Saturday, March 31, 2007

Ile wie prorok?

Dzisiejsze, sobotnie czytania przypominają nam dwa proroctwa zapisane w Biblii. Jedno z nich to słowa proroka Ezechiela, mówiące o zjednoczeniu Narodu Wybranego:

I uczynię ich jednym ludem w kraju, na górach Izraela, i jeden król będzie nimi wszystkimi rządził, i już nie będą tworzyć dwóch narodów, i już nie będą podzieleni na dwa królestwa. (Ez 37, 22)

Ezechiel mówił oczywiście o królestwie Izraela, które było wtedy rozbite i to proroctwo spełniło się rzeczywiście, gdy Dawid został królem. My teraz jednak wiemy, że jest ważniejsze wypełnienie tego proroctwa. Takie, którego być może nie wdział nawet Ezechiel. Mianowicie, że inne „dwa narody”, Żydzi i poganie zjednoczą się w jednym Królestwie, w którym Królem będzie Syn Dawida, Jezus. To proroctwo częściowo wypełniło się w czasach Jezusa, 2000 lat temu, gdy wielu Żydów i pogan zostało chrześcijanami i uznało w Jezusie Mesjasza i Syna Bożego. Pełne wypełnienie tego proroctwa nastąpi natomiast w czasie powtórnego powrotu Jezusa na ziemię.

Podczas czytania Ewangelii usłyszeliśmy inne proroctwo, które wygłosił nie prorok, ale Najwyższy Kapłan:

Wówczas jeden z nich, Kajfasz, który w owym roku był najwyższym kapłanem, rzekł do nich: Wy nic nie rozumiecie i nie bierzecie tego pod uwagę, że lepiej jest dla was, gdy jeden człowiek umrze za lud, niż miałby zginąć cały naród. (J 11, 49-50)

Oczywiście Kajfasz mówił tak naprawdę zupełnie co innego, niż chciał powiedzieć. Chciał powiedzieć, że trzeba zabić Jezusa, bo coraz więcej ludzi mu wierzy i jak tak dalej pójdzie, dojdzie do jakiejś rewolty, zamieszek, przyjdą Rzymianie i nawet tą limitowaną autonomię, jaką mają teraz Żydzi, utracą. Tak też go rozumieli członkowie najwyższej rady. Jednak przez usta najwyższego kapłana Duch Święty powiedział coś zupełnie innego. Mianowicie, że lepiej jest, aby Jezus umarł za nasze grzechy, niż żebyśmy wszyscy zostali potępieni, jak na to naprawdę zasługujemy. I to nie jest moja interpretacja, to wyjaśnił nam w swej Ewangelii sam święty Jan:

Tego jednak nie powiedział sam od siebie, ale jako najwyższy kapłan w owym roku wypowiedział proroctwo, że Jezus miał umrzeć za naród, a nie tylko za naród, ale także, by rozproszone dzieci Boże zgromadzić w jedno. (J 11, 51-52)

Co z tego wszystkiego wynika? Otóż co najmniej kilka rzeczy. Pierwsza to taka, że nie powinniśmy nigdy być pewni, że wiemy do końca, co proroctwa oznaczają. Czasem mija wiele setek lat, zanim prawdziwe, ukryte znaczenie proroctwa jest widoczne. Odkryć je nam może Duch Święty, ale On robi to przez Kościół, nie „na nasze zawołanie”. To święty Jan nam wyjaśnił, co naprawdę powiedział Kajfasz. A św. Piotr przypomina nam w swoim liście:

To przede wszystkim miejcie na uwadze, że żadne proroctwo Pisma nie jest dla prywatnego wyjaśnienia. Nie z woli bowiem ludzkiej zostało kiedyś przyniesione proroctwo, ale kierowani Duchem Świętym mówili /od Boga/ święci ludzie. (2 P 1, 20-21)

Drugi aspekt, który się nam narzuca tutaj to taki, że pewne stanowiska w Królestwie Bożym dają pewne przywileje. Kajfasz, mimo, że odrzucił Syna Bożego i był współodpowiedzialny za Jego śmierć, aktywnie dążąc do ukrzyżowania Jezusa, był wykorzystany przez Boga jako instrument do wygłoszenia proroctwa, będącego Słowem Bożym. Dlatego powinniśmy odrzucić argumenty, że Kościół zbłądził przed wiekami, bo kilku papieży w historii było grzesznikami. Prawdę mówiąc nie kilku, ale wszyscy, choć na pewno jedni bardziej niż inni. Ale co z tego? Żaden z nich nie ogłosił doktryny, nauki w sprawach wiary i moralności sprzecznej z depozytem wiary pozostawionym nam przez Jezusa i Apostołów. Zresztą ci „najgorsi” byli zbyt zajęci sprawami tego świata, żeby sobie w ogóle zawracać głowę sprawami Królestwa Bożego. Jest to właśnie jeden z „przywilejów” bycia głową Kościoła i zasiadania na Stolicy Piotrowej. Duch Święty pilnuje, żeby „bramy piekielne nie przemogły Jego Kościoła”. (por. Mt 16,18)

Trzeci aspekt wynika z drugiego. Mianowicie chodzi mi o wielokrotne przypominanie nam przez Jana Pawła Wielkiego, którego rocznica śmierci się właśnie zbliża, abyśmy się nie bali. Ja myślę, że On coś wiedział. To nie były słowa rzucane na wiatr. To „Be not afraid”, to „Nie bójcie się”, powtarzane przez niego wielokrotnie w czasie jego pontyfikatu to, jestem przekonany, proroctwo, mające nam wlać w serce ukojenie i spokój. Czasem bowiem aż nam opadają ręce, jak widzimy dosłownie na naszych oczach, jak nasza cywilizacja stacza się do rynsztoka. Moralnie osiągamy dno i ciągle nie widać, by się miało to wkrótce skończyć. Ale Jan Paweł Wielki był optymistą i nigdy nie przestał nas prosić, byśmy się nie obawiali. Spójrzmy więc z optymizmem w przyszłość, bo prorok nie może się mylić.

Czy aborcja może być kiedykolwiek moralna?

Jeden z tematów na forum dotyczy aborcji i prawdę mówiąc dyskusja ta jest nawet starsza od mojego forum. Zaczęła się w komentarzach pod tym felietonem na ten temat na mojej stronie. Jednym z argumentów mojego adwersarza w tej dyskusji, zwolennika legalności aborcji, jest to, że organizm rozwijający się w organizmie matki nie jest człowiekiem, dopóki jego mózg nie zacznie funkcjonować i, powiedzmy, wysyłać jakiś wykrywalnych fal mózgowych.

Zastanówmy się jednak nad problemem aborcji od trochę innej strony. Zastanówmy się, czy nie wiedząc na 100% czy jakiś organizm jest człowiekiem możemy mieć kiedykolwiek moralne prawo spowodowania przerwania życia tego organizmu? Czy taki wybór może być kiedykolwiek moralnie uzasadniony? Jakie bowiem mamy w ogóle możliwości? Nie jest ich tak wiele, bo praktycznie tylko cztery. Albo uważamy, że nienarodzony organizm jest człowiekiem, albo nie jesteśmy tego pewni i to daje nam dwie możliwości. Następnie możemy taki organizm chronić, albo go usunąć. Także dwie możliwości, a więc razem cztery. Przypatrzmy się więc im bliżej.

Pierwsza możliwość to taka, że myślimy, że „w brzuchu mamy” jest człowiek, dziecko i ratujemy je za wszelką cenę. Tu każdy się zgodzi ze mną, że jest to moralnie dobry wybór.

Możliwość druga: Myślimy, że nienarodzony organizm to człowiek i go zabijamy. Taka postawa, każdy to chyba przyzna, to nic innego, niż morderstwo z premedytacją.

Możliwość trzecia: Myślimy, że organizm nie jest jeszcze człowiekiem, ale go nie usuwamy. Wiemy bowiem, że tym człowiekiem będzie, każdy z nas przeszedł taką drogę i był kiedyś „płodem”, czy „embrionem”, zanim stał się niemowlakiem, dzieckiem, młodzieńcem, mężem w sile wieku, czy starcem. Wybór na pewno moralnie poprawny.

Możliwość czwarta: Nie wiemy, nie możemy jednoznacznie stwierdzić, kiedy płód zaczyna być człowiekiem, więc go usuwamy. To „logika” Sądu Najwyższego USA, legalizującego aborcję przez dziewięć miesięcy ciąży. Taka „logika” przypomina zachowanie myśliwego na polowaniu, który widzi, że się coś w krzakach rusza, ale nie będąc pewnym, czy to dziki zwierz, czy inny myśliwy, strzela na wszelki wypadek. I jak był to towarzysz polowania, zabija człowieka. Albo przypomina zachowanie kierowcy, który widzi coś leżącego na drodze, ale nie będąc pewnym, czy to człowiek, na wszelki wypadek po tym czymś przejeżdża. Taka decyzja jest z moralnego punktu widzenia jednoznaczna z nieumyślnym spowodowaniem śmierci. Zarówno na polowaniu, na drodze, jak i w młynie aborcyjnym. Zabicie kogoś tylko dlatego, że „myśleliśmy, że to jest dzik, a nie człowiek, ale nie mieliśmy możliwości sprawdzić” nie jest wystarczającym argumentem w żadnym sądzie. Nawet (a może szczególnie) w Ostatecznym.

Jak wynika z powyższych argumentów, tylko decyzja o utrzymaniu ciąży może być i zawsze jest moralnie uzasadniona. Aborcja zawsze jest moralnie zła. Niezależnie od tego, czy wiemy, że nienarodzone dziecko jest człowiekiem, czy też nie jesteśmy tego pewni. Może jednak ktoś powiedzieć, że on wie na pewno, że dziecko nienarodzone nie jest człowiekiem, dopóki, powiedzmy, jego mózg nie wysyła żadnych fal. Jasne. Powiedzieć może, ale co z tego? Ja mogę powiedzieć, że rudzi, albo kulawi, albo głupcy nie są ludźmi. Będzie to miało dokładnie taką samą wartość i będzie tak samo bez sensu. I zauważcie, że ja wcale nie mówię tutaj (mimo, że jestem o tym przekonany), że dziecko jest człowiekiem zanim wytworzy się mu mózg. Ja tylko twierdzę, że nikt nie wie kiedy ten organizm staje się człowiekiem.

Można uznać, że rację ma Kościół i ja jestem o tym przekonany. Jestem katolikiem i dla mnie nauka Kościoła tutaj jest nieomylną wskazówką, światłem. Ale nie każdy jest katolikiem, nie każdy jest chrześcijaninem. Ludzie mają swoje idee, pomysły, swoje rozumienie rzeczy. Ci ludzie jednak nie mogą mieć pewności, czy nienarodzony organizm jest, czy nie jest człowiekiem od momentu poczęcia. Wiedzą, że pierwsza komórka nowego organizmu ma swoje unikalne DNA, swój kod genetyczny, a więc wiedzą z pewnością, że to nowy organizm, a nie część organizmu matki. Ale dopóki nie mają stuprocentowej pewności, obiektywnej, nie własnego przekonania, to ich argumenty za legalnością aborcji są tak samo niemoralne jak argumenty za strzelaniem „na wszelki wypadek” do wszystkiego, co się rusza. Czy wiemy, co to jest, czy nie. Ale dopóki nieumyślne spowodowanie śmierci na polowaniu, czy w wypadku samochodowym spowodowanym błędną decyzją kierowcy będzie niemoralne, to niemoralne będzie pozbawianie życia nienarodzonego dziecka. I to w każdej sytuacji.

Co więcej, gdy nad tym pomyślimy, musimy uznać, że dopuszczenie aborcji w sytuacji, gdy dziecko zostało poczęte na skutek gwałtu nie może być żadną alternatywą. Dziecko nie jest bowiem tutaj niczemu winne i nie da się moralnie uzasadnić skazania go na śmierć. Motyw iluzorycznej pomocy ofierze gwałtu nie może być wystarczającym powodem zabicia innego człowieka. Piszę „iluzorycznej”, bo badania w USA udowadniają, że aborcja dziecka poczętego na skutek gwałtu nie tylko nie pomaga matce, ale powoduje „syndrom proaborcyjny” dokładając jej cierpień, stresów i problemów psychicznych. Matki, które urodziły takie dziecko znacznie łatwiej wybaczają swemu gwałcicielowi i dużo szybciej odzyskują zdrowie i równowagę psychiczną.

Sam fakt, że dyskutujemy moralny aspekt usuwania ciąży zakłada, że istnieje coś takiego jak moralność. Moralność z kolei wynika z praw, jakie nam dał nasz Stworzyciel. Gdy przyjmiemy, że Boga nie ma i że jesteśmy tylko wytworem przypadkowej, bezrozumnej ewolucji, to w ogóle nie ma co mówić o żadnej moralności. Wtedy moralne staje się to, co społeczeństwo uzna za takie i nie ma żadnego obiektywnego standardu moralności.

Dlatego dyskusje na ten temat są takie trudne. Wiele ludzi jest czy to świadomie, czy też nie całkiem, ateistami. Odrzuca możliwość istnienia Boga, odrzuca autorytet Kościoła i samemu stara się, najczęściej w jak najlepszej wierze, dojść do tego, co jest, a co nie jest moralne. Co jest, a co nie jest dobre. Oczywiście takie podejście nie może dać żadnych rezultatów, bo w takiej sytuacji, przy odrzuceniu Boskiego autorytetu musimy dojść do absurdów. Tak rozumując nie możemy potępić nazistów za holokaust, za Auschwitz, czy miliony zabitych naszych rodaków, bo z ich punktu widzenia, z punktu widzenia ich prawa i ich filozofii to, co robili było moralne i uzasadnione. I tylko dlatego, że społeczeństwo światowe uznało istnienie obiektywnego „prawa naturalnego” mogło skazać zbrodniarzy wojennych za ich przestępstwa.

Ale „prawo naturalne” nie pochodzi od „natury”. Pochodzi od Dawcy Prawa, Boga. Od natury pochodzą właśnie takie prawa, jakie stosowali naziści. Dzikie zwierzęta stosują je każdego dnia. Zabijanie wrogów, zabijanie słabszych osobników, walka o przodownictwo w stadzie. Ale my się czymś różnimy od dzikich zwierząt. A przynajmniej się różnić powinniśmy.

Wydaje mi się też, że powinniśmy więcej myśleć, a mniej kierować się uczuciami. Płacząca, biedna matka, zgwałcona, czy po prostu biedna, młoda dziewczyna w ciąży, w szkolnym wieku, która nie ma zawodu, dachu na głową (bo ją własny ojciec wyrzucił z domu), wzbudza naszą litość i wszyscy chcielibyśmy jej pomóc. Nienarodzony „płód” jest „przyczyną jej nieszczęścia” więc mamy proste rozwiązanie: Usunąć przyczynę i wszystko będzie cacy. Tak nam dyktują uczucia. Pomożemy jej, rozwiążemy problem i wszystko będzie tak, jak dawniej. Ale nie wszystko będzie tak, jak dawniej. Wszystko będzie inaczej, bo zabito człowieka. Niewinnego człowieka, który był tak maleńki, że nawet nie mógł zapłakać w swojej obronie. Więc jak nie potrafimy się wzruszyć nad losem „embriona” to po prostu zacznijmy myśleć. To jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Sunday, March 25, 2007

Orędzie z Medjugorie, 25 III 2007

„Drogie dzieci! Z serca pragnę wam podziękować za wasze wielkopostne wyrzeczenia. Chcę was zachęcić byście z otwartym sercem nadal żyli postem. Dziatki, poprzez post i wyrzeczenia będziecie mocni w wierze. Poprzez codzienną modlitwę w Bogu znajdziecie prawdziwy pokój. Ja jestem z wami i nie jestem strudzona. Wszystkich was pragnę poprowadzić ze sobą do raju, dlatego codziennie decydujcie się na świętość. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Sunday, March 18, 2007

Rozgniewał się starszy jego syn. Wtedy ojciec jego tłumaczył mu: Trzeba się cieszyć z tego, że ten brat twój był umarły, a znów ożył. (por. Łk 15:28)

Dzisiaj w Kościele znowu słyszeliśmy przypowieść o synu marnotrawnym. Pisałem już na ten temat , ale było to niemal dwa lata temu, więc myślę, że mogę znowu napisać na ten temat parę słów.

Wszyscy wiemy, że ta przypowieść jest o synu, który przepuścił swój majątek i postanowił powrócić do domu ojca i o przebaczającym, kochającym ojcu, który z radością czeka na powracającego syna. Ale dla mnie ta przypowieść przede wszystkim jest o starszym synu. A nawet jak nie „przede wszystkim”, to na pewno także o nim. Tymczasem my często w ogóle nie zauważamy tego aspektu i pomijamy go, słuchając tej przypowieści.

Pisałem wczoraj o faryzeuszu, który czuł się lepszy od celnika, błagającego Boga o zmiłowanie. I Jezus wyraźnie uczy, że to celnik, nie faryzeusz jest usprawiedliwiony. Przypowieść o synu marnotrawnym mówi nam dokładnie to samo. Bóg jest miłosierny i cieszy się z każdego nawróconego grzesznika. Ale grzesznikiem jest każdy z nas. Tego nie widział starszy syn, uważając, że jest taki dobry, że nie potrzebuje za nic przepraszać ojca. Ale nie o tym mówi ta przypowieść, tylko o naszej zawiści.

My często chcemy posłać innych „do diabła”. I to dosłownie. Gdy sobie uświadomimy, że oni, grzesząc cale życie nawrócili się przed śmiercią, to zalewa nas żółć ze złości. „Po co my całe życie staraliśmy się być dobrzy, jak on cale życie grzeszył, używał sobie i kpił z Boga, a teraz ma wszystko darowane? Gdzie tu sprawiedliwość?” To jest jednak bardzo niebezpieczne rozumowanie i to co najmniej z dwóch powodów. Pozwólcie, że wytłumaczę.

Po pierwsze nie byłbym taki szybki w domaganiu się sprawiedliwości od innych. Dlaczego? Choćby dlatego, że każdego dnia prosimy Boga:

„I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. I nie jest to modlitwa wymyślona przez nasze babcie, to są słowa samego Jezusa, z Kazania na Górze. A gdyby ktoś uważał, że błędnie interpretuję te słowa, to zacytuję komentarz samego Jezusa. On chyba wiedział, co chciał powiedzieć i tak to sam wyjaśnia:

Jeśli bowiem przebaczycie ludziom ich przewinienia, i wam przebaczy Ojciec wasz niebieski. Lecz jeśli nie przebaczycie ludziom, i Ojciec wasz nie przebaczy wam waszych przewinień.
(Mt 6,14)

Biblia i w innych miejscach uprzedza nas, żeby nie osądzać innych, bo takim samym sądem jak my osądzamy, osądzą i nas:

Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą. Czemu to widzisz drzazgę w oku swego brata, a belki we własnym oku nie dostrzegasz? Albo jak możesz mówić swemu bratu: Pozwól, że usunę drzazgę z twego oka, gdy belka /tkwi/ w twoim oku? Obłudniku, wyrzuć najpierw belkę ze swego oka, a wtedy przejrzysz, ażeby usunąć drzazgę z oka twego brata. (Mt 7,1-5)

Mocne słowa i nie łudźmy się, że to nie do nas są one skierowane. Są one przeznaczone dla każdego z nas.

A co z tym, że Bóg jest „niesprawiedliwy”? Że nie jest to fair, że traktuje tak samo tych, którzy są mu wierni całe życie, jak tych, co nawrócili się w ostatniej chwili? Na to także mamy odpowiedź w Słowie Bożym, w innej przypowieści, o robotnikach pracujących w winnicy. Znamy ją wszyscy, a kończy się ona tymi słowami:

[…]A gdy nadszedł wieczór, rzekł właściciel winnicy do swego rządcy: Zwołaj robotników i wypłać im należność, począwszy od ostatnich aż do pierwszych. Przyszli najęci około jedenastej godziny i otrzymali po denarze. Gdy więc przyszli pierwsi, myśleli, że więcej dostaną; lecz i oni otrzymali po denarze. Wziąwszy go, szemrali przeciw gospodarzowi, mówiąc: Ci ostatni jedną godzinę pracowali, a zrównałeś ich z nami, którzyśmy znosili ciężar dnia i spiekoty. Na to odrzekł jednemu z nich: Przyjacielu, nie czynię ci krzywdy; czy nie o denara umówiłeś się ze mną? Weź, co twoje i odejdź! Chcę też i temu ostatniemu dać tak samo jak tobie. Czy mi nie wolno uczynić ze swoim, co chcę? Czy na to złym okiem patrzysz, że ja jestem dobry? (Mt 20, 8-15)

Najlepiej to można zrozumieć, jak się samemu jest ojcem. Gdyby mój syn narozrabiał, popadł w konflikt z prawem, a szczerze byłby skruszony i wiedziałbym, że z całego serca pragnie poprawy, wcale nie pragnąłbym dla niego surowego wyroku. Modliłbym się z całego serca, żeby sędzia zlitował się nad nim i darował mu karę. Tak chyba czuł by każdy ojciec i każda matka. Bóg jest ojcem nas wszystkich. Ojcem i sędzią, ale przede wszystkim nas kocha. Gdy więc widzi, że żałujemy i pragniemy poprawy, z wielką radością daruje nam karę.

Jest jednak i drugi aspekt, dla którego nie powinniśmy zazdrościć tym, którzy grzeszyli całe życie. Czyjś grzech w ogóle nie powinien być przedmiotem naszej zazdrości. Jeżeli jedyną motywacją, dla której nie grzeszymy jest strach przed gniewem Boga i karą, to coś nie tak z nami. To dowód, że tak naprawdę Go nie kochamy. Takim chyba właśnie był starszy syn z dzisiejszej przypowieści.

Jeżeli bowiem kochamy Boga, to zawsze żałujemy, że Go zraniliśmy. Zawsze żałujemy każdego grzechu. Boli nas także to, że inni grzeszą i zazdrość, że oni sobie „używają” jest niewyobrażalna. Znowu przychodzi na myśl starszy brat marnotrawnego syna, który właśnie tak to widział:

Skoro jednak wrócił ten syn twój, który roztrwonił twój majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę. (Łk 15,30)

Słysząc jego wymówki widzimy tę zazdrość, że jego brat używał sobie i teraz uniknął kary, a w ogóle nie wdać żalu, że brat ranił ojca i radości, że się w końcu nawrócił. Jedyny żal, jaki jest w stanie wzbudzić w sobie starszy brat, to taki, że to nie on był tym, który trwonił majątek ojca.

To piękna przypowieść i bardzo mądra, bo pokazuje nam, jacy naprawdę jesteśmy. Każdy z nas jest trochę jednym, trochę drugim bratem. I o ile nie mamy problemu z identyfikowaniem się z synem marnotrawnym, to dobrze by było, żebyśmy ujrzeli także w sobie starszego brata. Tego zawistnego, uważającego się za lepszego i niezdolnego do radości, że inni się nawrócili i że ich przygarnął miłosierny Ojciec. A przecież:

„Jeśliby ktoś mówił: Miłuję Boga, a brata swego nienawidził, jest kłamcą, albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga, którego nie widzi.”
(1 J 4,20)

Saturday, March 17, 2007

Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. (Łk 18, 11b)

Dzisiaj, w sobotę, słyszeliśmy w Kościele bardzo znaną przypowieść o celniku i faryzeuszu, modlących się w świątyni. Podczas słuchania tej Ewangelii najpierw chciało mi się śmiać (powinniście słyszeć naszego proboszcza, z jaką intonacją głosu czytał słowa faryzeusza), a potem zaraz przyszła chwila refleksji. Pomyślałem sobie: „Z czego się śmiejecie? Z samych siebie się śmiejecie". Ten oklepany cytat z „Rewizora” bardzo tu pasuje. Zwłaszcza do mnie. Bo ta przypowieść o faryzeuszu i celniku jest niesamowicie życiowa i pasuje do każdego z nas, uważających się za dobrych chrześcijan.

No, może nie do każdego. Może nie do takich, jak matka Teresa, czy Jan Paweł Wielki (choć oni z pewnością uważaliby, że to szczególnie do nich opowiedziana przypowieść). Ale my się jakoś nie porównujemy do tych wielkich świętych, my się porównujemy do „celników” i na tle tych ostatnich rzeczywiście w swych oczach jesteśmy niemal perfekcyjni. Tylko, że Bóg nas nie będzie sądził porównując do innych. Jeżeli już miałby nas porównywać do jakiegokolwiek standardu świętości, to będzie to standard, jaki ukazał nam On sam, podczas Kazania na Górze:


Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski.
(Mt 5,48)

Celnik to zrozumiał i zrozumiał, że tylko miłosierdzie Boże jest go w stanie uratować. Ale faryzeusz nie może liczyć na miłosierdzie, sam się go pozbawił. Dlaczego? Bo Bóg jest dżentelmenem. Nie narzuca się ze swoim darem życia wiecznego. Dar ten jest dostępny dla każdego z nas, ale musimy o niego poprosić, musimy przyznać, że go potrzebujemy. Musimy przyznać, że jesteśmy grzesznikami, których uratować może tylko nasz Zbawiciel. Żaden z nas bowiem nie jest tak doskonały, jak doskonały jest nasz Ojciec w niebie.

Powinniśmy się modlić o to, żeby nasze dobre uczynki nie zabrudziły naszego serca. Zastanówmy się nad tym zdaniem, to bardzo ważne, choć często przez nas niezauważane. Wszyscy bowiem zdajemy sobie sprawę, że grzech brudzi naszą duszę, ale i dobre czyny mogą to uczynić. Jak w przypadku faryzeusza z przypowieści. Jak w przypadku starszego brata w przypowieści o synu marnotrawnym. Jak w przypadku Marty, mającej pretensje, że jej siostra nie pomaga jej w przygotowaniu przyjęcia dla Jezusa, ale „marnuje czas” na słuchaniu, co Jezus ma jej do powiedzenia. Ale to Maria „obrała najlepszą cząstkę”. To syn marnotrawny i celnik zostali usprawiedliwieni.

Nikt z nas nie jest w stanie zapracować sobie na niebo. Nikt z nas nie może sobie wypracować zbawienia. Dobre uczynki, posty, jałmużna są ważne, są wręcz niezbędne, ale nie są wystarczające. Muszą być odpowiedzią na przyjęcie miłości, jaką nam Bóg daje, a nie naszą drogą do zbawienia. Gdy bowiem wyjdziemy od siebie, a nie od Boga, nie zajdziemy daleko. My sami nigdy nie odnajdziemy Boga, tylko On nas może odnaleźć. My tylko możemy się wyciszyć, wsłuchać w Jego głos i odpowiedzieć na Jego wołanie. Inaczej po prostu służymy tylko jakiemuś bożkowi, jakiemuś fałszywemu wyobrażeniu, które zrodził się w naszych głowach.

Dlatego też taki ważny jest Kościół. Kościół nie jest po to, żeby nam robić na złość, wymyślać ciągle nowe przepisy i ograniczenia i straszyć nas, że jak im się nie podporządkujemy, to nas wszystkich powysyła do piekła. Wiem, że wielu właśnie tak to widzi i w sumie wcale się temu nie dziwię. Bowiem gdy nie rozumiemy dlaczego mamy prawa kościelne i jaki jest ich cel i sens, to czasem odbieramy je w taki właśnie sposób. Ale Kościół to Ciało Jezusa, którego On jest Głową. To Jego Oblubienica. To pewny, niezachwiany głos, nauczający nas od czasów apostolskich kim jest Bóg. Nieomylnie i prawdziwie. To dzięki nauce Kościoła wiemy kim jest Jezus. Dzięki Kościołowi mamy Biblię i Jej nieomylną interpretację.

Mieszkając w Stanach wielokrotnie słyszałem kazania przeróżnych pastorów. Nie ma niemal cala szosy, gdzie niebyło by słyszalne jakieś chrześcijańskie radio. Co niedzielę na wielu kanałach telewizyjnych są transmitowane nabożeństwa z przeróżnych świątyń chrześcijańskich. Wielu z tych kaznodziei zresztą nawet nie ma innej świątyni, niż studio telewizyjne i innych uczni, niż widzowie telewizorów. Czas antenowy jest przez nich wykupywany tak, jak wykupuje się reklamy. I słuchając tych kazań i nauk, czasem włos się człowiekowi jeży na głowie.

Słyszałem już teorie, że choroby, bieda, problemy finansowe to tylko wynik naszego osobistego grzechu i małej wiary, więc wystarczy się nawrócić, by stać się zdrowym i bogatym. Słyszałem, że prawdziwy chrześcijanin nie tylko może, ale powinien przejść próbę z jadowitymi wężami, bo przecież jest napisane:
… węże brać będą do rąk, i jeśliby co zatrutego wypili, nie będzie im szkodzić. (Mk 16, 18a). Słyszałem, że aborcja to dobry uczynek, że homoseksualizm nie jest grzechem, że chrzest nie jest potrzebny, że nie jest też potrzebne nasze nawrócenie i setki innych rewelacji wynikających z prywatnej interpretacji Biblii przez pastora.

Oczywiście nie znaczy to wcale, że większość protestantów i fundamentalistów chrześcijańskich uczy tego, co podałem. W ogóle trudno tu mówić, czego uczy większość, bo nie da się wrzucić do jednego worka tysięcy różnych sekt. Większość z nich zapewne w 90% zgadza się z nauką Kościoła. Różnice tkwią w szczegółach, ale to właśnie w szczegółach tkwi diabeł.

Faryzeusz z przypowieści nie był złym człowiekiem. Przestrzegał prawa, a więc je znał, spełniał dobre uczynki. Czego nie zrozumiał więc, czego nie pojął? Ducha tego prawa. Bo litera prawa nie wystarcza. Nie da się bowiem „zapisać miłości” w prawie. A Bóg tylko tego od nas żąda, byśmy Go kochali całym swoim sercem i byśmy kochali siebie nawzajem. Także tych celników, na których patrzymy z góry. I tego właśnie uczy nas Kościół od dwu tysięcy lat. To właśnie ponownie przypomniała mi dzisiejsza Ewangelia.


„Miłość bliźniego polega na tym, by radośnie znosić tych, którzy są nie do zniesienia”
Św. Alfons Liguori.

"Jezus powiedział do niektórych, co ufali sobie, że są sprawiedliwi, a innymi gardzili, tę przypowieść: Dwóch ludzi przyszło do świątyni, żeby się modlić, jeden faryzeusz a drugi celnik. Faryzeusz stanął i tak w duszy się modlił: Boże, dziękuję Ci, że nie jestem jak inni ludzie, zdziercy, oszuści, cudzołożnicy, albo jak i ten celnik. Zachowuję post dwa razy w tygodniu, daję dziesięcinę ze wszystkiego, co nabywam. Natomiast celnik stał z daleka i nie śmiał nawet oczu wznieść ku niebu, lecz bił się w piersi i mówił: Boże, miej litość dla mnie, grzesznika. Powiadam wam: Ten odszedł do domu usprawiedliwiony, nie tamten. Każdy bowiem, kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto się uniża, będzie wywyższony."
(Łk 18,9-14)

Tuesday, March 13, 2007

Bóg jest Miłością

Pisałem nie raz w moich tekstach dlaczego Jezus umarł za nas na Krzyżu. Przypomnę w skrócie jeszcze raz, że sprawiedliwość wymaga, by grzech, czy przestępstwo było ukarane. Kara powinna być proporcjonalna do winy. Problem, jaki mamy z grzechem polega na tym, że nasza wina jest nieskończenie wielka, bo obraziliśmy nieograniczonego Boga. Nie jesteśmy więc w stanie spłacić długu, jaki zaciągnęliśmy. Nie jesteśmy w stanie sami się odkupić, sami ponieść karę za nasze grzechy. Nawet, gdybyśmy sami za nie umarli, kara taka byłaby niczym w stosunku do ogromu zła, jakie nasz grzech wyrządził. Dlaczego? Bo, jak już wspominałem, obrażanie Boga jest nieskończenie wielkim przewinieniem, a my nie jesteśmy w stanie złożyć ze swego, ograniczonego życia tak wielkiej ofiary.

Bóg jednak nie pozwolił nam zginąć i ponieść zasłużonej kary za nasze grzechy. On znalazł w swym miłosierdziu wyjście z tej sytuacji, wydawałoby się, bez wyjścia. Sam stał się człowiekiem i sam umarł za nasze grzechy. Ponieważ jest On prawdziwym Bogiem i prawdziwym człowiekiem, mógł nie tylko oddać swe życie za nas, jako nasz Brat, ale ofiara Jego była satysfakcjonująca Bożą sprawiedliwość. Była wystarczająca na odkupienie naszych grzechów, bo umarł za nie nie tylko człowiek, ale sam Bóg.

Takie przedstawienie istoty odkupienia, takie wytłumaczenie, dlaczego Jezus za nas umarł jest co prawda prawdziwe, ale jest to z drugiej strony bardzo niebezpieczne uproszczenie. Pierwszy przedstawił je chyba Święty Anzelm z Canterbury, żyjący 900 lat temu, na przełomie XI i XII wieku, w dziele „Cur Deus Homo.” Jednak bez zrozumienia natury Boga i wynikających z niej motywów Jego działania, możemy zobaczyć bardzo fałszywy obraz Boga.

Jednym takim fałszywym tropem jest droga, jaką poszedł Luter i inni liderzy Reformacji. Za nimi wiele kościołów protestanckich uczy, że Bóg to surowy sędzia, który skazał swego niewinnego Syna na śmierć, a my, obleczeni w Jezusa, przez Jego śmierć na Krzyżu, uzyskaliśmy zbawienie. Taka teologia nie wymaga od nas żadnej odmiany wewnętrznej. Jest tylko prawnym wybiegiem, transakcją, kruczkiem, umożliwiającym nam, zdeprawowanym do szpiku kości ludziom dostać się do Nieba dzięki prawości i ofierze Jezusa. Luter nawet użył porównania, że jesteśmy jak „kupa gnoju pokryta śniegiem”. Bóg Ojciec patrząc na nas nie widzi tego brudu, bo jedyne, co spostrzega, to biel swego Syna, którą jesteśmy okryci.

Oczywiście upraszczam tu i generalizuję. Jest niemal 40 tysięcy różnych sekt i denominacji chrześcijańskich i każda z nich uczy czego innego. Takie uproszczenie nie oddaje więc całej prawdy, ale ukazuje, w jaki sposób wiele z nich tłumaczy to, co Jezus zrobił dla nas na Krzyżu.

Inny problem z uproszczonym podejściem do teologii Świętego Anzelma polega na tym, że możemy spostrzegać Boga jako kogoś, kto jest tyranem rządnym krwi, by zaspokoić swoje poczucie sprawiedliwości. Wysyła więc swego Syna, by ten w krwawej ofierze zaspokoił żądania Boga Ojca i zadośćuczynił Bożej Sprawiedliwości. Takie podejście jednak nie ma niczego wspólnego z prawdą i zupełnie zniekształca obraz naszego Boga.

Musimy więc wrócić do samej istoty Trójcy Świętej. Kim jest Bóg i dlaczego jest On w Trzech Osobach Boskich. Otóż Bóg jest Miłością, a miłość nie może być sama. Miłość nie jest miłością, dopóki nie zacznie kochać. Miłość to jest dawanie siebie, dawanie całkowite. Ale nie można się komuś oddać, jak nikogo oprócz nas nie ma. Bóg, który jest z samej swej natury Miłością, musi więc być z kimś. Musi się oddawać Komuś. Dlatego właśnie w samej swej naturze, od zawsze, Bóg Był Ojcem i Synem. A to oddanie, ta miłość właśnie, jest tak realna, tak personalna, że jest też Kimś, Osobą. Bóg Ojciec oddaje się więc całkowicie w swej Miłości Synowi, Syn oddaje się całkowicie Ojcu, a to oddanie się ich, ta ich Miłość, ten Boski Pocałunek to Duch Święty.

Bóg stwarzając świat niczego nie zyskał. Nie otrzymał niczego, czego by nie miał. Wręcz przeciwnie. Stwarzając człowieka, Bóg się dobrowolnie ograniczył. Zgodził się bowiem na oddanie czegoś, co było tylko Jego atrybutem: Na to, by stworzenie miało wolną wolę i dokonywało wyborów. Bóg stworzył człowieka tak, jak ocean stwarza lądy. Usuwając się. (To nie moje, powiedział to niemiecki poeta Holderlin). To ważne, by to zrozumieć, bo inaczej nie zrozumiemy, dlaczego Jezus umarł za nas na Krzyżu.

Bogactwo, potęga Boga nie polega na tym, że ma On wszystko, ale na tym, że wszystko daje. Tak, jak cały Ojciec oddaje się Synowi, a Syn Ojcu, tak Bóg oddał się nam. Bóg nie posłał Syna, by ten zapłacił za nie swoje grzechy. Syn to nie jest inny Bóg, Bóg jest tylko jeden. A jego naturę, to kim On naprawdę jest, możemy poznać na przykład w wieczerniku, gdy na klęcząc przed swymi uczniami, łącznie z Judaszem, myje im nogi.

Bóg umarł więc za nas na Krzyżu, bo On nie potrafi nie oddawać się całkowicie w swej miłości. Usuwając się podczas aktu stworzenia, dając nam coś, co było tylko Jego: Możliwość wyboru, wiedział, że my bardzo źle ten dar zużyjemy. Zużyjemy go na odrzucenie naszego Darczyńcy, na obrazę Boga, na grzech, który spowoduje naszą śmierć. Ale Bóg nie zostawił nas w takim stanie, dał nam coś jeszcze. Dał nam ponownie całego siebie, dał nam wszystko, całe swoje życie. Usunął się całkowicie, by dać nam swe życie, by zwyciężyć śmierć.

Prawdą jest więc, że śmierć Jezusa była ofiarą i zapłatą za nasze grzechy. Ale nie jest prawdą, że okrutny tyran żądał jej dla swego poczucia sprawiedliwości. Ofiara Jezusa wynika z tego, że On oddaje się nam do końca.

[Jezus] ogołocił samego siebie, przyjąwszy postać sługi, stawszy się podobnym do ludzi. A w zewnętrznym przejawie, uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci - i to śmierci krzyżowej. (Flp 2, 7-8)

Prawdziwa Miłość nie jest miłością, jak nie jest warta oddania za nią życia, a Bóg jest Prawdziwą Miłością. Umarł za nas, bo aż tak nas kocha. Kocha nas do końca, do ostatniej kropli swej krwi.

I jeszcze jedno. Gdy Bóg Ojciec oddaje się całkowicie Synowi, a Syn Ojcu, gdy ten pocałunek Miłości Bożej, Duch Święty, oddaje się Im obydwu, to oznacza, że na Krzyżu nie umarł Syn, ale Bóg. Jeden, jedyny Bóg, zjednoczony w miłości. Oczywiste, że to tylko Jezus, Syn Boży ma ludzką naturę, przyjął ludzkie ciało. Ale tam, gdzie jest Jedna Osoba Boska, są wszystkie. Bóg jest jeden. Więc na Krzyżu cierpiał Bóg, Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty. Bo Bóg jest Miłością i to On oddał się nam najpełniej i najbardziej właśnie wtedy, gdy pozbawił się wszystkiego, na Krzyżu.

Jest taka książeczka z wykładami ojca Francouisa Varillon, francuskiego, nieżyjącego już Jezuity, pod tytułem „Radość wiary, radość życia”. Wydało to wydawnictwo WAM i nie wiem, czy jest jeszcze dostępna. Ja mam egzemplarz z 1990 roku. On dużo szerzej i dużo piękniej pisze o tym, co ja tu nieudolnie próbowałem przedstawić. Gdyby ktoś znalazł tę książkę, może w antykwariacie, czy bibliotece, gorąco polecam.

Sunday, March 11, 2007

Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł. (1 Kor 10, 12)

Chciałbym się podzielić kilkoma spostrzeżeniami, jakie nasunęły mi się wczoraj na Mszy. Słuchając czytań byłem zafascynowany tym, jak się przewijają przez nie dwa motywy: Z jednej strony Boga miłosiernego, dającego nam zawsze szansę poprawy, a z drugiej strony Boga sprawiedliwego, który nie jest wcale pobłażliwy i ukarze każdego za jego grzechy, Jak pogodzić to, wydawałoby się sprzeczne zrozumienie Boskiej istoty? Co więcej, my zazwyczaj myślimy o Bogu sprawiedliwym i często okrutnym, jako o Bogu Starego Testamentu, a Bóg, jakiego nam dał poznać Jezus, Bóg Nowego Przymierza, jest cichy, kochający i łagodny. Tymczasem czytania podczas wczorajszej Mszy wcale nie potwierdzają takiego podziału. Wręcz przeciwnie, to Bóg ukazany nam w Starym Testamencie lituje się nad swym ludem i jest skory do wybaczania, a wybrane fragmenty Nowego Testamentu ukazują nam Boga karzącego i sprawiedliwego. Zobaczmy zresztą sami. Oto fragment pierwszego czytania, z Księgi Wyjścia:

Pan mówił: Dosyć napatrzyłem się na udrękę ludu mego w Egipcie i nasłuchałem się narzekań jego na ciemiężców, znam więc jego uciemiężenie. Zstąpiłem, aby go wyrwać z ręki Egiptu i wyprowadzić z tej ziemi do ziemi żyznej i przestronnej, do ziemi, która opływa w mleko i miód. (Wj 3, 7-8a)

Dalej słyszeliśmy Psalm 103:

On odpuszcza wszystkie twoje winy
i leczy wszystkie choroby,
On twoje życie ratuje od zguby
i obdarza cię łaską i zmiłowaniem.
Miłosierny jest Pan i łaskawy,
nieskory do gniewu i bardzo cierpliwy.
Bo jak wysoko niebo wznosi się nad ziemią,
tak wielka jest łaska Pana dla Jego czcicieli. (Ps 103,3-4,8,11)

Tutaj ciekawostka. Pamiętałem ten psalm z Mszy na której byłem i która była, oczywiście, po angielsku. Słuchając psalmu pomyślałem sobie, że co prawda jest on hymnem wysławiającym Boga miłosiernego, ale jest tam też ostrzeżenie. Ale znajdując ten fragment na stronie Mateusza, gdzie są codzienne czytania (link do niej można znaleźć u góry strony www.polon.us) nie zobaczyłem wcale tego ostrzeżenia. Werset 11 w Biblii, która jest używana podczas liturgii w USA brzmi bowiem następująco:

"For as the heavens are high above the earth, so great is his steadfast love toward those who fear him"

“Those, who fear him” to nie znaczy “Jego czciciele”, ale “Ci, co się Go boją”. Sprawdziłem więc w Biblii, którą mam w komputerze. Ma ona trzy różne tłumaczenia, dwa protestanckie i Tysiąclatka.

Bo jak wysoko niebo wznosi się nad ziemią, tak można jest Jego łaskawość dla tych, co się Go boją. (BT)

Albowiem jako są niebiosa wysokie nad ziemią, tak jest utwierdzone miłosierdzie jego nad tymi, którzy się go boją; (BG)

Lecz jak wysoko jest niebo nad ziemią, Tak wielka jest dobroć jego dla tych, którzy się go boją. (BW)

Także katolicka Biblia Poznańska pisze o bojących się Boga:

Bowiem tak, jak niebo góruje nad ziemią, tak nad bojącymi się Go przemożna jest Jego łaska.

Hmm.. Jeszcze piąte wydanie Tysiąclatki, z dwutysięcznego roku, najnowsze, jakie mam w domu, ma „bojących się”, a nie „czcicieli”. Co ciekawsze, gdy poszedłem na stronę amerykańskich biskupów, to i tam w najnowszej wersji tłumaczenia tego psalmu mamy:

As the heavens tower over the earth, so God's love towers over the faithful.

Bojących się Boga w tym tłumaczeniu zastąpili prawowierni. Coś mi się zdaje, że komuś zależy na tym, żeby Biblia nie była przypadkiem politycznie niepoprawna. Bóg miłosierny-tak, sprawiedliwy i karzący- nie bardzo. Nie mówmy o takim Bogu, bo wystraszymy te biedne owieczki. Ale może zamiast wymyślać, co wierni chcieliby usłyszeć, albo co jest dla nich korzystniejsze, po prostu podać, co naprawdę mówi Biblia?

Young Literal Translation, angielskojęzyczna Biblia tłumacząca dosłownie poszczególne słowa, nawet jak jest to ze szkodą dla poprawności angielskiego języka, tak podaje ten werset:

For, as the height of the heavens [is] above the earth, His kindness hath been mighty over those fearing Him.

Znowu mamy więc “bojących się Boga”.

Wulgata tak nam to tłumaczy:

Quoniam secundum altitudinem cæli a terra, corroboravit misericordiam suam super timentes se.

Szkoda tylko, że to nic mi nie mówi, nie znam na tyle łaciny. Może któryś z czytelników mi to przetłumaczy? (dodane 13. maja: Otrzymałem list od księdza Kzimierza Kubata SDS, który nie tylko zwrócił mi uwagę, że zacytowałem zły werset z Wulgaty, co już poprawiłem, ale także zapewnił mnie, że "timentes se" znaczy "bojący się Go".) A Biblia hebrajska podaje tak:

יא כִּי כִגְבֹהַּ שָׁמַיִם, עַל-הָאָרֶץ-- גָּבַר חַסְדּוֹ, עַל-יְרֵאָיו.

Co także nie tylko nic mi nie mówi, ale nawet nie potrafię tego przeczytać. Ale chyba niewiele się pomylę upierając się przy tym, że powinno tam być, że Bóg jest łaskawy dla tych, którzy się Go boją. Tak jest bowiem w zdecydowanej większości tłumaczeń, jakie udało mi się sprawdzić. Czego jednak mamy się bać, skoro Bóg taki łaskawy? Zobaczmy, co nam przynoszą czytania z Nowego Testamentu:

… nasi ojcowie wszyscy, co prawda, zostawali pod obłokiem, wszyscy przeszli przez morze, i wszyscy byli ochrzczeni w [imię] Mojżesza, w obłoku i w morzu; wszyscy też spożywali ten sam pokarm duchowy i pili ten sam duchowy napój. Pili zaś z towarzyszącej im duchowej skały, a ta skała - to był Chrystus. Lecz w większości z nich nie upodobał sobie Bóg; polegli bowiem na pustyni. […] Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł. ( 1 Kor 10, 1b-5, 12)

Święty Paweł wyraźnie ostrzega tu chrześcijan, żeby nie byli zbyt pewni, że już osiągnęli Królestwo Boże. Podaje przykład Narodu Wybranego, który zginął na pustyni, bo nie dochował wierności Bogu. Niech nas więc nie zwodzi żadna „gwarancja zbawienia”, niech nas nie uspakaja fakt, że jesteśmy katolikami, czy innymi chrześcijanami. To nie wystarczy. Nikt nie osiągnie zbawienia z tego powodu, że zapisał się do poprawnej organizacji, nawet jak tą „organizacją” jest Kościół, założony przez Jezusa. Do zbawienia potrzeba jeszcze czegoś. A czego? O tym nam mówi czytanie z Ewangelii:

Pewien człowiek miał drzewo figowe zasadzone w swojej winnicy; przyszedł i szukał na nim owoców, ale nie znalazł. Rzekł więc do ogrodnika: Oto już trzy lata, odkąd przychodzę i szukam owocu na tym drzewie figowym, a nie znajduję. Wytnij je: po co jeszcze ziemię wyjaławia? Lecz on mu odpowiedział: Panie, jeszcze na ten rok je pozostaw; ja okopię je i obłożę nawozem; może wyda owoc. A jeśli nie, w przyszłości możesz je wyciąć. (Łk 13,6b-9)

A więc nasza wiara musi być płodna. Musi zmienić nasze życie. Inaczej zostaniemy „wycięci”. Jednak to nie Bóg nas odtrąci, ale my sami, swoim postępowaniem odtrącimy Jego. Znowu powraca tu motyw Boga i miłosiernego i sprawiedliwego. Bóg nie szuka pretekstu, żeby nas potępić. Daje nam szansę, jeszcze jeden rok. Ale ten rok musimy wykorzystać. Musimy wydać dobre owoce. Inaczej spotka nas to, na co rzeczywiście zasługujemy. I nie zapominajmy, że bojaźń Pańska jest początkiem mądrości, jak uczy nas Księga Syracha, 2,14. A prawdziwa mądrość polega na poznaniu kim naprawdę jest Bóg. Nie tyranem, ale Miłością. O tym jednak będzie w następnym felietonie.

Friday, March 09, 2007

Forum

Jeżeli kogoś dziwi, czemu nie pojawiają się tu nowe posty tak często jak dawniej, to odpowiem, że jedną z przyczyn jest fakt, że piszę w innych miejscach. Jednym z nich jest forum, jakie powstało przy tej stronie.

Pisanie na forum ma swoje dobre i złe strony. Zaletą jest to, że daje możliwość dialogu, rozmowy, kontaktu z czytelnikiem. Wadą, że te dialogi często ocierają się o kłótnie, docinki i wycieczki osobiste. Do tego dyskusje te czasami nie prowadzą do nikąd, kończą się na tym, że każdy po prostu powtarza swe argumenty. Cóż. Prowadzone są przecież przez nas, grzeszników, ludzi z krwi i kości, a nie przez anioły. Ale i tak, myślę, warto te dyskusje prowadzić. Często pozwalają one innym sprecyzować ich poglądy, pozwalają też piszącym zastanowić się, dlaczego wierzą w to, w co wierzą. Łatwo jest powiedzieć: „Jestem katolikiem”, czy „jestem ateistą”, dużo trudniej wykazać, dlaczego się nim jest i dlaczego powinno się taki światopogląd, czy też taką religię wyznawać. Jednak żeby z dyskusji na forum mogły skorzystać także inne osoby, muszą je one najpierw odwiedzić. Na razie ruch na moim forum jest niewielki. Kilku aktywnych uczestników, niewiele więcej czytelników. Ale forum powstało zaledwie kilka dni temu, więc nie miało jeszcze czasu na zdobycie popularności. Dlatego właśnie zachęcam do odwiedzenia go.

Aby tylko przeczytać, co na nim jest, wystarczy kliknąć na link na tej stronie, opisany „FORUM”. Aby zabrać głos w dyskusji, trzeba się zarejestrować. Na forum jest link opisany „Rejestracja” i wystarczy wpisać tam swego nicka i adres mailowy, a po otrzymaniu maila kliknąć na przysłany link i to wszystko. A na samym forum można w dziale „KOŚCIÓŁ” znaleźć ciekawą dyskusję o liturgii i lefebrystach, w dziale „APOLOGETYKA” dyskusję o piekle i grzesznikach, a w innych działach czeka dużo miejsca na temat, który Ty, drogi gościu, zaczniesz. Można tam na przykład podyskutować na temat felietonów na tej stronie, albo na jakikolwiek inny temat związany z wiarą i nie tylko. A więc porozmawiajmy. Może każdy z nas dowie się czegoś interesującego w tych dyskusjach. Zapraszam serdecznie.

Wednesday, March 07, 2007

Roy Schoeman. Katolicki Żyd. Całkiem jak apostołowie.

Roy Schoeman jest synem imigrantów Żydowskich, którzy uciekli do USA przed holokaustem. Wychował się jako konserwatywny i pobożny Żyd, na przedmieściach Nowego Jorku. Jako młody chłopak uczęszczał do szkoły przy synagodze („Hebrew School”), uczącej judaizmu, gdzie miał wspaniałych nauczycieli. Rabinem w jego miasteczku był Arthur Hertzberg, jeden z bardziej znanych rabinów amerykańskich, prezydent Amerykańskiego Kongresu Żydów i doradca kilku prezydentów USA.

W maturalnej klasie Roy poznał charyzmatycznego rabina i mistyka, Shlomo Carlebacha, który podróżował dookoła Ameryki, dając koncerty, które bardziej były spotkaniami modlitewnymi, na których śpiewał on chasydzkie pieśni, uczył judaizmu i opowiadał religijne historie z żydowskiej Biblii. Miał wielu zwolenników, zwłaszcza wśród żydowskich hippisów. Roy nawet pojechał z nim do Izraela, gdzie chciał zostać, by studiować w jednej z Jerozolimskich „Yeshiv”, szkół dla młodych mężczyzn, w których spędzają czas na modlitwie i studiach religijnych. Jest to coś w rodzaju zakonnego życia dla wyznawców judaizmu. Roy nawet chciał zrezygnować ze studiów na prestiżowej uczelni Massachusetts Institute of Technology w Bostonie, gdzie został przyjęty po maturze. Jednak pewna sterylność i chłód „Yeshivy”, gdzie bardziej zwracano uwagę na wiedzę o Bogu, niż na miłość do Niego spowodowała, że postanowił powrócić do Stanów.

Jego były nauczyciel z Hebrew School także przeniósł się do Bostonu, gdzie założył coś w rodzaju żydowskiej komuny hippisów, będącej też czymś w rodzaju seminarium dla rabinów. Roy dzielił swój czas na naukę inżynierii i judaizmu. Chciał nawet całkowicie poświęcić się judaizmowi, ale jego nauczyciel i guru przekonał go, że zdobycie cywilnego zawodu na tak prestiżowej uczelni jak MIT jest rzeczą pożyteczną. Roy więc ukończył studia i został inżynierem.

Ponieważ były to lata sześćdziesiąte, a do tego judaizm, zwłaszcza w tamtym okresie, nie kładł zbyt wielkiego nacisku na związek wiary i moralności, Roy wkrótce swobodnie łączył swoją religijność z narkotykami i kulturą „wolnej miłości”. W końcu niespełnione pragnienie prawdziwej miłości, czy to miłości Boga, czy innego człowieka, często znajduje wypełnienie w postaci namiastki, jaką jest fizyczne spełnienie aktu miłości.

Przez następne 15 lat Roy poszukiwał czegoś, czego nigdzie nie mógł odnaleźć. Przeniósł się do Europy na jakiś czas, został alpinistą i zaczął nna wpół wyczynowo uprawiać narciarstwo. Był niezależny finansowo, pracując jako konsultant i programista, ale ani sport, ani sukcesy w pracy nie zaspokoiły tego głodu, jaki odczuwał w swoim sercu. Głodu, ktory odczuwał także święty Agustyn, gdy powiedział: "Niespokojna moja dusza, dopóki nie spocznie w Panu". W 1978. roku Roy powrócił do nauki i zaczął studia doktoranckie na Harvard Business School. Po obronie pracy doktorskiej, w wieku 29 lat został wykładowcą na Harvardzie. Jednak i to nie dało mu szczęścia. Nawet gorzej, przekonał się on tylko, że sukces w karierze zawodowej nie jest żadną gwarancją szczęścia i że jeżeli ono rzeczywiście istnieje, należy go szukać zupełnie gdzie indziej.

W 1987. roku Roy był na wakacjach w Cape Cod i wracając przez las z porannego spaceru z plaży miał niesamowite, mistyczne przeżycie. Poczuł, że znajduje się w obecności Boga. Jakby został przeniesiony wprost do Nieba, Poczuł Jego nieograniczoną i personalną, osobistą miłość do siebie. Zobaczył też swoje życie tak, jak każdy z nas je będzie widział w momencie śmierci. Zobaczył wszystko, co zrobił dobrego i wszystko, co powinien był zrobić inaczej. Zobaczył, że wszystko, co zrobił miało znaczenie: dobre, albo złe. Zobaczył, że wszystko, co się stało w jego życiu, było zaplanowane w sposób doskonały dla jego własnego dobra, przez nieskończenie dobrego i kochającego Boga. Także te wydarzenia, które on uważał za katastrofy swego życia. A nawet szczególnie te momenty. Zobaczył też, że jedyne dwie rzeczy, których będziemy żałować w momencie śmierci, to te chwile, które zmarnowaliśmy na robienie rzeczy bezwartościowych w oczach Boga i te, które marnowaliśmy na obawy, że nikt nas nie kocha, gdy byliśmy zalani nieskończonym morzem miłości Bożej. Zobaczył też, że jedyny powód, dla którego istnieje on na świecie jest oddawanie czci i wielbienie tego Pana, w obecności którego się znalazł.

Roy nie wiedział wtedy, kto to jest ten Bóg, który mu się w taki sposób objawił. Modlił się tylko po cichu: „Powiedz mi swoje imię. Nie przeszkadza mi, jak brzmi ono Apollo i ja będę musiał stać się rzymskim poganinem. Nie przeszkadza mi, jak jesteś Kriszna i będę się musiał stać hindusem. Nie przeszkadza mi, jak okażesz się Buddą i ja będę musiał zostać buddystą. Zostanę kim chcesz, bylebym nie musiał zostać chrześcijaninem!” Roy, wychowany w tradycji mówiącej, że chrześcijanie od dwu tysięcy lat prześladowali Żydów, uważał ich za swoich wrogów i nie mógł jakoś nawet wyobrazić sobie, że ten kochający Bóg, w którego obecności się znalazł, mógłby być Bogiem czczonym przez chrześcijan. Nic dziwnego, że nie dowiedział się wtedy Jego imienia.

Od tego dnia wszystko w jego życiu się zmieniło. Zaczął on szukać mistycznych przeżyć w różnych religiach. Zainteresował się ruchami New Age i hinduizmem. Każdej nocy przed zaśnięciem powtarzał swoją modlitwę-prośbę do nieznanego Boga, by ujawnił On swe Imię. I pewnej nocy obudził go delikatny dotyk dłoni na jego boku. Wiedział on natychmiast, choć nikt mu tego nie powiedział, że była to Błogosławiona Dziewica Maryja. Roy żałował, że nie zna żadnej modlitwy, którą by mógł Ją uhonorować. Ona zaoferowała mu, że odpowie mu na jego pytania. Po może dziesięciominutowej rozmowie nastąpił koniec widzenia. A Roy był od tego czasu beznadziejnie i głęboko zakochany w Najświętszej Maryi Pannie. I wiedział już, że Bóg, który mu się objawił, to był Jej Syn, mesjasz Jezus. Wiedział już, że musi i pragnie zostać najlepszym chrześcijaninem, jakim tylko można być.

Nie wiedział on jednak niczego o chrześcijaństwie. Nie wiedział, co to katolik, a co protestant. Odwiedził najpierw przypadkowo jakiś najbliższy kościół protestancki, ale gdy wspomniał pastorowi o Błogosławionej Dziewicy Maryi i spotkał się z odpowiedzią pozbawioną jakiegokolwiek szacunku i czci dla Niej, wiedział, że to nie jest to, czego szuka. To nie takie chrześcijaństwo objawił mu Bóg. Szukając dalej odkrył w końcu maryjne sanktuaria i zaczął je odwiedzać. Poleciał nawet do La Salette we Francji. Tam mu ktoś polecił kartuski monastyr, gdzie spędził tydzień. Roy wspomina nawet zabawny incydent, gdy pewnego dnia jeden z zakonników zapytał go, czy jest on katolikiem, bo obserwują jego pobożność, ale widzą, że nie przystępuje nigdy do sakramentu Eucharystii. Odpowiedział, że nie, że jest Żydem. Zakonnik przyjął to z ulgą, tłumacząc, że obawiali się, że jest protestantem. „Żydzi dla nas są starszymi braćmi w wierze, którzy nie otrzymali jeszcze łaski rozpoznania w Jezusie mesjasza, na którego czekają. Protestanci mieli pełnię prawdy, ale ją odrzucili”-odpowiedział zakonnik Royowi zdziwionemu jego reakcją. Roy też widział w życiu klasztornym wiele podobieństwa do tego, co poznał w swojej szkole judaistycznej. Śpiewanie Psalmów, z ich ciągłym odwoływaniem się do Izraela, Syjonu, Jeruzalem, Patriarchów i narodu wybranego uświadomiło mu, że katolicyzm wyrósł z judaizmu i że jest to w swej istocie ta sama religia.

W 1992. roku Roy został ochrzczony i przyjął sakrament bierzmowania. Od tego czasu w jego życiu nie ma niczego, co nie byłoby dla Boga. Pisze on, jeździ z odczytami, opowiada o swym nawróceniu, jest częstym gościem w katolickich programach radowych i telewizyjnych. Napisał też książkę pod tytułem „Salvation is from the Jews”, („Zbawienie pochodzi od Żydów”), która także jest adresem jego strony internetowej: www.salvationisfromthejews.com Tam też można znaleźć dźwiękowe archiwa jego wystąpień w programach radiowych, a także świadectwa innych Żydów, którzy odkryli, że Mesjasz już się zjawił i że jest nim Jezus z Nazaretu, Bóg-człowiek, którego od dwóch tysięcy lat wielbią chrześcijanie. A sama książka Roya Schoemana dotarła do wielu Żydów i dzięki niej, być może po raz pierwszy w życiu, poznali prawdziwego Jezusa, Mesjasza i Zbawiciela.

Opowiedziałem tę historię, bo jest ona bardzo budująca. Pokazuje nam, że Bóg nie jest Wielkim Zegarmistrzem, który „nakręcił świat” kilkanaście miliardów lat temu i zostawił go swojemu biegowi. Bóg personalnie interesuje się życiem każdego z nas. Nie każdy z nas będzie miał takie mistyczne doświadczenia, jak Roy, czy święta Faustyna, czy Padre Pio. Oni są wyjątkami. Ale takie świadectwa umacniają nas w wierze i pokazują, że dla każdego z nas Bóg ma plan i plan ten jest perfekcyjny. Pokazują też, że wszystko, co robimy, jest ważne i zawsze dostrzegane przez Boga. Wszystkie dobre i złe uczynki. I każdy z nich ma swoje konsekwencje. Dlatego warto się starać i warto poświęcać czas dla Boga i dla bliźnich. To ma znaczenie i dla nas i dla nich i dla całego świata. A przede wszystkim ma to znaczenie dla Boga. Dlatego, szczególnie teraz, w okresie Wielkiego Postu, powinniśmy jak najwięcej czasu Mu poświęcić: Poprzez modlitwę przybliżyć się do Niego, poprzez post stać się Mu bliższymi i z miłości do Niego pomagać więcej tym, którzy na naszą pomoc oczekują. I zamiast nadawać na Żydów, czy to prawdziwych, czy wyimaginowanych, modlić się za nich, by tak jak Roy zobaczyli, że Mesjasz już przyszedł i ofiarował nam wszystkim, „Żydom i Grekom”, dar najcenniejszy: Życie wieczne.

Podobnie jak jedno jest ciało, choć składa się z wielu członków, a wszystkie członki ciała, mimo iż są liczne, stanowią jedno ciało, tak też jest i z Chrystusem. Wszyscyśmy bowiem w jednym Duchu zostali ochrzczeni, [aby stanowić] jedno Ciało: czy to Żydzi, czy Grecy, czy to niewolnicy, czy wolni. (1 Kor 12, 12-13a)

Sunday, March 04, 2007

Droga Krzyżowa

Okres Wielkiego Postu to czas, gdy częściej niż zazwyczaj staramy się skupić na modlitwie. Jedną z nich jest Droga Krzyżowa, rozważanie ostatnich chwil życia naszego Zbawiciela przed Jego śmiercią na Krzyżu. Jest wiele broszurek, książeczek i innych tekstów pomagających nam w tej modlitwie, ale skoro spotkałem Was przed monitorem komputera, chciałbym byście rozważyli możliwość skorzystania z pomocy Internetu. Jednak zamiast zamieszczania na swojej stronie Drogi Krzyżowej, polecę raczej tutaj stronę Eweliny, gdzie zamieściła ona kilka rozważań tej przepięknej modlitwy.

Strona Eweliny jest diametralnie różna od mojej, ale chyba uzupełniają się one w jakiś sposób. Ja podchodzę do zagadnień wiary bardziej intelektualnie, ona bardziej uczuciowo. Ja staram się tłumaczyć, ona po prostu kocha. Jej strona jest bardziej „babska”, co nie znaczy, że mężczyźni tam nie znajdą czegoś interesującego dla siebie. Jej stronka przemawia do serc wszystkich i jest w niej coś nieuchwytnego i trudnego do zdefiniowania: Jakaś atmosfera ciepła i właśnie tej miłości do Jezusa. Do Jezusa, którego Ewelina wybrała za swego Oblubieńca.

Na główną stronę Eweliny można wejść wpisując adres www.ewelinka.org , lub www.ewelinka.alleluja.pl, a do rozważań Drogi Krzyżowej można się dostać bezpośrednio klikając TUTAJ. Przypominam też o włączeniu głośników, gdyż na jej stronce zawsze można usłyszeć przepiękną pieśń. A kto śpiewa, dwa razy się modli. Serdecznie zapraszam, bo naprawdę warto.