Saturday, August 26, 2006

Wybuchła bomba demograficzna. Teraz musimy policzyć straty

W ostatni wtorek słuchałem audycji radiowej „Open Line” w rozgłośni EWTN. Jest to codzienna, godzinna audycja na żywo, polegająca na odpowiedzi na pytania radiosłuchaczy. Każdego dnia prowadzi ją inna osoba: W poniedziałki apologeta John Martignoni, we wtorki Barbara McGuigan, zajmująca się głównie tematyką obrony poczętego życia i życiem w czystości, w środy ojciec Mitch Pacwa, jezuita, teolog, znawca Pisma Świętego, znający 12 języków i jedyny Polak w tym towarzystwie, (no, przynajmniej syn polskich imigrantów i to na dodatek syn kierowcy ciężarówki), w czwartki Patrick Madrid, wydawca miesięcznika Envoy i apologeta, a w piątki Colin Donovan, teolog, wiceprezydent radia EWTN do spraw teologii.

Gdy tylko mam możliwość, zawsze słucham tych audycji, ale wyjątkiem jest ta wtorkowa. Nie dlatego, że się nie zgadzam z poglądami pani Barbary, ale dlatego, że niewiele mi ona daje. W inne dni wiele się uczę, bo daleko mi do posiadania takiej wiedzy, jaką ma ojciec Mitch, czy Colin Donovan. Zapewne do końca życia jej nie posiądę. Ale we wtorki najczęściej są dyskusje na tematy aborcji, życia w czystości, eutanazji, homoseksualizmu itp. Trudno tu się dowiedzieć czegoś nowego. Zgadzam się z autorką programu, a telefony od osób o odmiennych poglądach tylko mnie irytują.

W poprzedni wtorek włączyłem jednak radio i okazało się, że zamiast zwykłej audycji jest wywiad z kimś. Nie pamiętam nazwiska tego człowieka, ale opowiadał takie ciekawe rzeczy, że postanowiłem się niektórymi z nich z Wami podzielić.

W 1979. roku studiował on na Uniwersytecie w Stanford, jednej z najznakomitszych prywatnych uczelni w Stanach, zlokalizowanej kilkadziesiąt kilometrów na południowy zachód od San Francisco. Na rok akademicki 1979-80 został wysłany do Chin, aby zbierać materiały do swej pracy doktorskiej. Zamieszkał w jakiejś odległej wiosce i przez rok obserwował jej mieszkańców.

Przypomnę tutaj, że Uniwersytet Stanford jest znany ze swych liberalnych poglądów. Początek lat 80. to był okres otwierania się na Chiny. Celem, który miał służyć wysłaniu tego studenta, było powstanie pracy doktorskiej gloryfikującej postępowe przemiany w komunistycznych Chinach. A sam student nie miał nic przeciw takiemu podejściu, sam był ateistą o lewicowych przekonaniach.

Trzydzieści, czy czterdzieści lat temu Chiny nie były jeszcze taką potęgą gospodarczą jak teraz. „Wielki skok” przewodniczącego Mao był niewypałem i spowodował głodową śmierć milionów ludzi. Liczba ludności zwiększała się mimo to gwałtownie, gospodarka kierująca się zasadami centralnego planowania kulała, a komitet centralny partii zamiast zająć się gospodarką postanowił wprowadzić politykę planowanej ilości dzieci.

Ilość narodzin była ustalana w Pekinie i dane te wysyłano na prowincję. Tam lokalny sekretarz partii pilnował, by nie przekraczano tych kwot. Kobiety niezamężne nie mogły w ogóle rodzić, a mężatki mogły mieć najwyżej jedno dziecko. Te fakty znamy wszyscy i ta polityka istnieje w Chinach do dzisiaj. Jednak nigdy nie słyszałem ani o tym, jak to w praktyce wprowadzano w życie, ani nie myślałem o skutkach demograficznych i społecznych takiej polityki. O tym opowiadał gość Barbary McGuigan.

Opowiadał, jak młode kobiety w ciąży były aresztowane i osadzane w więzieniach. Ponieważ ukrywały często swą ciąże, ze strachu przed prześladowaniami, najczęściej były już w siódmym miesiącu lub jeszcze później, zanim wydawało się, że są ciężarne. Po aresztowaniu zostawały zmuszane do aborcji. Polegała ona na wstrzyknięciu trucizny nienarodzonemu dziecku. Miało to spowodować jego śmierć i zacząć poród martwego już dziecka. Nie zawsze to się udawało i czasem dziecko przeżywało zastrzyk, a wtedy po zabiegu cesarskiego cięcia zabijano dziecko już po porodzie. Od czasu wprowadzenia tego bestialskiego prawa szacuje się, że zabito w Chinach około czterystu milionów dzieci.

Gdy gość wtorkowej audycji wrócił do Stanford, chciał właśnie o tym napisać swoją pracę doktorską. O łamaniu praw człowieka i o zmuszaniu kobiet do aborcji wbrew ich woli. Ale w Stanford jeszcze nie widzieli aborcji, której by nie lubili. Przekonanie o przeludnieniu świata było wtedy bardzo popularnym poglądem. Do tego rząd Chin, obawiając się negatywnej opinii, oskarżył tego młodego człowieka o szpiegostwo. Przypominam, że Chiny były wtedy bardzo zamkniętym państwem i opinie o tym, co się dzieje wewnątrz były bardzo ostrożnie modelowane i kontrolowane przez propagandę chińską. Uniwersytet przez pięć lat prowadził dochodzenie w sprawie swego studenta, blokując mu możliwość napisania pracy doktorskiej i podjęcia pracy nauczycielskiej na swym terenie.

On sam chciał wszystkim mówić o tym, czego był świadkiem, ale nikt go nie chciał słuchać. Legalizacja aborcji w Stanach odbyła się zaledwie kilka lat wcześniej i takie opinie mąciły tylko błogość zwolenników „praw kobiet”. Aż pewnego razu otrzymał on telefon od katolickiego księdza, zapraszający go na konferencję rodzącego się ruchu „Pro Life”. Zgodził się, choć nadal był ateistą. I nigdy wcześniej nie rozmawiał z żadnym księdzem. Nie chciał mówić o tym z religijnego punktu widzenia, ale ze zwykłego, ludzkiego. Każdy człowiek bowiem, niezależnie od swych poglądów religijnych, musi być oburzony takimi praktykami.

Od tego czasu minęło 25 lat. Od napisania encykliki „Humanum Vitae” 40. I teraz nagle okazuje się, że wystarczy się porozglądać, żeby zobaczyć skutki, jakie spowodowała aborcja, antykoncepcja i cala kultura śmierci.

Zacznijmy choćby od Chin. Po pierwsze jest to najszybciej starzejące się społeczeństwo na świecie. Nie trzeba było być Einsteinem, żeby to przewidzieć. Jak czworo dziadków, dwoje rodziców, ma tylko jednego potomka, to gdy osiągną oni wszyscy wiek emerytalny, zaczynają się poważne społeczne i ekonomiczne problemy. W Chinach zresztą nikt nie ukrywa, że to problem i że za dużo tych „nieproduktywnych starców”. Co gorsze, w społeczeństwie, które nie ma problemu z zabijaniem swych dzieci nikogo nie zdziwi, gdy komitet centralny partii postanowi, że tak samo można rozwiązać „problem nieproduktywnych członków społeczeństwa”. Obawiam się, że wymuszona eutanazja w Chinach to tylko kwestia czasu. Prawdopodobnie już jest po cichu stosowana.

Drugim poważnym problemem jest fakt, że sto milionów chłopców nie ma szans na znalezienie żony. Ponieważ uważa się tam chłopca za „lepsze dziecko” niż dziewczynkę, wiele rodzin decydowało się na aborcję, gdy spodziewali się córeczki. Teraz jest zachwiana równowaga płci. To powoduje kolejne problemy, bo nie tylko nadal obowiązuje prawo, ze małżeństwa mogą mieć tylko jedno dziecko, ale wiele mężczyzn nie może nawet mieć tyle, bo nie ma kandydatek na żony. Są próby rozwiązania tego problemu, przez sprowadzanie dziewcząt z Korei i innych państw, ale jest ich niewiele i bardzo często zamiast na ślubnym kobiercu lądują one w domach rozpusty. Zazwyczaj wcale nie dobrowolnie. W końcu te miliony mężczyzn bez szans na małżeństwo niesamowicie zwiększają popyt na tego typu usługi.

Co smutniejsze, okazało się, że same przyczyny wprowadzenia tej drastycznej polityki już dawno zniknęły. Gospodarka Chin rozwija się niesamowicie dynamicznie, a rolnicze produkty Państwa Środka można znaleźć na stołach całego świata. Gdyby te 400 milionów dzieci się urodziło, na pewno nie cierpiałoby głodu. A to, że Chińczyków jest miliard, czy półtora, to także nie powinno być problemem. To ciągle jest kraj miejscami wręcz wyludniony. Miliard ludzi ustawionych ramię w ramię zmieściłby się w granicach administracyjnych Krakowa.

Zdumiewającym faktem jest, że gdyby każdemu mieszkańcowi Ziemi dać 110 m kwadratowych powierzchni, tyle, ile miał typowy domek jednorodzinny w Polsce, to cała ludność świata zmieściłaby się w „mieście” wielkości Teksasu. Gęstość zaludnieni a tego miasta byłaby gdzieś między Bronxem a San Francisco. A Teksas, choć to wielki stan, to przecież nie jest to cały świat. Jest zaledwie dwa razy większy od Polski. Z czego wynika inny prosty fakt: Gdyby każdemu człowiekowi na świecie dać 50 metrów kwadratowych, powierzchnia typowego polskiego M3, to wszyscy mieszkańcy planety Ziemi zmieściliby się w Nadwiślańskim Kraju.
Nie dajmy się więc zwariować i nie ulegajmy bezmyślnie panicznym wołaniom zwolenników aborcji.

Inne kraje także borykają się z poważnymi demograficznymi problemami. Japończycy zaczęli już „eksportować” swoich emerytów. Ponieważ Japonia także ma wielu starszych ludzi, wymagających opieki, a nie ma wystarczającej ilości ludzi do jej sprawowania, wysyłają ich do Filipin, gdzie ciągle rodzą się dzieci. Ale Filipiny to jedyne katolickie państwo w Azji, i to katolickie nie tylko z nazwy, ale także w praktyce.

W Europie zachodniej co mamy, każdy widzi. Turcy w Niemczech, mieszkańcy północnej Afryki we Francji, imigranci z Ameryki Łacińskiej w Hiszpanii, arabowie we Włoszech i Anglii, itd., itp. Ilość meczetów przewyższyła już ilość kościołów w wielu europejskich metropoliach. I w przeciwieństwie do kościołów, nie świecą pustkami. A gdy nawet ktoś jest w kościołach, to często ma albo ciemną skórę, albo słowiańskie rysy. Zachodni Europejczycy zapomnieli o Bogu. I wymierają w tym zapomnieniu.

Powiecie, że przesadzam? Włosi już osiągnęli statystycznie jedno dziecko na małżeństwo. Pomyślcie wiec sami. Co pokolenie, to ilość ludzi się zmniejsza o połowę. Gdy wymierają starsze pokolenia, liczba członków danego narodu zaczyna gwałtownie spadać. To prosty rachunek. Gdy się cos nie zmieni, za 150-200 lat nie będzie Włochów. A przecież inne kraje, jak Niemcy, Hiszpanie, Anglicy, nie mają dużo lepszych perspektyw. Sytuację pogarsza dodatkowo fakt, że ludzie zawierają małżeństwa później i dłużej odwlekają decyzję o dziecku, a to jeszcze dodatkowo przyspiesza cały ten proces.

Czy te kraje się wyludnią? Nie sądzę. Zostaną zaludnione imigrantami, z Azji, z Afryki, z Ameryki Łacińskiej. Może ze wschodniej Europy, ale tu nie jest wiele lepiej z tą demografią. Polaków już jest dwa miliony mniej, niż przed laty.

Najniższy przyrost naturalny mają jednak Żydzi. Tu statystycznie nie ma nawet jednego dziecka na rodzinę. Tyle słyszymy o terrorystach zabijających Izraelitów. Ale w ostatnich latach średnio terroryści zabijali 50 osób rocznie. Izraelskie matki zabijały rocznie po 45 tysięcy swoich dzieci. Tam nie trzeba wojen. Wystarczy, że Arabowie zaczekają sto, czy dwieście lat. Opustoszale żydowskie miasta będą stały otworem i czekały na ich wprowadzenie się.

Im więcej o tym myślę, tym bardziej rozumiem, jakim geniuszem był papież Paweł VI. On to wszystko przewidział w swej encyklice. Z tego, co wiem, także biskup Karol Wojtyła miał wpływ na tę encyklikę. Ale największy wpływ zapewne miał Duch Święty. Czas już pokazał, że była to prorocza nauka. Czas zacząć mówić o tym głośno i czas chyba robić wszystko, co w naszej mocy, aby przywrócić modę na rodziny wielodzietne. To naprawdę patriotyczny obowiązek Polek i Polaków. To obowiązek wszystkich chrześcijan na całym świecie, wszystkich ludzi. Trochę smutne bowiem, że muzułmanie, mający tylko bardzo zniekształcony obraz Boga i bardzo przewrotną naukę, akurat tę część, mówiącą o tym, że każde dziecko jest błogosławieństwem, nie tylko zrozumieli, ale stosują ją w praktyce. Chrześcijanie natomiast, katolicy, którzy mają nieomylną naukę, pełnię Objawienia, mniej lub bardziej świadomie okazują się rebeliantami i odrzucają ten dar, jakim zawsze jest każde dziecko. Ale nikomu nie zrobią na złość, najwyżej sobie. I zadumają się nasi praprawnukowie nad naszą głupotą, gdy będą „ostatnimi Mohikaninami” w świecie bez Boga, bez chrześcijaństwa i bez białych ludzi.

Czy musi się tak stać? Nie musi i wierzę, że się tak nie stanie. Wierzę, że Bóg ciągle kontroluje sytuację. Wierzę, że Apokalipsa nie kłamie i że ostateczne zwycięstwo będzie nasze. Widzę już pierwsze odznaki odwilży. Wierzę, że gdy Jan Paweł Wielki powtarzał „Nie bójcie się”, to coś wiedział i coś widział, czego my może jeszcze nie dostrzegamy. Ale Bóg nie ma rąk, nie ma ust, nie ma portfela. To my musimy być Jego rękami. To my musimy wspomagać te rodziny, które myślą o kolejnym dziecku i te, zwłaszcza te, które mają ich wiele. To nasi bohaterowie. Te dzieci będą płaciły nasze emerytury. Te dzieci spowodują, że i za następne tysiąc lat nad Wisłą będą mieszkali ludzie o niebieskich oczach i włosach koloru lnu. Że będzie tu powiewała biało-czerwona flaga. To musi być nasz powszechny obowiązek. Obowiązek Polaka i chrześcijanina.

Jeżeli Pan domu nie zbuduje, na próżno się trudzą ci, którzy go wznoszą. Jeżeli Pan miasta nie ustrzeże, strażnik czuwa daremnie.
Daremnym jest dla was wstawać przed świtem, wysiadywać do późna - dla was, którzy jecie chleb zapracowany ciężko; tyle daje On i we śnie tym, których miłuje.
Oto synowie są darem Pana, a owoc łona nagrodą.
Jak strzały w ręku wojownika, tak synowie za młodu zrodzeni.
Szczęśliwy mąż, który napełnił nimi swój kołczan. Nie zawstydzi się, gdy będzie rozprawiał z nieprzyjaciółmi w bramie.
(Psalm 127)

Friday, August 25, 2006

Orędzie z Medjugorie 25. sierpnia 2006

„Drogie dzieci! Również dziś wzywam was: módlcie się, módlcie się, módlcie się. Jedynie przez modlitwę będziecie bliżej mnie i mojego Syna i zobaczycie jak krótkie jest to życie. W waszym sercu zrodzi się pragnienie nieba. Radość zapanuje w waszym sercu, a modlitwa popłynie jak rzeka. W waszych słowach będzie jednie wdzięczność dla Boga, że was stworzył, a pragnienie świętości stanie się dla was rzeczywistością. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Thursday, August 24, 2006

Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a Krew moja jest prawdziwym napojem. (J 6,55)

Przez ostatnie parę tygodni w czasie niedzielnych czytań słyszymy fragmenty szóstego rozdziału Ewangelii Janowej. Jest to niezwykle ważny fragment Pisma Świętego i dlatego postanowiłem napisać o tym parę słów.

Przede wszystkim istotny jest czas, w którym Kościół przypomina nam te słowa. W Kościele mamy trzy cykle czytań , tzw. lata liturgiczne A, B i C. Teraz jesteśmy w połowie drugiego roku liturgicznego, a więc niemal dokładnie w połowie całego cyklu. W roku „B” niedzielne czytania zazwyczaj są z Ewangelii Świętego Marka, ale właśnie w połowie tego roku, w samym centrum trzyletniego okresu przerywamy zwyczajną kolej czytań, aby zwrócić uwagę na coś, co jest, jak przypomina Katechizm Kościoła Katolickiego, "źródłem i zarazem szczytem całego życia chrześcijańskiego”- na Eucharystię.

Ewangelia św. Jana jest nazywana czasem Ewangelią znaków. Święty Jan pisze tylko o siedmiu cudach, jakie uczynił Jezus i nazywa je właśnie „znakami”. Liczba ta jest niewątpliwie symboliczna, ta znaki, jakie nam przybliża ewangelista, są wybranymi cudami, symbolizującymi całą działalność Jezusa. W końcu on sam przypomina nam w zakończeniu swej Dobrej Nowiny:

Jest ponadto wiele innych rzeczy, których Jezus dokonał, a które, gdyby je szczegółowo opisać, to sądzę, że cały świat nie pomieściłby ksiąg, które by trzeba napisać. (J 21,25)

To centralne umieszczenie znaku rozmnożenia chleba w Ewangelii Świętego Jana i fakt, że w samym środku cyklu czytań Kościół nam ten znak przypomina świadczy właśnie o tym, jak ważny jest on w procesie naszego zbawienia i jak istotne jest, byśmy nie przespali tej nauki i zrozumieli ją dobrze.

Siedem to symbol pełni, kompletności, pełni, a także słowo w języku hebrajskim oznaczające przymierze. Struktura tych siedmiu wybranych znaków ma nam też uświadomić, ze znak centralny, środkowy, jest wśród nich najważniejszy. To jakby piramida, gdzie pierwszy i ostatni znak tworzą podstawę, a czwarty znak jest właśnie "źródłem i zarazem szczytem całego życia chrześcijańskiego”. Co więcej, w pierwszym czytaniu poprzedniej niedzieli, z Księgi Przysłów, słyszymy te słowa:

Mądrość zbudowała sobie dom i wyciosała siedem kolumn, nabiła zwierząt, namieszała wina i stół zastawiła. Służące wysłała, by wołały z wyżynnych miejsc miasta: Prostaczek niech do mnie tu przyjdzie. Do tego, komu brak mądrości, mówiła: Chodźcie, nasyćcie się moim chlebem, pijcie wino, które zmieszałam. Odrzućcie głupotę i żyjcie, chodźcie drogą rozwagi! (Prz 9,1-6)

Znowu siedem kolumn i znowu symbole eucharystyczne. Przymierze, wołanie o mądrość, ofiarowanie i zaproszenie do Uczty. A jakie te znaki przekazał nam św. Jan? Są to kolejno zamiana wody w wino (J 2,1-11), uleczenie syna urzędnika królewskiego (J 4,46-54), uzdrowienie paralityka (J 5,1), rozmnożenie chleba (J 6, 1-14), spacerowanie po wodzie (J 6, 15-21), uzdrowienie ślepca (J 9,1-41) i przywrócenie życia Łazarzowi (J 11,1-57). Dlaczego jednak rozmnożenie chleba miałoby być ważniejszym znakiem, niż uzdrowienie ślepca, czy przywrócenie życia przyjacielowi? Sam Jezus tłumaczy nam to w drugiej części szóstego rozdziału Ewangelii Jana.

Dwa tygodnie temu, 6. sierpnia akurat w niedzielę wypadło Święto Przemienienia Pańskiego. Zamiast zwykłych czytań na XVI Niedzielę Zwykłą mieliśmy czytanie o spotkaniu Jezusa z Mojżeszem i Eliaszem na „wysokiej górze”. Zazwyczaj w ten dzień jest czytanie z Ewangelii Jana J 6,24-35. Nie ma to jednak, prawdę mówiąc, większego znaczenia, bo jedno i drugie czytanie wskazuje na Jezusa jako na nowego Mojżesza.

W czasie Niedzieli Przemienienia Pańskiego Jezus spotkał się z Mojżeszem, reprezentującym Prawo Starego Przymierza i z Eliaszem, reprezentującym Proroków. Symboliczne znaczenie tego spotkania jest takie, że Jezus wypełnił Prawo i jak nowy Mojżesz, podczas Kazania na Górze (Ewangelia Mateusza 5-7) ukazuje nam, jak naprawdę trzeba Prawo interpretować. Pokazuje nam On także, że jest Tym, którego zapowiadali Prorocy. Gdyby nie było w tym dniu uroczystości Przemienienia Pańskiego, usłyszelibyśmy te słowa:

Rzekli do Niego: „Jakiego więc dokonasz znaku, abyśmy go widzieli i Tobie uwierzyli? Cóż zdziałasz? Ojcowie nasi jedli mannę na pustyni, jak napisano: «Dał im do jedzenia chleb z nieba»”. Rzekł do nich Jezus: „Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Nie Mojżesz dał wam chleb z nieba, ale dopiero Ojciec mój da wam prawdziwy chleb z nieba. Albowiem chlebem Bożym jest Ten, który z nieba zstępuje i życie daje światu”. Rzekli więc do Niego: „Panie, dawaj nam zawsze tego chleba”. Odpowiedział im Jezus: „Jam jest chleb życia. Kto do Mnie przychodzi, nie będzie łaknął; a kto we Mnie wierzy, nigdy pragnąć nie będzie”. (J 6,30-35)

Jezus podkreśla tu, że Jego znak jest większy od tego, który uczynił Mojżesz. Pozornie bowiem jest odwrotnie: Mojżesz „z niczego” dawał Izraelitom chleb na pustyni, i to być może przez cale lata, Jezus zaś „zaledwie” rozmnożył parę bochenków chleba. Jednak chleb na pustyni, nawet jak pojawiał się w cudowny sposób, był tylko zwykłym pokarmem. Ci, co go jedli, pomarli. Chleb-dar Jezusa jest czymś więcej: Typem Eucharystii, znakiem pokazującym, w jaki sposób będziemy mogli spożywać Ciało Jezusa, które jest prawdziwym pokarmem dającym nam życie wieczne.

Nikt tego jeszcze nie rozumie i nie każdy chce w to uwierzyć. Większość tych, którzy słuchają Jezusa, odchodzi. Usłyszymy to w najbliższą niedzielę. Pewną ciekawostką, choć zapewne bez żadnego znaczenia teologicznego jest fakt, że to werset z trzema szóstkami, „znakiem bestii”, mówi o odejściu uczni:

Odtąd wielu uczniów Jego odeszło i już z Nim nie chodziło. (J 6,66)

Ale o ile numeracja wersetów nie jest częścią natchnionego Słowa Bożego, pochodzi od zwykłych mnichów kopiujących Biblię przed wiekami i ma nam tylko ułatwić znalezienie odpowiednich fragmentów Pisma, to trudno nie zauważyć, że właśnie w tym kontekście Jezus wspomina, że „jeden z was jest diabłem”, a Jan wyjaśnia, że „mówił o Judaszu”.

Inni apostołowie też nie rozumieli. Nikt wtedy nie rozumiał słów Jezusa. Żydzi dyskutowali miedzy sobą pytając:

Jak On może nam dać /swoje/ ciało do spożycia? (J 6, 52b)

Apostołowie jednak po prostu przyjęli te słowa na wiarę. Wszyscy, z wyjątkiem Judasza, jak można się domyśleć z komentarza uczynionego przez Jezusa. Dopiero za rok zrozumieli w jaki sposób będą mogli spożywać prawdziwe Ciało i Krew Jezusa. Stało się to podczas ich ostatniej wspólnej Paschy, gdy w wieczerniku Jezus powiedział te słowa:

A gdy oni jedli, Jezus wziął chleb i odmówiwszy błogosławieństwo, połamał i dał uczniom, mówiąc: Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje. Następnie wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie, dał im, mówiąc: Pijcie z niego wszyscy, bo to jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów. (Mt 26,26-28)

Święty Paweł w Liście do Koryntian pisze niezwykłe słowa:

Ilekroć bowiem spożywacie ten chleb albo pijecie kielich, śmierć Pańską głosicie, aż przyjdzie. Dlatego też kto spożywa chleb lub pije kielich Pański niegodnie, winny będzie Ciała i Krwi Pańskiej. Niech przeto człowiek baczy na siebie samego, spożywając ten chleb i pijąc z tego kielicha. Kto bowiem spożywa i pije nie zważając na Ciało [Pańskie], wyrok sobie spożywa i pije. Dlatego to właśnie wielu wśród was słabych i chorych i wielu też umarło. (1Kor 11,26-30)

Każdy, kto uważa, że Jezus mówił symbolicznie o spożywaniu swego Ciała, musi mieć poważny problem z tą interpretacją Świętego Pawła. Jeżeli Eucharystia jest tylko symbolem, to czemu niegodne Jej spożywanie ma być „winny Ciała i Krwi Pańskiej”? Czemu „wyrok sobie spożywa i pije”? Czemu wreszcie z powodu niegodnego przyjmowania Eucharystii wielu jest chorych, a nawet umarło? Paweł niewątpliwie mówi tu o śmierci duchowej, o grzechu śmiertelnym, jaki przyjmujemy na siebie niegodnie przyjmując Jezusa w Eucharystii.

Ale co z tym wersetem?

Duch daje życie; ciało na nic się nie przyda. Słowa, które Ja wam powiedziałem, są duchem i są życiem. (J 6,63)

Protestanci i fundamentaliści często używają go, żeby pokazać, że jednak Jezus mówił symbolicznie, że słowa są życiem, nie samo ciało, nie chleb. Cóż, jak ktoś nie widzi tego, co czyta, ale stara się przy pomocy tekstu udowodnić to, co sam sobie wymyślił, to szuka każdego pretekstu, aby potwierdzić swoją błędną interpretację. Ale nie można podczas egzegezy tekstu przekreślić kilkudziesięciu wersetów tylko dlatego, że mamy jeden mówiący coś, co pozornie jest sprzeczne z całym poprzednim tokiem narracyjnym. Pozornie, bo Jezus wcale nie mówi tu o swoim Ciele, ale o „cielesności” swych słuchaczy. Mówi, że zrozumieć Go można tylko, gdy podejdzie się do nich duchowo, gdy zrozumie się głębię tego, co On chce nam przekazać, a nie tylko „kulinarnie”, skupiając się na pozornej absurdalności wyobrażenia przeżuwania Ciała naszego Pana.

Święty Paweł także mówi w swych listach o tym rozgraniczeniu, miedzy człowiekiem „cielesnym”, a „duchowym”:

Wiemy przecież, że Prawo jest duchowe. A ja jestem cielesny, zaprzedany w niewolę grzechu. (Rz 7,14)

A ja nie mogłem, bracia, przemawiać do was jako do ludzi duchowych, lecz jako do cielesnych, jako do niemowląt w Chrystusie. Mleko wam dałem, a nie pokarm stały, boście byli niemocni; zresztą i nadal nie jesteście mocni. Ciągle przecież jeszcze jesteście cieleśni. Jeżeli bowiem jest między wami zawiść i niezgoda, to czyż nie jesteście cieleśni i nie postępujecie tylko po ludzku? (1 Kor 3,1-3)

O tym właśnie mówił Jezus na zakończenie swej nauki o Eucharystii. O duchowym zrozumieniu faktu, że spożywanie Jego Ciała jest konieczne do zbawienia, bo daje nam życie wieczne.

Tylko taka interpretacja jest logiczna i nie powoduje sprzeczności z tymi wszystkimi wcześniejszymi słowami Jezusa. Zresztą, gdyby było inaczej, czy nie powiedziałby On sam tego, gdy tysiące nakarmionych przez niego uczni odeszło? Oni wszyscy doskonale wiedzieli, że Jezus nie używa tu wcale symbolicznego języka. Odeszli, bo nie tylko nie rozumieli w jaki sposób mają spożywać Jego Ciało, ale wiedzieli też, że każdy, kto spożywa krew będzie wyrzucony z Synagogi. Mówi to wyraźnie Prawo:

Bo życie wszelkiego ciała jest we krwi jego - dlatego dałem nakaz synom Izraela: nie będziecie spożywać krwi żadnego ciała, bo życie wszelkiego ciała jest w jego krwi. Ktokolwiek by ją spożywał, zostanie wyłączony. (Kpł 17,14)

Tylko, że to jest właśnie dokładnie to, o co chodzi naszemu Panu. Żeby przyjąć Nowe Przymierze, odejść od skorumpowanej religii skupionej wokół Świątyni Jerozolimskiej i stać się członkiem Nowego Jeruzalem. Przyjąć Krew Jezusa, która naprawdę zawiera życie wieczne i stać się członkiem Kościoła Powszechnego, który jest wypełnieniem Starego Przymierza i w którym mamy prawdziwą Ofiarę Baranka i prawdziwą ucztę dającą nam pokarm gwarantujący życie wieczne.


Thursday, August 17, 2006

Krzyże Las Cruces


Niektórzy ludzie mają naprawdę zbyt dużo wolnego czasu. Wydaje się, że jednym z nich jest pewien mieszkaniec miasta Las Cruces w Nowym Meksyku, który podał miasto do sądu, gdyż używa ono symbolu trzech krzyży na urzędowych dokumentach.

Nie ma w tym nic takiego dziwnego, Las Cruces oznacza „Krzyże” po hiszpańsku i legenda głosi, że miasto to powstało w miejscu, gdzie przed laty ktoś pochował rodzinę i ustawił kilka krzyży na ich grobach. Lokalni mieszkańcy tamtych terenów nazywali to miejsce „las cruces” i gdy później powstało tam miasto, utrzymano tę historyczną nazwę.

Krzyże występujące w logo miasta nie mają więc nawet specjalnie konkretnej, chrześcijańskiej wymowy. Oczywiście, że to przez śmierć Jezusa na Krzyżu przyjęło się ustawiać na grobach krzyże, ale robią to także ludzie, którzy nie są specjalnie wierzący. Krzyże te także są dość wyraźnie stylizowane i trzeba się chwilę przyjrzeć temu symbolowi, żeby w ogóle je dostrzec.

Sama ta sprawa jest tak surrealistyczna, że aż śmieszna. Ale tak naprawdę to nie jest mi wcale do śmiechu. Tu nie brakuje ludzi, dla których religią jest „antychrzescijaństwo”. Będą walczyć z uporem godnym lepszej sprawy o to, żeby w naszej rzeczywistości nie było żadnych symboli religijnych. Ani w naszym otoczeniu, ani nawet w nazwach.

Już doprowadzili do tego, że nie mamy Świąt Bożego Narodzenia, ale zimowe wakacje, szopka jest dopuszczalna w publicznym miejscu tylko wtedy, gdy zawiera odpowiednią ilość zwierząt i pastuszków i gdzieś w okolicy menorę, a uczeń, który podziękuje Bogu w publicznej szkole, jest zawieszany w prawach ucznia. I wszystko to z powodu jednej wzmianki w Konstytucji, której celem miało być coś zupełnie przeciwnego.

Biali Amerykanie, w uproszczeniu, są potomkami uciekinierów z Anglii. Uciekinierzy ci, znani tu jako „pilgrims”, pielgrzymi, uciekali, bo w Anglii obowiązywała religia państwowa, a pielgrzymi nie byli Anglikanami, ale Purytanami. Uciekli więc przed prześladowaniami najpierw do Holandii, a później przypłynęli na statku „Mayflower” do Nowej Anglii i założyli osadę o nazwie „Plumouth”.

Gdy lata później powstały Stany Zjednoczone, wszyscy pamiętali przyczyny, dla których przybyli tu pierwsi osadnicy. Dlatego to pierwsza poprawka do Konstytucji mówi o wolności religijnej. Dla wyjaśnienia, poprawki do konstytucji to nie jest coś, co trzeba było zrobić, by naprawić błędy w konstytucji oryginalnej. Pierwsze 10 poprawek, tzw. „Bill of Rights” to nieodłączna część konstytucji od samego początku. Są to po prostu pierwsze rozdziały tej konstytucji.

Pierwsza poprawka brzmi tak:

Congress shall make no law respecting an establishment of religion, or prohibiting the free exercise thereof; or abridging the freedom of speech, or of the press; or the right of the people peaceably to assemble, and to petition the Government for a redress of grievances.

Oznacza to mniej więcej tyle: “Kongres nie uchwali żadnych praw tworzących jakąkolwiek religię, ani zabraniających swobodnego jej wyznawania; ani ograniczenia wolności słowa, albo prasy, albo praw ludzi do pokojowego gromadzenia się i dawania petycji rządowi, by naprawił krzywdzące decyzje.

To cała pierwsza poprawka do konstytucji. Tyle. Jak z tego tekstu można dojść do zakazu wspominania Boga przez ucznia w publicznej szkole? Jak na podstawie tego paragrafu można dojść do wniosku, że 10 przykazań powieszonych na ścianie jest sprzeczne z konstytucją? Jak w końcu można ujrzeć, że poprawka ta zabrania miastu, które nazywa się „Krzyże” umieszczenia krzyży w herbie? Hmm. Dziwny jest ten świat.

Oczywiście w tej sprawie nie ma jeszcze decyzji. Ma być rozpatrywana w listopadzie. Dobrze, że chociaż tylko herb, a nie nazwa miasta komuś przeszkadza. Gdyby tak było, trzeba by chyba zmienić nazwy tysięcy miast w USA. Na zachodzie i południu Stanów, gdzie miasta powstawały wokół katolickich misji, wręcz trudno znaleźć miasto nie nazwane na cześć jakiegoś świętego, czy innych symboli religijnych.

Stalin nie wahał się przed zmianą nazw, może tu i do tego dojdziemy. Zamienimy te wszystkie Los Angeles, Sacramento, Corpus Christi, San Francisco, San Diego, Santa Clara, Saint Augustine (najstarsze miasto w USA), i nawet San Bruno. (Oj, mój anioł stróż by tego nie lubił). W samej tylko Kalifornii jest 50 miast nazwanych imionami świętych, w Teksasie i na Florydzie pewnie co najmniej drugie tyle.

A inne symbole? Południowa Karolina ma w swym herbie palmę i półksiężyc. Nie wiem, co ma on symbolizować, ale czy nie jest to narzucanie mi jakiejś religii? Czy półksiężyc nie jest przypadkiem symbolem Islamu? Południowa Karolina jest o rzut beretem od mojego domu, metropolia Charlotte leży częściowo w tym stanie. Co będzie, jak ktoś postawi wielki billboard z tym półksiężycem i obrazi mnie zupełnie?

Świat zupełnie zwariował. Ludzie nie mają prawdziwych problemów, to wymyślają sobie sztuczne. Tylko dlaczego przy okazji utrudniają życie tej normalnej większości? Dlaczego przez jednego idiotę, któremu przeszkadza szopka bożonarodzeniowa, ja muszę świętować teraz Dni Przerośniętych Krasnali? Dlaczego każda religia (bo wojujący ateizm także nią jest) jest politycznie poprawna, a chrześcijaństwo, a zwłaszcza Katolicyzm, nie?

Ja wiem dlaczego. Bo jest tylko jedna prawdziwa religia. Półksiężyc w herbie Południowej Karoliny nie drażni kudłatego. Nie drażni go menora. Ale na pewno drażni go krzyż, bo na Krzyżu został on pokonany. Tak więc w sumie jest i dobra strona tych wszystkich ataków na chrześcijaństwo. Potwierdzają one, że nasza wiara jest Prawdziwa. A do symbolu Las Cruces powrócę, jak tylko sąd zadecyduje, czy te trzy stylizowane, małe krzyże nie zagrażają przypadkiem istnieniu Stanów Zjednoczonych.

PS. Już po napisaniu tego tekstu zwróciłem uwagę na fakt, że krzyże w logo Las Cruces są umieszczone w symbolu słońca. Ale słońce także jest przecież symbolem religijnym. Wiele religii używa tego symbolu i wiele uważa słońce za Boga. Jednak osoby, które podały miasto Las Cruces do sądu nie mają problemu ze słońcem. Mają problem tylko z krzyżami. Co tylko potwierdza moją tezę, że tu wcale nie chodzi o prawo, konstytucję i o używanie przez miasto symboli religijnych, ale o wyrzucenie z naszego życia jakichkolwiek śladów chrześcijaństwa. Tylko symbole chrześcijańskie drażnią ludzi, bo tylko te, obiektywnie, mają jakąkolwiek wartość. Prawo, rzecz jasna, nie może robić takich rozgraniczeń i jeżeli krzyże byłyby nielegalne w symbolu miasta, to i słońce musiałoby być nielegalne. Jednak tu nie chodzi o prawo, nie chodzi o sprawiedliwość i nie chodzi o zakaz stosowania jakichkolwiek symboli religijnych w oficjalnych dokumentach miasta Las Cruces. Tu chodzi tylko i wyłącznie o zdelegalizowanie krzyży i usunięcie chrześcijańskich śladów.

Friday, August 04, 2006

Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje.

Znowu udało mi się dostać taki ładunek, że czuję się niemal jak na wakacjach. Z Iowa (to mniej-więcej okolice Chicago, stan na zachód od Illinois) pojechałem przez Denver, Góry Skaliste, przełęcz Loveland Pass (3655 m npm), potem przez pustynie w Utah i Nevadzie, przez Las Vegas i dojechałem do Fresno w Kalifornii. Po rozładunku wziąłem następny towar, do Kent w stanie Washington, jadę więc teraz najbardziej na zachód wysuniętą autostradą w USA, szosą Interstate 5, przez Sacramento (stolicę Kalifornii), u podnóża góry Mount Szasta (4316m npm), gdzie teraz mam przerwę, i potem dalej przez Oregon do mojego docelowego miejsca. Chciałbym jednak napisać parę słów o tym, jakie wrażenia miałem przejeżdżając przez Las Vegas.

Do Las Vegas jedzie się przez pustynię. Cała Nevada to, prawdę mówiąc, pustynia. Nevada ma powierzchnię niemal równą powierzchni Polski, ale zamieszkuje ją zaledwie 2 i pół miliona ludzi. Milion siedemset tysięcy spośród nich mieszka w metropolii Las Vegas. Gdy się dojeżdża w nocy do tego miasta, już z blisko stu kilometrów widać łunę, jak przed wschodem słońca. Problem tylko, że ja ją widziałem na południowo-zachodnim niebie, diametralnie naprzeciw miejsca, gdzie słońce wschodzi o tej porze roku. Ale ta łuna nie była od słońca, ale od świateł oświetlających całą dobę to miasto.


Poprzedni raz byłem w Las Vegas niemal dwadzieścia lat temu. Wtedy było to zaledwie półmilionowe miasto. Wzrost, przypływ ludności, jest w tym mieście niesamowity. Zaledwie w jednym dziesięcioleciu, 1990-2000 liczba mieszkańców Nevady wzrosła o 66%, i niemal cały ten wzrost przypada właśnie na Las Vegas.

W mieście powstały przepiękne hotele i kasyna. W całej Nevadzie bowiem nie ma ani żadnego przemysłu (poza turystycznym jeżeli można to nazwać przemysłem), ani warunków dla rozwoju rolnictwa. Jedyne, co przyciąga ludzi, to właśnie kasyna. Żeby być uczciwym dodam, że na pewno część osób wybiera osiedlenie się w Nevadzie także ze względu na klimat, ale podobny klimat jest i w Utah i w Nowym Meksyku i w Arizonie, a tam napływ ludności jest zdecydowanie mniejszy. Myślę więc, że klimat jest tylko jednym z elementów decyzji osiedlenia się w Las Vegas, ale dla wielu właśnie te kasyna są główną siłą przyciągającą do Nevady.


Gdy tak jechałem o 5 rano przez miasto, które wcale nie było uśpione i w którym ruch był większy parę godzin przed świtem, niż niejednym mieście w samo południe, myślałem o mojej córeczce, która akurat tego dnia była w sanktuarium w Licheniu. Pomyślałem o świątyniach, jakie budujemy Bogu i o tych, jakie stawiamy naszym bożkom. Pomyślałem, że bez przerwy słyszę o tym, że nie powinno się wydawać tyle pieniędzy na świątynie, ale rozdać je biednym. Mówią to oczywiście nie ci, którzy wspomagają Kościół, ale ci, którzy już dawno zapomnieli którędy droga do kościoła. Ale denerwuje ich, że ja i inni chrześcijanie chcemy, by Dom Pański nie wyglądał jak szopa na węgiel czy waląca się rudera, ale jak pałac, jak siedziba Króla Królów.

Z drugiej strony jakoś nie słyszałem krytyki, że się buduje takie pałace, jakich pełno w Las Vegas. Nikt nie krytykuje luksusowych hoteli, prywatnych rezydencji, ośrodków wczasowych. Dlaczego? Jaka to różnica? To nie ma nic złego w budowaniu luksusowego hotelu czy kasyna, a jest cos złego z budowaniu pięknej świątyni? Co to za logika? Powie ktoś, że deweloper buduje ze swoich pieniędzy, lub pieniędzy klienta tamte budynki, a kościoły powstają z pieniędzy wiernych. No dobrze. To ja powtórzę pytanie: Jaka to różnica?

Gdy się kogoś kocha, chce się Mu dać to, co najlepsze. Jak już pisałem kiedyś w TYM FELIETONIE, gdybym na rocznicę ślubu dał mojej ukochanej żonie plastikowy pierścionek z plastikowym oczkiem, wyleciałbym z hukiem z domu. Zloty pierścionek z brylantem natomiast wywołałby na jej twarzy niezwykle szeroki uśmiech. Dlaczego? Bo jest łasa na świecidełka? Bo pragnie bogactw? Przecież ja jej mogę zrobić prezent tylko z pieniędzy, jakie zaoszczędziłem z domowego budżetu. Nie przybędzie nam o takich upominków. Jej uśmiech jest spowodowany tym, że taki prezent jest dowodem mojej miłości.

Kościół Katolicki jest największą charytatywną instytucją na świecie. Na pewno nikt tak nie pomaga potrzebującym, jak Kościół. Ale to nie chodzi o to, żeby albo dać biednym, albo budować świątynie. Trzeba i można zrobić jedno i drugie. A przykład Las Vegas niech nam uświadomi, że nie traktujemy jednakowo spraw związanych z wiarą i spraw życia codziennego. Świątynie budowane „wszechmogącemu dolarowi” nikogo nie denerwują. Wspaniałe centra handlowe, sklepy i pasaże, hotele i kasyna, które służą tylko temu, byśmy wydali więcej pieniędzy na rzeczy nam zupełnie zbędne bardzo często przepychem przewyższają najwspanialsze świątynie. Ale nie drażni to nas, bo bardziej kochamy ten świat, niż naszego Boga.

Król Salomon, który zbudował pierwszą Świątynię w Jerozolimie, miał wątpliwości, czy pomieści ona Boga:

Czyż jednak naprawdę zamieszka Bóg z człowiekiem na ziemi? Przecież niebo i najwyższe niebiosa nie mogą Cię objąć, a tym mniej ta świątynia, którą zbudowałem. (2 Krn 6:18)
Bóg sam jednak rozwiewa te wątpliwości:

Wówczas Salomonowi w nocy ukazał się Pan i rzekł mu: Wysłuchałem twojej modlitwy i wybrałem sobie to miejsce na dom ofiar. Gdy zamknę niebiosa i nie będzie deszczu, i gdy nakażę szarańczy, by zniszczyła pola, lub gdy ześlę na mój lud zarazę, jeśli upokorzy się mój lud, nad którym zostało wezwane moje Imię, i będą błagać, i będą szukać mego oblicza, a odwrócą się od swoich złych dróg, Ja z nieba wysłucham i przebaczę im grzechy, a kraj ich ocalę. Teraz moje oczy będą otwarte, a uszy moje uważne na modlitwę w tym miejscu. (2 Krn 7:12-15)

Bóg jest wszechobecny, to prawda. Ale Bóg wcielony, Jezus w Najświętszym Sakramencie jest obecny w konkretnym miejscu w naszym materialnym świecie. Jeżeli więc dla transcendentalnego Boga syn Dawida musiał wybudować Świątynię, o ile bardziej my powinniśmy je budować prawdziwemu Synowi Dawida. Jeżeli Bóg w czasach króla Salomona w specjalny sposób wysłuchiwał próśb wiernych w Świątyni, dlaczego miałoby być teraz inaczej? Bóg przecież się nie zmienia! Uważajmy jednak, by pozostać Mu wiernym:

Ale jeżeli odwrócicie się ode Mnie i porzucicie moje prawa i nakazy, które wam dałem, oraz zechcecie pójść i służyć obcym bogom i oddawać im pokłon - to wykorzenię was z mojej ziemi, którą wam dałem, a dom, który poświęciłem memu Imieniu, odtrącę od mego oblicza i uczynię z niego przedmiot przypowieści i pośmiewiska u wszystkich narodów. Świątynia, która była tak wspaniała, będzie dla każdego przechodzącego obok niej przedmiotem zdumienia, tak iż zapyta: Dlaczego Pan tak uczynił temu krajowi i tej świątyni? A odpowiedzą: Dlatego, że opuścili Pana, Boga ich ojców, który wyprowadził ich z ziemi egipskiej, a upodobali sobie innych bogów oraz oddawali im pokłon i służyli: dlatego sprowadził na nich całe to nieszczęście. (2 Krn 7:19-22)

Mam więc propozycję dla wszystkich tych, których „przepych Kościoła” denerwuje. Zajmijcie się swoimi świątyniami. Ponieważ i tak nie z waszych pieniędzy powstały takie sanktuaria, jak to w Licheniu, dajcie sobie spokój. Idźcie w pokoju do waszych świątyń i wspomagajcie je jak możecie. One też tego potrzebują. To są świątynie nienasyconego molocha i bez dopływu kasy popadają w niebyt. Ale dajcie nam prawo robić z naszymi pieniędzmi na co my mamy ochotę.
Bo gdzie jest twój skarb, tam będzie i serce twoje. (Mt 6,21)