prawdziwym Bogu wszystkim ludziom na świecie.

Jezus dlatego ukazał w tej przypowieści jako naszego bliźniego Samarytanina, żeby im uświadomić, że nawet ich, nawet Samarytan mają kochać. Kochać, a nie nienawidzić. Trudno to było im zrozumieć i trudno jest nam dzisiaj to zrozumieć. Jasne, teoretycznie zgadzamy się z Jezusem, ale gorzej jest z praktyką. Jak to ktoś kiedyś powiedział: „Ja kocham ludzkość, ale poszczególnych ludzi wręcz nie mogę znieść”. Jezus nas uczy, że mamy jednak kochać tych pojedynczych ludzi, a nie jakąś abstrakcyjną ludzkość.

Nie śledzę na bieżąco wydarzeń w Polsce, ale czasem słucham Polskiego Radia i parę dni temu znowu było głośno o ojcu dyrektorze i Radiu Maryja. Nie chcę się wypowiadać o szczegółach, bo ich nie znam. Ale nasuwa mi się nieodparcie skojarzenie z tymi Lewitami i kapłanami z przepowiedni. Czy osoby związane z Radiem Maryja, ojciec dyrektor i redaktorzy tej rozgłośni widzą w każdym człowieku Jezusa? Czy okazują każdemu bezinteresowną miłość? Nienawiść do kogokolwiek nie powinna mieć miejsca w sercu nikogo, kto nazywa siebie chrześcijaninem. Tym bardziej u nikogo, kto ma taki wpływ na miliony innych chrześcijan. I nawet, jak 99% tego, co RM robi jest dobre, to nie zapominajmy, że łyżka dziegdziu zepsuje garniec miodu, czy jak mówi Księga Koheleta 10,1:


„Nieżywa mucha zepsuje naczynie wonnego olejku. Bardziej niż mądrość, niż sława zaważy trochę głupoty.”


Albo jak to tłumaczy być może bardziej zrozumiale Biblia Gdańska:


„Jako muchy zdechłe zasmradzają i psują olejek aptekarski: tak człowieka zacnego z mądrości i z sławy trochę głupstwa oszpeca.”


Problem tylko polega na tym, że w dzisiejszej Ewangelii nie chodzi o oszpecenie naszego wizerunku i o naszą reputację, ale o zbawienie. Pal licho reputację. Do reputacji powinniśmy podchodzić tak, jak to robiła błogosławiona Matka Teresa z Kalkuty. Jak ją oczerniano o coś i jedna z jej sióstr powiedziała: ”Matko, musisz coś z tym zrobić, bo całkiem stracisz swoją reputację!”, matka Teresa odpowiedziała: „Bardzo dobrze. Jeden bagaż mniej do noszenia”. Mądre słowa w ustach kogoś, kto cały swój majątek mieścił w niewielkiej torbie podróżnej. Ale zbawienie to nie jest coś, do czego możemy podchodzić lekkomyślnie.

Cały kontekst przypowieści Jezusa to pytanie o to, jak się zbawić. Pytanie najważniejsze ze wszystkich pytań, jakie tylko moglibyśmy sobie wyobrazić. Tylko to jedno pytanie naprawdę jest ważne. Jak odpowiemy na nie źle, jak wybierzemy źle, to cała reszta nie ma już żadnego znaczenia. I właśnie w tym kontekście Jezus nakazuje nam kochać tych, których nie lubimy, którzy budzą w nas obrzydzenie, którzy nas denerwują, których poglądy polityczne są odmienne od naszych. Każe nam kochać tych, którzy są „niekochalni”.

Skoro wspomniałem Matkę Teresę, przypomnę jeszcze jedną anegdotę z jej życia. Odwiedziła ją w Kalkucie jakaś Amerykanka. O ile pamiętam dobrze, była to dziennikarka, ale nie jest to tutaj istotne. Gdy zobaczyła Matkę Teresę, jak czule obmywa rany umierającym ciężko chorym ludziom z ropiejącymi, cuchnącymi ranami, powiedziała: „Za milion dolarów nie zrobiłabym tego”. Matka Teresa odpowiedziała jej: „Ja też”. Bo ona nie robiła tego ani za milion, ani za żadną inną sumę pieniędzy, ona w każdym z tych ludzi widziała po prostu swego ukochanego Jezusa. Co za lekcja dla nas wszystkich.

Na koniec chciałem tylko przypomnieć dwa inne fragmenty Ewangelii. Jeden jest dość długi, ale wszystkim nam znany, więc zamiast go cytować, przypomnę go tylko. Każdy sam może przeczytać go w całości. To rozdział 25. Ewangelii Mateusza, opis Sądu Ostatecznego i słowa Jezusa: „Byłem głodny, a nie daliście mi jeść…” „Kiedy, Panie?” „Wszystko, czego nie uczyniliście jednemu z tych najmniejszych, tegoście i Mnie nie uczynili.” Pamiętacie?

A drugi fragment, to Pierwszy List św. Jana, 4,20:


Jeśliby ktoś mówił: Miłuję Boga, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi.


Pomyślmy nad tymi słowami. Bo one właśnie są
odpowiedzią na pytanie zawarte w tytule tego tekstu.

No comments:

Post a Comment