Monday, May 29, 2006

Uśmiercanie Boga

Ostanie parę dni większość z nas śledziła z zainteresowaniem pielgrzymkę papieża Benedykta XVI. Była to z wielu względów bardzo trudna pielgrzymka. Wiadomo było, że wszyscy będą go porównywali do jego wspaniałego poprzednika, liczyli, ile ludzi teraz przyszło na Błonia teraz, a ile podczas ostatniej papieskiej pielgrzymki, analizowali każde jego słowo. A do tego papież jest Niemcem, co też w pewnym sensie było dodatkową trudnością.

Najbardziej wyraźnie tę trudność było widać podczas wizyty w obozie zagłady Auschwitz-Birkenau. Wiele oczu było zwróconych na papieża, wiele nieprzychylnych mu oczu. Jemu i Kościołowi. Słyszałem nawet niezbyt mądre komentarze, spekulujące, jaki szok przeżyje on, papież-Niemiec, gdy zobaczy obóz. Nie wszyscy bowiem wiedzieli, że był on tam już dwukrotnie.

Trochę przypominało mi to telefon do audycji radiowej przed laty, komentujący obraz Madonny przedstawiający Ją jako murzynkę. Mówię o Madonnie-Matce Boga, nie „artystce” o tym imieniu. Osoba dzwoniąca do redakcji, a była to lokalna stacja radiowa w Atlancie, sądząc po akcencie także murzynka, a po przekonaniach wojująca feministka, rozprawiała kilkanaście minut, jaki szok przeżyłby papież, gdyby zobaczył taki obraz. A mnie ogarniał pusty śmiech, bo słuchając jej dywagacji, spoglądałem na ikonę Czarnej Madonny, którą mam w ciężarówce, tuż koło siebie. Papież by miał przeżyć szok? Naszego Jana Pawła nie tak łatwo zaszokować. Zwłaszcza ikoną Czarnej Madonny. Nie mówiąc już o tym, że podczas swych wielu pielgrzymek na Czarny Ląd papież nie raz widział obrazy przedstawiające Maryję jako rodowitą mieszkankę Afryki.

Tak, jak ja, jako dziecko, zawsze sobie wyobrażałem, że Pan Jezus się urodził gdzieś w górach koło Zakopanego i jak zwykle w Polsce jest On przedstawiany jako mężczyzna z niebieskimi oczami, tak w Afryce wiele osób wyobraża sobie Świętą Rodzinę jak siebie samych. Jako murzynów. Albo Maryja w Guadalupe. Ukazała się ona tam jako Indianka, aztecka księżniczka. Na pewno więc widok ikony z Czarną Madonną nikogo z Polski nie zaszokuje.

Na pewno też widok obozu zagłady nie zaszokuje żadnego człowieka takiego pokroju jak papież Benedykt. To wykształcony, inteligentny człowiek, wielki mąż stanu i takie komentarze, jak ten, który usłyszałem, kompromitują tylko tych, którzy je wygłaszają. Ciągle są ludzie, którzy wyobrażają sobie, że każdy Niemiec jest zakutym łbem, negującym wszystkie fakty historyczne i upierającym się, że holocaustu nie było. Zakutym w pruski chełm ze szpicem na czubku. A te mercedesy robią chyba krasnoludki. Tymczasem czas chyba zacząć myśleć inaczej. Zobaczyć, że Niemcy to także tacy ludzie, jak Benedykt. Mądrzy, kochający, rozumiejący i wstydzący się tego, co ich bracia uczynili innym ludziom. I cała sprawa nie byłaby warta zachodu, gdyby nie to, że świadczą one o tym, że są ludzie, którzy jedynie czekają na jakieś sensacje, czekają na potwierdzenie swych uprzedzeń i z góry założonych ocen.

A właśnie tam, w Brzezince, usłyszałem słowa papieża, które, z całej pielgrzymki i wszystkich jego słów, najbardziej zapadły mi w pamięć. Było to w kontekście komentowania wielojęzycznych napisów upamiętniających zamordowanych w tamtym miejscu. Papież Benedykt powiedział:


"W istocie, bezwzględni zbrodniarze, unicestwiając ten naród, zamierzali zabić Boga, który powołał Abrahama, a przemawiając na Górze Synaj, ustanowił zasadnicze kryteria postępowania ludzkości, obowiązujące na wieki. Skoro ten naród, przez sam fakt swojego istnienia stanowi świadectwo Boga, który przemówił do człowieka i wziął go pod swoją opiekę, to trzeba było, aby Bóg umarł, a cała władza spoczęła w rękach ludzi – w rękach tych, którzy uważali się za mocnych i chcieli zawładnąć światem. Wyniszczając Izrael, chcieli w rzeczywistości wyrwać korzenie wiary chrześcijańskiej i zastąpić ją przez siebie stworzoną wiarą w panowanie człowieka – człowieka mocnego."


A ja, słuchając tych słów, nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że papież mówi do polityków Unii Europejskiej. Że nawiązuje do tak wielkiej walki tych polityków, walki zupełnie nielogicznej, aby nie dopuścić do uznania historycznego faktu, że Europa ma chrześcijańskie korzenie. Politycy jednak wiedzieli, że gdyby to uznali, to byłby już tylko krok do uznania tego, że Bóg istnieje. Bóg, zabity w czasie Rewolucji Francuskiej, w czasie Rewolucji Październikowej, w czasie Rewolucji Hiszpańskiej, mógłby zmartwychwstać ponownie. A Bóg chrześcijan i Żydów nie jest Bogiem, który stworzył świat i wycofał się na wcześniejszą emeryturę. Takiego Boga-zegarmistrza, który zrobił świat-zegar, nakręcił go i usunął się w cień Europa jeszcze mogłaby zaakceptować. Przynajmniej tolerować. Bóg judeochrzesciajński, Bóg prawdziwy jest jednak Bogiem zazdrosnym. Nie toleruje innych bogów i bożków. Boginek zresztą też.


Strzeż się zawierania przymierza z mieszkańcami kraju, do którego idziesz, aby się nie stali sidłem pośród was. Natomiast zburzcie ich ołtarze, skruszcie czczone przez nich stele i wyrąbcie aszery. Nie będziesz oddawał pokłonu bogu obcemu, bo Pan ma na imię Zazdrosny: jest Bogiem zazdrosnym. Nie będziesz zawierał przymierzy z mieszkańcami tego kraju, aby, gdy będą uprawiać nierząd z bogami obcymi i składać ofiary bogom swoim, nie zaprosili cię do spożywania z ich ofiary. A także nie możesz brać ich córek za żony dla swych synów, aby one, uprawiając nierząd z obcymi bogami, nie przywiodły twoich synów do nierządu z bogami obcymi. (Wj 34, 12-16)


Bo uznając, że Bóg istnieje, trzeba uznać Jego prawa i przykazania. Zabić Boga jest prościej. Wtedy „mocny człowiek”, oświecony, liberalny i tolerancyjny humanista sam może decydować, które przykazania zostawić, które zamienić na sugestie, a które całkiem odwrócić. Wtedy aborcja nie jest już grzechem, ale prawem człowieka, seks pozamałżeński, czy to w związku między kobietą a mężczyzną, czy też między osobami tej samej płci okazuje się także prawem, a każdy, kto twierdzi inaczej nienawidzi ludzi i jest wrogiem ludzkości. Chciałoby się przypomnieć te słowa proroka Izajasza:


Biada tym, którzy zło nazywają dobrem, a dobro złem, którzy zamieniają ciemności na światło, a światło na ciemności, którzy przemieniają gorycz na słodycz, a słodycz na gorycz! Biada tym, którzy się uważają za mądrych i są sprytnymi we własnym mniemaniu! (Iz 5, 20, 21)


Bo w sumie wszystko się sprowadza do najstarszego grzechu w historii ludzkości. Do grzechu pychy. Do grzechu Adama i Ewy. Człowiek od zawsze chciał sam decydować o tym co jest dobrem, a co złem. Chciał się stać równy Bogu. Albo od Niego większy. Zredukować Boga do roli dżina, którego wypuszczamy na chwilę z butelki, żeby spełnił nasze życzenie, a potem zamykamy szczelnie. Do czasu, aż nam znowu będzie potrzebny. Albo tak zaczynamy wierzyć w naszą moc, że Bóg już naprawdę nie jest nam do niczego potrzebny i śmiało możemy Go zabić. Pierwszy raz ten grzech popełnił szatan, w swej pysze widzący się być równym Bogu. I on namówił Adama i Ewę do tego samego:


Wtedy rzekł wąż do niewiasty: Na pewno nie umrzecie! Ale wie Bóg, że gdy spożyjecie owoc z tego drzewa, otworzą się wam oczy i tak jak Bóg będziecie znali dobro i zło. (Rdz 3,4-5)


A my, jak te głupie barany, niczego się nie nauczyliśmy. Ciągle z uporem godnym lepszej sprawy sami chcemy wszystko naprawiać, polepszać, wymyślać, ustalać. Rozwiązanie zaś jest takie proste: Wystarczy zaufać Bogu.

Nasza cywilizacja umiera. Za 100-200 lat nas nie będzie na świecie. Nas, wyznawców judaizmu i chrześcijaństwa.To nie czarnowidztwo, tylko statystyka. Proste dodawanie. Dzieci w pierwszej klasie, w zerówce to przerabiają. Odrzuciliśmy rodzinę, odrzuciliśmy wartości, które są dobre, bo pochodzą od Boga. Jego samego zabiliśmy. Podcinamy gałąź na której siedzimy. Titanic tonie, a my w najlepsze bawimy się na balu. Niewiele się różnimy od tych, którzy zgładzili miliony ofiar w obozach zagłady. Tyle, że nie unicestwiamy innych, ale siebie. W Izraelu średnio małżeństwa mają po 1,2 dziecka na osobę. W „katolickich” Włoszech jeszcze mniej. Arabowie, muzułmanie nie potrzebują wojny. Potrzebują zaczekać. Za 150 lat nie będzie Izraelitów. Za następne 100 lat nie będzie Europejczyków. Będą prawa kobiet do aborcji i antykoncepcji, tylko nie będzie tych kobiet, które miałyby korzystać z tych praw.
...Bóg umarł, a cała władza spoczęła w rękach ludzi – w rękach tych, którzy uważali się za mocnych i chcieli zawładnąć światem... . Ironia losu. Ci, którzy przetrwali tą potworną zbrodnię, sami się teraz unicestwiają. A i my, oskarżając zbrodniarzy, robimy sobie dokładnie to samo.

Nie chcę byś źle zrozumiany. Polska, Polacy, są tutaj jasnym punktem. To my walczyliśmy o uznanie chrześcijańskich korzeni Europy. To u nas są pełne kościoły. To u nas ludzie się spowiadają, bo wiedzą, że grzeszą. Wiemy to, bo uznajemy Boży autorytet. Bo nie my decydujemy, co jest grzechem, ale On. Nie wszyscy, jasne. Ale na tle współczesnego świata jesteśmy płomyczkiem nadziei. I tak, jak wcześniej Izraelici, potem Francuzi, Irlandczycy i Hiszpanie ewangelizowali Europę, tak teraz czas na nas. Dlatego, myślę, Jan Paweł II uważał, że dobrze się stanie, jak Polska będzie częścią zjednoczonej Europy i jestem przekonany, że Benedykt w naszym narodzie pokłada nadzieję odnowy chrześcijaństwa. Jednak dwie rzeczy są konieczne, aby to się spełniło. Musimy być wierni Bogu i Kościołowi i musimy wyjść z Wieczernika. Święty Paweł przypomina nam:


Wszak mówi Pismo: żaden, kto wierzy w Niego, nie będzie zawstydzony. Nie ma już różnicy między Żydem a Grekiem. Jeden jest bowiem Pan wszystkich. On to rozdziela swe bogactwa wszystkim, którzy Go wzywają. Albowiem każdy, kto wezwie imienia Pańskiego, będzie zbawiony.
Jakże więc mieli wzywać Tego, w którego nie uwierzyli? Jakże mieli uwierzyć w Tego, którego nie słyszeli? Jakże mieli usłyszeć, gdy im nikt nie głosił? Jakże mogliby im głosić, jeśliby nie zostali posłani? Jak to jest napisane: Jak piękne stopy tych, którzy zwiastują dobrą nowinę!
(Rz 10,12-15)


Na koniec jeszcze trochę optymizmu. Bo ja jestem optymistą. Bóg już był raz zabity. To nie jest nowy koncept. To już było próbowane. Ale On pokonał śmierć. Zwyciężył ją, bo Boga zabić się nie da. Co więcej, my uczestniczymy w Jego zwycięstwie i dzięki temu i my mamy życie wieczne. I nam śmierć nie jest groźna. A grupka zastraszonych uczniów Jezusa wyszła z Wieczernika w dniu Zesłania Ducha Świętego i potężnie przemówili. Nawrócili 3000 ludzi pierwszego dnia, a potem cały świat. I jak raz się to udało, może się udać, uda się po raz drugi. Nie bójmy się więc głosić Chrystusa Zmartwychwstałego, bo zwycięstwo będzie, jest po naszej stronie.

PS. Po skończeniu tego felietonu ruszyłem w drogę i jadąc zacząłem słuchać archiwalnych nagrań Jana Pawła Wielkiego z jego pielgrzymek do Polski. Zacytuję tu dwa fragmenty. Odległe od siebie o ponad 10 lat. Pierwszy usłyszałem dziś chyba po raz pierwszy, drugi, ten z krakowskich Błoń, słyszałem, gdy go papież wygłaszał w 2002. roku, Nie pamiętałem jednak tych słów i dopiero dziś je sobie odświeżyłem. Cytuję je, bo w pewnym sensie potwierdzają to, co napisałem powyżej. A dla tych, którzy także chcieliby przypomnieć sobie słowa Jana Pawła z jego pielgrzymek, zamieściłem linka do mp3-jek z jego homiliami i innymi przemówieniami. Jest on na stronie www.polon.us wśród linków do radia i jest u góry. A oto zapowiedziane cytaty:

[…]„Wolność, do której wyzwala nas Chrystus, została nam dana, przyniesiona, ofiarowana nie po to, żebyśmy ją zmarnowali, tylko ażebyśmy nią żyli i innym nieśli! Trzeba zaczynać od tej prawdy o Europie. Równocześnie, zdając sobie sprawę, że z biegiem czasu, zwłaszcza w tak zwanych czasach nowożytnych, Chrystus jako sprawca ducha europejskiego, jako sprawca tej wolności, która w Nim ma swój zbawczy korzeń, został wzięty w nawias i zaczęła się tworzyć inna mentalność europejska, mentalność, którą krótko można wyrazić w takim zdaniu: "Myślmy tak, żyjmy tak, jakby Bóg nie istniał". Oczywiście, skoro Chrystus został wzięty w nawias, a może postawiony poza nawiasem, to przestał też istnieć Bóg. Bóg jako Stwórca może być daleki: Stwórca, ale bez prawa do interwencji w życie człowieka, dzieje człowieka. Żyjmy tak, jakby Bóg nie istniał. To jest też część ducha europejskiego. Część europejskiej nowożytnej tradycji.”[…]


(Przemówienie do korpusu dyplomatycznego, Warszawa, 8 VI 1991)


[…] „Człowiek nierzadko żyje tak, jakby Boga nie było, a nawet stawia samego siebie na Jego miejscu. Uzurpuje sobie prawo Stwórcy do ingerowania w tajemnicę życia ludzkiego. Usiłuje decydować o jego zaistnieniu, wyznaczać jego kształt przez manipulacje genetyczne i w końcu określać granicę śmierci. Odrzucając Boże prawa i zasady moralne, otwarcie występuje się przeciw rodzinie. Na wiele sposobów usiłuje się zagłuszyć głos Boga w ludzkich sercach, a Jego samego uczynić "wielkim nieobecnym" w kulturze i społecznej świadomości narodów. "Tajemnica nieprawości" wciąż wpisuje się w rzeczywistość świata.”[…]

(Homilia na krakowskich Błoniach, 18 VIII 2002)

Thursday, May 25, 2006

Orędzie z Medjugorie, 25. maja 2006

„Drogie dzieci! Również dziś wzywam was, abyście wprowadzili w praktykę i żyli orędziami, które wam daję. Dziatki, zdecydujcie się na świętość i myślcie o raju. Tylko w ten sposób w waszym sercu będziecie mieć pokój, którego nikt nie będzie mógł zniszczyć. Pokój jest darem, który Bóg daje wam na modlitwie. Dziatki, proście i starajcie się ze wszystkich sił, aby pokój zwyciężył w waszych sercach i na świecie. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.”

Jeszcze w sprawie Medjugorie

Dziś 25. dzień miesiąca, a więc dzień objawień w Medjugorie. Wydaje się więc, że powinienem odpowiedzieć Pelargonii na jej wpis do Księgi Gości. Co prawda i tym tematem się już zajmowałem nie raz, ale wraca on co jakiś czas, z czego wynika, że jest potrzeba napisania o tym ponownie.

Z Pelargonią wymieniłem kilka listów i książkę księdza Wójtowicza znam. Jest ona zresztą dostępna na necie. Ale nie zgadzam się z tym, co on twierdzi, więc nie widzę powodu, żeby ją promować. Wyjaśnię jednak po raz kolejny, dlaczego zamieszczam orędzia Maryi z Medjugorie i dlaczego wierzę, że to ona tam się objawia.

Przede wszystkim dla mnie najważniejsze jest moje osobiste świadectwo. Ja byłem w Medjugorie. Byłem tam dwukrotnie. Pobyt tam odmienił moje życie i odmiana ta jest trwała. To nie zmiana na tydzień, czy miesiąc na skutek emocjonalnego uniesienia. Ja byłem tam w roku 1999 i 2000. Minęło wiec pięć i pół roku od ostatniego pobytu, więc już chyba można mówić o trwałym wpływie tej pielgrzymki na moje życie.

A jaki to jest wpływ? Co konkretnie zmieniło się w moim życiu? Nie bardzo chciałbym tu opisywać moje życie, ale wystarczy, że wspomnę, że od ponad sześciu lat, od pierwszej pielgrzymki do Medjugorie odmawiam codziennie różaniec. Także spowiadam się przynajmniej raz w miesiącu i w ogóle staram się stosować do wszystkich próśb Maryi. Staram się używać wszystkich „kamieni do walki z szatanem”. Przypomnę, że tak jak Dawid miał pięć kamieni do procy, gdy przystępował do walki z goliatem, tak Maryja w Medjugorie dała nam pięć kamieni do walki z kudłatym: Post, modlitwa, najlepiej różańcowa, częsta spowiedź, częste uczestnictwo w Eucharystii i czytanie Pisma Świętego.

Każdy kto walczy z tym przesłaniem, walczy z tym, czego Kościół naucza od lat. Jan Paweł Wielki niejednokrotnie nawoływał do tych samych rzeczy. Nie jest więc w sumie takie istotne, czy to naprawdę Maryja tam się ukazuje dzieciom, czy nie. Nikt nie ma obowiązku wierzyć w prywatne objawienia. Nawet w te uznane przez Kościół. Ale każdy katolik powinien postępować tak, jak Kościół naucza. I w orędziach Medjugorskich nie ma nic innego, poza odwiecznym nauczaniem Kościoła Katolickiego.

Co zaś do samego wpisu do księgi gości, to odpowiem na niego tak: Nie zgadzam się z księdzem Wójtowiczem, że Medjugorie jest kontynuacją Garabandal. Argumenty, że szata „zjawy” ma taki, a nie inny kolor, że objawienie trwa tak długo, że pierwsze było wtedy, gdy dziewczynki szły na papierosa (co jest grzechem, bo były jeszcze bardzo młode) itd., itp., nie mogą być brane zbyt poważnie. Czyżby Maryja nie była w stanie ukazać się w takiej, a nie innej szacie? W Guadalupe ukazała się jako młoda księżniczka aztecka, zupełnie inaczej, niż w Lourdes, czy Fatimie. Dlaczego więc w Chorwacji nie mogłaby się ukazać właśnie tak, jak się ukazała? A kwestia grzechu? Cóż. Pan Jezus ukazał się Szawłowi na drodze do Damaszku, gdy ten zmierzał tam by skazywać na śmierć chrześcijan. A to chyba cięższy grzech, niż palenie papierosów, gdy się ma 16, czy 17 lat.

Ja osobiście nie mam żadnych wątpliwości, że wizjonerzy kogoś widzą. Nikt na świecie nie jest w stanie przez 25 lat ciągnąć takiego oszustwa, o którym wie tyle osób i tyle jest w nie zaangażowanych. Gdyby ktoś namówił szóstkę nastolatków na kłamstwo, to jest niemożliwe, żeby po tylu latach choć jedno z nich nie wypaplało tego. To są przecież teraz osoby czterdziestoletnie. Nie wszystkie już mają codzienne objawienia. Jaką by mieli motywację, żeby to ciągnąć tyle lat? To jest zupełny absurd, żeby tak sądzić. Kto tak uważa, nie zna w ogóle ludzkiej natury. Zresztą… wystarczy spojrzeć na polityków. Nie są w stanie niczego ustalić za zamkniętymi drzwiami, co by zostało tajemnicą przez miesiąc. Nie mówiąc już o tym, by choć polowa z nich wytrwała w tym postanowieniu. A ja mam uwierzyć, że szóstka nastolatków i kilkunastu kapłanów od ćwierćwiecza oszukuje cały świat? Nonsens.

Jedyna alternatywa, to możliwość, że to, co oni widzą, to nie jest Maryja. Kudłaty potrafi zwieść każdego. Tylko, że Biblia nas uczy, że:

„Poznacie ich po ich owocach. Czy zbiera się winogrona z ciernia albo z ostu figi? Tak każde dobre drzewo wydaje dobre owoce, a złe drzewo wydaje złe owoce. Nie może dobre drzewo wydać złych owoców ani złe drzewo wydać dobrych owoców. Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. A więc: poznacie ich po ich owocach.” (Mt 7, 16-20)

A więc jakże by to mógł być kudłaty, jak owoce Medjugorie są takie wspaniałe? Tysiące, miliony ludzi odmieniły swe życie. Tysiące świadectw kapłanów, mówiących o wysłuchaniu spowiedzi z wielu lat, spowiedzi, jakich nie słyszeli nigdy w życiu. Świadectwo kardynała Wiednia, Christopha Schönborna, osobistego przyjaciela i byłego ucznia Benedykta XVI i człowieka odpowiedzialnego za redakcję Katechizmu, mówiące o wielkim wpływie Medjugorie na ilość powołań kapłańskich, itd., itp.

Oczywiście, gdy kiedyś będzie ostateczne i końcowe stanowisko Kościoła, bez problemu i pokorą się do niego ustosunkuję. Ja się mogę mylić, Kościół nie. Ale Kościół, jak nam pokazuje historia, kilkakrotnie wydał zbyt ostrożne zalecenia. Tak działa Kościół. Jak dobry lekarz. „Po pierwsze nie szkodzić”. Tak było m. in. w początkowym zaleceniu zabraniającym głoszenia kultu Miłosierdzia Bożego według wizji siostry Faustyny i tak było z zakazem słuchania spowiedzi i odprawiania publicznie Mszy Świętej przez Ojca Pio. Pierwsza ta rzecz stała się na skutek błędów w tłumaczeniu „Dzienniczka”, druga na skutek nieżyczliwej opinii skierowanej do Watykanu przez miejscowego biskupa. Cóż. I nieżyczliwy biskup i fałszywe tłumaczenia tego, co wizjonerzy rzekomo powiedzieli są także obecne w Medjugorie. Zaczekajmy więc do ostatecznego orzeczenia Rzymu. Kiedyś ono nastąpi.

Ksiądz Wójtowicz tak pisze we wstępie do swej książki:

Wyrażając osobisty pogląd, nie chcę jednak w niczym uprzedzać ostatecznego orzeczenia Władz Kościoła, które pragnę przyjąć z uległością. Szukam prawdy, a nie rozgłosu, którego chociaż nieprzyjemny, uniknąć się nie da.

Do szukania prawdy zobowiązuje Pismo św.: "Nie każdemu duchowi wierzcie, ale badajcie duchy, czy od Boga są. albowiem wielu fałszywych proroków pojawiło się na świecie" (I J4, l). "Sam bowiem szatan podaje się za anioła światłości" (I Kor 11, 14).

Są dwie drogi możliwe szukania prawdy w takich sprawach, nie wykluczające się, owszem, uzupełniające się wzajemnie:
I. Zostawić to organom oficjalnym Kościoła i przyjąć ulegle ich orzeczenie.
II. W oparciu o zasady rozpoznawania duchów urabiać sąd własny, zawsze z gotowością poddania się wyrokowi Kościoła.

Nic dodać, nic ująć. Mogę się pod tym podpisać obiema rękami. Jednak, gdy dalej ksiądz Wojtowicz pisze, cytuję, że: Gdyby sprawa była bezspornie pozytywna, orzeczenie władz już byłoby pozytywne.” to mam wątpliwości co do jego obiektywizmu. Jak można się spodziewać wydania opinii pozytywnej o czymś, co ciągle trwa? Kościół nie jest taki pochopny. Jest na to o wiele za mądry. Orzeczenia na pewno nie będzie, dopóki objawienia trwają. Ale ponieważ jedyne oficjalne oświadczenie Kościoła, jakie jest do tej pory, nie zabrania pielgrzymek do Medjugorie jako do miejsca kultu Maryjnego (podobnego do, powiedzmy, Jasnej Góry, gdzie przecież także nie było żadnych objawień, a „tylko” jest miejsce, gdzie się oddaje cześć naszej Matce i Królowej), to świadczy to dobitnie o tym, że niczego niezgodnego z nauką Kościoła nie dopatrzono się w orędziach i przesłaniach z tego miejsca. W końcu, w tym samym wstępie do swej książki, zaprzeczając samemu sobie, ksiądz Wójtowicz zauważa:

1. Orzeczenie pozytywne jest możliwe dopiero wtedy, gdy objawienia się skończą, można zbadać ich całość i skutki, losy wizjonerów, a wynik badań Urzędu Kościelnego (Kard. Ratzinger: pierwszym i niezastąpionym jest Bp Ordynariusz miejsca) jest całkowicie pozytywny. Tak było w sprawie Cudownego Medalika (1830 r.), La Salette (1846), Lourdes (1858), Fatimy (1917). W czasie ich trwania Kościół nie wydawał orzeczenia negatywnego, zachowywał postawę wyczekującą. Orzeczenie pozytywne nastąpiło po ich zakończeniu. Te objawienia są wielkim darem Bożym, złożone zostały w skarbcu Kościoła, znajdują się w spokojnym jego posiadaniu i przynoszą ciągłe owoce, są wielką pomocą ludowi Bożemu w pielgrzymce wiary. Nie obowiązują jednak do wiary, tak jak obowiązują dogmaty.

2. Orzeczenie negatywne nie musi czekać, aż seria objawień się skończy. Jeżeli w czasie trwania objawień wystąpią cechy negatywne. Urząd Kościoła jest obowiązany to orzec, by wiernych przestrzec przed błędem i uchronić przed duchową szkodą. Przykładem są objawienia w Garabandal w Hiszpanii (1961-1965 r.), które po orzeczeniu negatywnym ustały. Świeższym przykładem są pisma i działalność Vassuli Ryden, o których orzekła Kongregacja Nauki Wiary 6.X.1995, że te objawienia zawierają błędy doktrynalne i wezwała biskupów, aby należycie pouczyli swoich wiernych oraz nie dopuszczali do szerzenia jej pism, zaś wiernych, by nie uznawali objawień i wypowiedzi Vasuli Ryden za nadprzyrodzone. Przyjęcie takiego orzeczenia najwyższego Urzędu Kościoła obowiązuje wiernych w sumieniu, a tym bardziej kapłanów i biskupów. Okazywanie sprzeciwu i zachęcanie do niego innych jest grzesznym nieposłuszeństwem i budzi zgorszenie u wiernych.

A na razie mamy tylko takie oświadczenie, które cytuję także za książka księdza Wójtowicza:

"Na podstawie dotychczasowych badań nie można stwierdzić, aby wystąpiły nadprzyrodzone zjawiska i objawienia. Jednakże liczne zgromadzenia wiernych z wielu krajów, które przybywają do Medziugoria inspirowane motywami religijnymi i innymi, wymagają uwagi i opieki duszpasterskiej, w pierwszym rzędzie biskupa Mostaru, a wraz z nim i innych biskupów, tak by w Medziugoriu i w związku z nim rozszerzała się zdrowa pobożność do Błogosławionej Dziewicy Maryi, zgodnie z nauką Kościoła. - W związku z tym biskupi Jugosławii zapowiadają, że ogłoszą specjalne pastoralno-liturgiczne wytyczne. Również poprzez swoje komisje biskupi nadal będą śledzić i badać całokształt wydarzeń w Medziugoriu".

A oto jego własny komentarz do tego oświadczenia. Przypominam, ze to cytaty z książki, starającej się udowodnić, że Medjugorie to sprawka szatańska:

Jest to, jak dotychczas, ostatnie oficjalne orzeczenie w sprawie Medziugoria. Co z niego wynika?:
1) nie jest orzeczeniem pozytywnie stwierdzającym prawdziwość objawień,
2) nie przeczy, że zachodzą zjawiska i objawienia, ale dotychczasowe badania nie dają podstawy do stwierdzenia ich nadprzyrodzonego charakteru,
3) nie zamyka drogi do dalszego badania tych zjawisk. Trwają one do dziś -już 15 lat,
4) rozszerzająca się tam pobożność do Matki Bożej wymaga specjalnej troski i uwagi biskupów, aby była zdrowa, zgodna z nauką Kościoła, więc by nie zeszła na niezdrowe tory.

Jeżeli więc to wszystkie fakty, jakie ma ksiądz Wójtowicz, a reszta to są jego opinie, pozwólcie, że ja pozostanę przy moich opiniach. Nie uważam ich wcale za gorsze. I orędzia nadal będę zamieszczał, przynajmniej do czasu, aż Kościół uzna, że jednak to szatan nas tam zwodził, albo ja, lub ktoś autorytatywny dla mnie zauważy niezgodność orędzi z nauką Kościoła. Dopóki jednak Kościół i „zjawa z Medjugorie”, jak ją ładnie ksiądz Wójtowicz nazywa, mówią jednobrzmiącym głosem, dopóty na tej stronie będą zamieszczane przesłania. Nie mniej jednak, gdyby ktokolwiek w tych przeslaniach zauważył cokolwiek niezgodnego z Biblią i nauczaniem Kościoła, proszę o wskazanie mi tego. Gdy się zgodzę, usunę orędzie, gdy nie, chętnie uzasadnię dlaczego się nie zgadzam.

I nie traćmy energii na walkę z tak cudownym przesłaniem, bo nietrudno się domyśleć, komu na tym zależy. Nic złego nie wyniknie z tego, jak się będziemy więcej modlić, częściej spowiadać, jak popościmy o chlebie i wodzie, dla przebłagania naszego Boga za nasze grzechy i dla większej kontroli nad naszymi grzesznymi naturami. Nic złego nie ma w tym, że będziemy więcej czytać Biblię. W końcu Katechizm Kościoła Katolickiego przypomina nam słowa Świętego Hieronima, że "Nieznajomość Pisma świętego jest nieznajomością 1792 Chrystusa” (Paragraf 133). Nic złego nas nie spotka, jak będziemy częściej odwiedzać Jezusa w najświętszym Sakramencie podczas adoracji i jak Go będziemy częściej przyjmować do naszych serc. Nic złego nie ma w tym, ze na każdym, codziennym nabożeństwie w medjugorskie kościele, które trwa trzy godziny, od ponad dwudziestu lat są tysiące ludzi. Że wszyscy w skupieniu odmawiają różaniec. Że adorują Pana Jezusa. I jeżeli to komuś przeszkadza, to chyba nie zrozumiał tego cytatu z Biblii:

Ducha nie gaście, proroctwa nie lekceważcie! Wszystko badajcie, a co szlachetne - zachowujcie! (1 Tes 5, 19-21)

Wednesday, May 24, 2006

Odpowiedź na wpis do Księgi Gości dotyczący antykoncepcji

Otrzymałem parę dni temu wpis do Księgi Gości. Odnoszę wrażenie, sądząc po licznych literówkach i przejęzyczeniach, że osoba pisząca go była bardzo wzburzona, a do tematu podchodzi bardzo emocjonalnie. To chyba dobrze. Temat antykoncepcji i aborcji zawsze wzbudza wielkie emocje. Wydaje mi się jednak, że powinniśmy bardziej słuchać głowy, niż serca, gdy zastanawiamy się nad tą sprawą, bo serce nie raz zwodzi człowieka. Pisałem już nie raz na ten temat, ale odpowiem i na ten wpis, bo jest to ważny problem i ciągle wielu katolików, nie mówiąc o innych chrześcijanach, nie rozumie dlaczego Kościół naucza tak, jak naucza.

„Gazzella”, bo tak się ta osoba podpisała, pisze:

"W odniesieniu do rozważań na temat aborcji, nie można zgodzić się z przedstawianymi przez pana argumentami, a dane statystyczne nie są na tyle przekonywujące.Rozumieć subiektywizm z pana strony jako zagorzałego katolika i szanuję to"

Proszę. Gazzella rozumie „mój subiektywizm jako zagorzałego katolika”. Interesujące stwierdzenie. Czy z tego wynika, że ktoś, kto wierzy w nauczanie Kościoła jest od razu „zagorzałym katolikiem”? A jego poglądy są z definicji „subiektywne”? Tylko wtedy, gdy się zgodzimy z tym, że są katolicy ortodoksyjni, liberalni, przedsoborowi, afrykańscy, rebelianccy, papiescy, Lefebvrowscy i inni, to zgodzę się, że są także zagorzali. Ale „katolicki” znaczy „powszechny” i każdy katolik, na całym świecie ma obowiązek wierzyć w to samo. To znaczy we wszystko, czego nas uczy Kościół i co nam podaje Katechizm Kościoła Katolickiego. I jeżeli ktoś ma z tym problem, niech nie wymyśla swych współbraci od „zagorzałych”, ale niech sam przeegzaminuje swoje sumienie, czy jest jeszcze w dalszym ciągu katolikiem. Na świecie jest w końcu ponad trzydzieści tysięcy różnych kościołów chrześcijańskich. Jak ktoś ma problem z nauczaniem Kościoła, tamte sekty przyjmą go z otwartymi ramionami. A skoro i tak nie wierzy w to, co naucza Kościół, to po co tworzyć fikcję i mówić, ze się jest katolikiem, jak się nim de facto już nie jest? Albo, co jest znacznie lepszym rozwiązaniem, może po prostu trzeba poznać przyczyny takiego, a nie innego nauczania Kościoła. I zaakceptować je, albo raczej przyjąć z radością i z otwartymi ramionami.

Nie wiem o jakich statystykach pisze Gazzella , ale dalej pisze ona:

„jednak proszę zwrócić uwage na jekże istotną rzecz jaka jest kwestia wolności. nie można bowiem nawoływac młodych ludzi do czystości i zakazywać im uprawiania seksu, tym bardziej nie uzasadnione wydaje się utrzymywanie czystości przedmałżeńskiej”.

Interesujące. Czym jest prawdziwa wolność pisałem całkiem niedawno. Ciągle jednak wiele osób myli wolność z anarchią. Nie będę tu powtarzał swych argumentów, zapraszam do przeczytania TEGO TEKSTU. Smutne jednak jest, że są faktycznie ludzie, którzy naprawdę uważają, że nie można nawoływać młodych ludzi do życia w czystości. Jeżeli poddamy się, zanim rozpoczniemy walkę, to faktycznie nie mamy szans na zwycięstwo. Ale jak spróbujemy, to okazuje się, że nie tylko zwycięstwo jest możliwe, ale jest ono bardzo częste. Przegrywają tylko ci, którzy nie próbują walczyć. Wystarczy przypomnieć sobie o sukcesie UGANDY i porażce sąsiadujących krajów. Poza tym Bóg nie wymaga od nas sukcesów, ale wierności. Więc nawet, jakbyśmy tego sukcesu nie odnieśli, to przynajmniej nie musielibyśmy się wstydzić spojrzeć naszemu Panu w oczy.

„a co w przypadku gdy ktoś jest wierny, ale zyje w zwiazku partnerskich. przecież nie jedyna postacią dorosłego życia jest małżeństwo”
Właśnie. Czasem ma wrażenie, że coraz rzadszą i zanikającą „postacią dorosłego życia” jest małżeństwo. Ale co z tego? Czy to znaczy, że mamy taką formę budowania społeczeństw zarzucić? Rodzina, jako cegiełka budowy znanej jako społeczeństwo sprawdziła się przez tysiące lat. Teraz, gdy społeczeństwa się rozpadają w proch, właśnie dlatego, że rodziny są słabe i nietrwale, mamy eksperymentować i zamiast rodziny wprowadzać jakieś erzace? I gdzie to są te wierne sobie związki partnerskie? Ja się jeszcze z takim nie spotkałem. Czemu też, skoro są takie sobie wierne, boją się zobowiązać się nawzajem do miłości do śmierci? Bo nie o to im chodzi? Bo ta wierność ma trwać w założeniu do spotkania innego partnera? Jeżeli tak, to chyba nie muszę tłumaczyć, czemu jestem przeciwny takiemu podejściu do małżeństwa. A prawda jest taka, że według amerykańskich statystyk na każde 100 par, które mieszkały ze sobą przed ślubem, 70 się rozwodzi. Na każde 100 stosujących w praktyce naukę Kościoła, rozwodzą się trzy. Po co więc „gdybać”, jak prawda jest taka, że to „po Bożemu” jest jakąś gwarancją szczęścia, a inne drogi w większości powodują tylko ból i tragedie rodzin.

„poza tym nalężałoby raczej skupić się na problemie niechcianych ciąży, a sposobem na zmniejszenie ich ilości w tym takich fotografii jakie mozna obejrzej na tej stronie jest właśnie uświadaminie społeczeństwa i walka o łatwy dostep do srdokow antykoncepcyjnych.”

Zgadzam się, że trzeba uświadamiać społeczeństwo. Trzeba mówić o tych sprawach. Nie raz tu pisałem, że media katolickie powinny się mniej zajmować polityką, a więcej wyjaśnianiem nauczania Kościoła. Ale na pewno nie jest rozwiązaniem propagowanie środków antykoncepcyjnych. Te środki właśnie są przyczyną problemów, jakie teraz mamy, nie rozwiązaniem. Od czasu nieograniczonej dostępności tych środkow ilość aborcji nie tylko się nie zmniejszyła, ale wielokrotnie wzrosła. I O TYM także pisałem. Nie mówiąc już o tym, że same pigułki mają także działanie aborcyjne i w pewnym procencie przypadków powodują zabicie powstałego już nowego życia. Życia człowieka. Inaczej mówiąc są przyczyną morderstwa.

„Mam tu na mysli np. tzw rodziny patologiczne, w których cięzko mówić o racjonalnym planowaniu rodziny, o kobietach, które zostaja zmuszane do uprawianie seksu z tzw. swoimi mężami.ważne byłoby gdyby i one miały możliwośc nie dopuszenia do kolejnego zapłodnienia. nie mówie tu ,że lepsza jest aborcja, ale urodzenie dzieck a, które będzie później maltretowane tez nie wydaje sie byc wyjściem. Dlatego tez uwazam iż najlepiej rozwiazywac problem u źródła.”

Na pewno takie sytuacje są trudne. Nikt tego nie neguje. Ale gdy kobieta jest gwałcona przez swego męża, to naprawdę uważasz, Gazzello, że rozwiązaniem jest tutaj pigułka lub aborcja? Niech kobieta ma swoje piekło, byle nie urodziła dziecka? Co to za rozwiązanie? Nie lepiej takiego drania wsadzić do więzienia, albo posłać do obozu pracy? Żeby musiał zarabiać na te dzieci, które już są? Co w takiej sytuacji rozwiąże stosowanie środków antykoncepcyjnych? Problemem u źródła nie jest dostęp do antykoncepcji i aborcji, ale prawo prorodzinne, wychowanie, zwalczanie alkoholizmu i konsekwencja w działaniu władz w obronie takich kobiet. Zaproponowanie takiej kobiecie środka antykoncepcyjnego przypomina proponowanie plastra na odciski choremu na raka.

„Jeśli zaś chodzi o rozwiązłośc wsród młodych nie nalezy sie tym zbyt bardzo przejmować, ona była zawsze tylko mniej eksponowana, ale osoby którą wierza w prawdziwe związki i prawdzine uczucie nie poddadza się wpływom środowiska . to jest pewne i niepodważalne. Najważniejsze jest jednak to by pozostawić dozę swobody wyboru,a nie zakazywać i straszyć. dlatego tez rozwazania na temat antykoncepcji jako środka złonośnego uważam za jednopłaszcyznozne i nieodzwierciedlajace rzeczywistej sytuacji społecznej.”

Otóż nie była ona zawsze. Ja naprawdę nie jestem jeszcze taki stary, ale nawet ja pamiętam „lepsze” czasy. Jasne, że były osoby współżyjące ze sobą przed ślubem. W większości przypadków jednak były to osoby zaręczone, lub „serio chodzące ze sobą”. Zawsze była gdzieś ta myśl, że w razie czego, gdyby było dziecko, szybko weźmiemy ślub. Inna sprawa, jak to potem było w praktyce. Wiele takich związków się rozpadało. Wiele tych dziewcząt zostawało z dzieckiem ale bez tatusia. Co tylko potwierdza, że tylko czystość przed ślubem, a wierność po, gwarantuje szczęście. Dzisiaj jednak mamy zupełnie inną sytuację. Dziś wiele osób traktuje seks jako rozrywkę taką, jaką kiedyś było pójście do kina. Jak zjedzenie lodów. Można to zrobić z kolegą, albo z koleżanką, albo samemu i nikomu nic do tego. A jak ktoś powie, że to chore, że to rak na ciele społeczeństwa, to od razu otrzymuje nalepkę fundamentalisty i zacofanego.

Gazzella ma rację, mówiąc, że moje stanowisko jest jednopłaszczyznowe i że nie odzwierciedla rzeczywistej sytuacji społecznej. Dumny jestem z tego, że jestem jednopłaszczyznowy, a nie jak ten kurek na dachu, który obraca się tak, jak wieje wiatr. I to nie społeczna sytuacja powinna nas zmieniać, ale my społeczną sytuację. Zwłaszcza wtedy, gdy ta sytuacja jest chora. Moralność to nie jest coś, co się wybiera przez glosowanie. Albo Bóg istnieje i to On jest źródłem wszelkiego prawa, albo wszyscy róbmy co chcemy. W końcu najprostszym sposobem na zlikwidowanie przestępczości jest zalegalizowanie wszystkiego, prawda? Podobnie z moralnością. Jak wszystko będzie moralne, nikt nie będzie już prowadził niemoralnego życia. Tylko co to faktycznie zmieni? Kogo oszukamy? Siebie? Boga? A że „czasy się zmieniły” sam widzę. Tylko co z tego wynika? Że mam się poddać i nie robić nic? Nigdy. Nie zapominajmy, że tylko martwe ryby płyną z prądem.

Sunday, May 14, 2006

"Fakty" w książce "Kod Leonarda da Vinci"

Właśnie otrzymałem wczoraj trzy zamówione przeze mnie książki rozprawiające się z „faktami” zawartymi w książce Dana Browna: „The Da Vinci Hoax” Carla Olsona i Sandry Miesel, „The Da Vinci Deception” Marka Shea i Edwarda Sri i „De-Coding Da Vinci” Amy Welborn. Miałem zamiar napisać felieton na temat błędów zawartych w tym bestsellerze, ale trochę trudno byłoby je wszystkie zmieścić w takiej krótkiej formie literackiej. Jest ich bowiem naprawdę mnóstwo. Na początek więc po prostu skopiuję jeden z wielu tekstów już dostępnych na Necie.

Te poniższe znalazłem na polskiej stronie organizacji Opus Dei i są one tłumaczeniami tekstów angielskich autorów. Gdy skończę czytać moje książki, być może powrócę jeszcze do tego tematu. Może jakiś komentarz czytelników, lub wpis do księgi gości mnie sprowokuje. Teksty, które zamieszczam, nie wyjaśniają bowiem wszystkich błędów i nieścisłości w książce Browna. Nic dziwnego. Książki, które wspomniałem wcześniej mają po paręset stron, nie da się więc wszystkiego wyjaśnić w krótkim felietonie. Ale dobre i to na początek. A więc zapraszam do czytania:


e-cristians, 12 listopada 2003

„Kod Leonarda da Vinci” to anty-katolicka powieść, która znalazła się na listach bestsellerów w księgarniach całego świata. Przetłumaczona na 30 języków, sprzedana w ponad 30 milionach egzemplarzy, z wykupionym już przez Columbia Pictures prawem do ekranizacji (reżyser Ron Howard, w roli głównej Russell Crowe), zaczyna być przebojem kultury masowej. (...) Przesłanie niesione przez książkę jest mniej więcej takie:

1. Jezus nie jest Bogiem: żaden chrześcijanin nie uważał Go za Boga, zanim Cesarz Konstantyn nie ogłosił Go Nim na soborze w Nicei w 325 roku.

2. Maria Magdalena była życiową partnerką Jezusa; ich dzieci, nosiciele Jego krwi, to Święty Graal (krew króla = sangre del rey = sang real = Santo Grial), korzenie francuskiej dynastii Merovingów (i przodkowie bohatera powieści).

3. Jezus i Maria Magdalena reprezentowali dwojakość męsko-żeńską (tak jak Mars i Atena, Izis i Ozyrys); pierwsi naśladowcy Jezusa ubóstwiali „boską kobiecość”; cześć oddawana kobiecemu pierwiastkowi boskości ukryta została w konstrukcjach katedr wznoszonych przez Templariuszy, w sekretnej organizacji zwanej „Zakon Syjonu” – do której należał Leonardo da Vinci – oraz w wielu innych sekretnych symbolach istniejących po dziś dzień w kulturze.

4. Zły Kościół Katolicki, stworzony przez Konstantyna w roku 325, prześladował niewinnych czcicieli „wiecznej kobiecości”, w czasie średniowiecza i renesansu paląc na stosach tysiące czarownic, niszcząc wszystkie gnostyczne ewangelie i pozostawiając tylko cztery z nich, te które najbardziej mu odpowiadały. W powieści przebiegłe Opus Dei stara się nie dopuścić, by bohaterowie odkryli światu tajemnicę, że Graal to dzieci Jezusa i Marii Magdaleny, i że pierwszy bóg gnostycznych „chrześcijan” był kobietą.

Wszystko to udaje poważne studium problemu, próbuje się sprzedać jako odkrycie historyczne i ważny dokument.

W notatce na początku książki autor deklaruje: „wszystkie opisy dzieł sztuki, architektury, tajnych dokumentów i rytuałów, jakie znajdują się w tej powieści są wiarygodne”. Jednak, jak zobaczymy, nie jest to prawdą: błędy, wymysły, nad-interpretacje i wierutne brednie przeplatają się w całej powieści.

Pretensje do stworzenia erudycyjnej pracy naukowej autora upadają, gdy zajrzymy do bibliografii, z jakiej korzystał Brown, zamiast poważnych książek historycznych i albumów sztuki znajdziemy tu jedynie pozycje paranaukowe, ezoteryczne i konspiracyjne pseudo-historie.

Na swojej stronie internetowej, Dan Brown, mówi jasno, że jego dzieło nie jest jedynie zwykłą powieścią rozrywkową, ale że „jak już wspomniałem wcześniej, o ujawnionym przeze mnie sekrecie mówiło się szeptem od wielu wieków. Nie jest mój”.

W rezultacie sprzedaż książek pseudo-historycznych dotyczących Kościoła, ewangelii gnostycznych, kobiety w chrześcijaństwie, bóstw pogańskich itd. znacznie wzrosła: witryna internetowa z książkami Amazon.com skorzystała jako pierwsza promując „Kod Leonarda da Vinci” oraz książki o tematyce pogańskiej, pseudo-historycznej, feministycznej i „New Age”. Fikcja to najlepsza forma, by kształtować poglądy mas, a połączona z nauką (historią sztuki i religii w tym wypadku) oszukuje czytelnika dużo łatwiej.

Znane hiszpańskie powiedzenie mówi: „mimo że to kłamstwo, a jednak coś z niego w nas zostaje”, a jeśli kłamstwo podane jest w sposób naukowy – chociaż pozostaje nadal kłamstwem, zostaje w nas jeszcze bardziej.

Czy Konstantyn stworzył chrześcijaństwo?

Cała baza historyczna Browna ogranicza się do jednej daty: sobór w Nicei w 325 roku. Według jego tezy chrześcijaństwo przed tą datą było ruchem bardzo otwartym, akceptowało „wieczną kobiecość”, nie uznawało Jezusa za Boga, spisywało wiele ewangelii. W tym roku cesarz Konstantyn, wyznawca kultu „męskiego” Niezwyciężonego Słońca przejął władze nad chrześcijaństwem, obalił „boginię”, przemienił proroka Jezusa w bohaterskiego boga typu słonecznego i stworzył odpowiednią organizację, by posługując się metodami podobnymi do Stalina, unicestwić ewangelie, które nie mu się nie podobały.

Dla każdego czytelnika posiadającego jakąkolwiek wiedzę historyczną powyższe tezy wydadzą się absurdem z przynajmniej dwóch powodów:

1. Dysponujemy tekstami, które świadczą o tym, że chrześcijaństwo sprzed 325 roku nie wyglądało tak, jak to opisuje powieść i że teksty gnostyczne były dla chrześcijan tak samo odległe, szkodliwe i obce, jak są obecnie publikacje „New Age”.

2. Nawet jeżeli Konstantyn chciał zmienić wiarę milionów ludzi, to jak miałby to niby zrobić w czasie soboru, by nie zorientowały się nie tylko tysiące chrześcijan, ale i setki biskupów?

Wielu biskupów z Nicei było weteranami, którzy przeżyli prześladowania Dioklecjana, którzy nosili na swym ciele oznaki więzienia, tortur lub ciężkich prac, będących konsekwencją ich walki o utrzymanie wiary. Czy pozwoliliby cesarzowi zmienić tę wiarę? Czy właśnie to nie było przyczyną prześladowań od czasów Nerona: trwały opór chrześcijaństwa przed uznaniem go za kolejną formę kultu? Gdyby faktycznie chrześcijaństwo przed rokiem 325 wyglądało tak, jak to opisuje Brown i wielu współczesnych agnostyków, nigdy nie byłoby prześladowane, ponieważ nie wyróżniałoby się niczym spośród licznych kultów pogańskich. Chrześcijaństwo było zawsze prześladowane, ponieważ nie uznawało wymagań innych religii, narzuconych przez politykę i głosiło, że tylko Chrystus jest Bogiem z Ojcem i Duchem Świętym.

Czy Jezus jest Bogiem?

Bohater powieści, angielski historyk Teabing, twierdzi, że w Nicei ustalono, że Jezus był „Synem Boga”. Tymczasem wystarczy przejrzeć ewangelie kanoniczne, napisane 250 lat przed Niceą, aby pokazać, że o tym, iż Jezus jest Synem Boga, wzmiankowano przynajmniej 40 razy. Brown po prostu kopiuje wiadomości z jednej z pseudo-historycznych książek, by stworzyć swój własny bestseller, dokonuje plagiatu „Holy Bood, Holy Grial”, gdzie stwierdzono, że „w Nicei na podstawie głosowania zadecydowano, że Jezus był bogiem, a nie śmiertelnym prorokiem”.

Tymczasem prawda jest inna. Chrześcijanie zawsze uważali Jezusa za Boga i tak właśnie jest On przedstawiony w Ewangeliach i pismach pierwszych chrześcijan, powstałych wiele lat przed Niceą.

Przykładowo - ku oburzeniu mormonów, Świadków Jehowy i muzułmanów (trzech wyznań nie uznających Jezusa za Boga) - możemy przeczytać słowa Tomasza na widok zmartwychwstałego Jezusa: „Ho Kurios mou ho Theos mou” [Pan mój i Bóg mój] (J 20, 28).

W Liście do Rzymian (Rz 9,5), dyktowanym przez św. Pawła Tercjuszowi w Koryncie, zimą w latach 57-58 n.e. :
„Do nich [Żydów] należą praojcowie, z nich również jest Chrystus według ciała, który jest ponad wszystkim, Bóg błogosławiony na wieki. Amen.”

W Liście do Tytusa ( Tt 2,13):
„oczekując błogosławionej nadziei i objawienia się chwały wielkiego Boga i Zbawiciela naszego, Chrystusa Jezusa”.

W Drugim Liście św. Piotra Apostoła (2P 1,1):
„Szymon Piotr, sługa i apostoł Jezusa Chrystusa, do tych, którzy dzięki sprawiedliwości Boga naszego i Zbawiciela, Jezusa Chrystusa, otrzymali wiarę równie godną czci jak i nasza”.

A wychodząc poza Ewangelie mamy pisma Ojców Kościoła, znacznie wyprzedzające sobór nicejski:

„Nasz Bóg, Jezus Chrystus, został, zgodnie z zamierzeniem Boga, poczęty w łonie Maryi, z rodu Dawida, za sprawą Ducha świętego” (List św. Ignacego z Antiochii do Efezjan ( rozdz. 35), 107 r. n.e.).

„Gdybyście zrozumieli słowa proroków, nie wątpilibyście, że On (Jezus) był Bogiem, Synem jedynego, najwyższego Boga” (Rozmowa z Trifonem św. Justyna Męczennika (rozdz. 100), 165 r. n.e.).

„On (Jezus Chrystus) jest świętym Panem, Mądrym, Cudownym, Przepięknym, Wszechpotężnym Bogiem, który zstąpił z nieba, aby sądzić ludzi” (Kontra herezjom św. Ireneusza z Lyonu (tom 3, rozdz. 130), 200 r. n.e.).

„On (Jezus Chrystus) jest tak Bogiem, jak i Człowiekiem, źródłem wszelkiego dobra” (Ekshortacja do Greków św. Klemensa z Aleksandrii, 190 n.e.).

„Tylko Bóg jest bezgrzeszny. Jedynym człowiekiem bez grzechu jest Chrystus, również Bóg” (O Duszy Tertuliana (41,3), 210 r. n.e.).

„Chociaż (Syn) był Bogiem, przybrał ciało; i stając się człowiekiem, nadal był Bogiem” (Doktryny Fundamentalne Orygenesa (I:0:4, rozdz. 185), 254 r. n.e.).


Te fragmenty - i wiele innych – pokazują wyraźnie, że chrześcijanie byli pewni boskości Chrystusa, wiele lat przed Niceą. W rzeczywistości w Nicei debatowano o nauczaniu Arrio, księdza heretyka z Aleksandrii, który od 319 roku nauczał, że Jezus nie był Bogiem, ale bóstwem niższej klasy. Spośród 250 biskupów tylko dwóch głosowało zgadzając się z postawą Arrio, tymczasem pozostali sformułowali to, co dziś recytuje się w Wyznaniu Wiary (Credo), że Syn Boga został zrodzony, a nie stworzony, współistotny Ojcu czyli, że Bóg Syn jest tak samo Bogiem, jak Bóg Ojciec i że Bóg jest jeden, ale w różnych Osobach.
Wbrew tej jednomyślności ojców soboru, historyk Teabing, bohater powieści, stwierdza, że Chrystus był „uznany za Boga” niewielką ilością głosów!

Historyk, który nie zna historii.

Teabing twierdzi, że chrześcijaństwo wymyślone przez Konstantyna nie było niczym więcej, jak pogaństwem. „Nic w chrześcijaństwie nie jest oryginalne”, mówi bohater. Oto niektóre twierdzenia z „Kodu Leonarda da Vinci”, które omówimy pokrótce:

- Egipskie okręgi słoneczne przemieniły się w aureole świętych katolickich.

Sztuka chrześcijańska chcąc wyrazić koncepcje biblijne, takie jak rozjaśniona twarz Mojżesza (na górze Synaj) czy Jezusa (w czasie Przemienienia) posługiwała się popularnym językiem sztuki, używając aureoli, płomyków, zapożyczonych ze sztuki greckiej i rzymskiej. Cesarze rzymscy, na przykład, pojawiali się na monetach z głowami otoczonymi poświatą.

- Rysunki bogini Isis karmiącej piersią swoje cudowne dziecko Horusa były wzorem dla przedstawień Maryi z Dzieciątkiem Jezus

Wizerunek kobiety karmiącej piersią jest powszechny u Egipcjan, Greków, Rzymian, Azteków oraz innych kultur, w których przedstawia się macierzyństwo. Isis, w pierwszych latach naszej ery, nie była już popularna jako bogini w kulturze egipskiej, ale w kulcie i rytuałach typu inicjalnego elit grecko–rzymskich, kulcie, który z pewnością nie zawierał rytuałów seksualnych, które tak upodobał sobie autor. Artyści chrześcijańscy podczas przedstawiania Maryi i Jezusa (matki i dziecka), korzystali z modeli artystycznych, które znajdowali w społeczeństwie, w którym żyli.

- Mitra (papieskie nakrycie głowy – przypis tłumacza), doksologia, ołtarz, komunia, akt spożywania Boga, zostały wzięte bezpośrednio z wcześniejszych pogańskich religii mistycznych.

Mitra biskupia z trudem mogłaby być zainspirowana starożytnymi religiami pogańskimi: nie pojawia się na Zachodzie aż do połowy X wieku i nie jest używana aż do upadku Konstantynopola w 1453 roku.

Ołtarz, tak samo jak chrześcijaństwo, wywodzi się z judaizmu, a nie z kultów pogańskich. W Starym Testamencie jest ponad 300 wzmianek o ołtarzach. Ołtarz ofiarny w Świątyni Jerozolimskiej jest punktem łączącym starożytny judaizm i symbolikę chrześcijańską. Nie ma nic wspólnego z kultami pogańskimi.

Doksologia (doxa = chwała; logos = słowo), to nic innego jak modlitwa Chwała (Gloria): „Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój ludziom... błogosławimy Cię, wielbimy Cię, wysławiamy Cię...” używa słownictwa jak najbardziej chrześcijańskiego, z odniesieniami do Trójcy św. i używając stale fragmentów Nowego Testamentu. Nie ma nic wspólnego z misteriami pogańskimi.

- Komunia i „spożywanie Boga”

Wydaje się prawdopodobne, że na wyższych poziomach kultu Mithry istniał święty posiłek ,złożony z chleba i wina. Jednak nie ma danych wskazujących na to, by wyznawcy tego kultu uważali, że „spożywają boga”, ani nic podobnego. Błogosławienie i dzielenie się chlebem ma korzenie żydowskie, jak to szczegółowo tłumaczy Jean Danielou w swych studiach nad Biblią i liturgią. Jezus ustanowił Eucharystię w czasie paschy, wieczerzy żydowskiej. Nie miało to żadnego związku z kultem pogańskim.

- Niedziela, święty dzień chrześcijan, został „skradziony” poganom.

To kłamstwo. Od początku chrześcijanie uznawali dzień po szabacie, pierwszy dzień tygodnia, jako najważniejszy, jako dzień ich spotkań. Praktykowali to w czasach św. Pawła (czytamy o tym w Dziejach Apostolskich 20,7: „W pierwszym dniu po szabacie, kiedy zebraliśmy się na łamanie chleba...” lub w 1 Liście do Koryntian16,2: „Niechaj pierwszego dnia tygodnia każdy z was coś odłoży, według tego, co uzna za właściwe...”). Danielou, w Biblii i Liturgii, poświęca cały szesnasty rozdział, cytując Ignacego z Antiochii, Epistołę Barnaby, Didache, wszystkich autorów końca I wieku i początków wieku II. Wszyscy mówią o „dies dominica” (Dniu Pańskim). Święty Justyn, w 150 roku po Chrystusie, był pierwszym chrześcijaninem, który użył łacińskiego określenia Dnia Słońca w odniesieniu do pierwszego dnia tygodnia.

Na soborze biskupów hiszpańskich w miejscowości Elvira, w 303 roku ogłoszono, że „jeśli ktoś z miasta nie przyjdzie do kościoła trzy niedziele z rzędu, zostanie ekskomunikowany, aby się jak najszybciej poprawił”. Dopiero 20 lat później w 321 roku, Konstantyn oficjalnie ogłosił niedzielę dniem odpoczynku, wolnym od pracy. Jasne jest więc, że niedziela jest „wynalazkiem” chrześcijan, zaadoptowanym przez społeczeństwo cywilne, nie została zaś „skradziona” pogaństwu. Dokładnie więc inaczej niż o tym pisze Brown w swej powieści.

- Również bóg hinduizmu Krishna, narodzony wcześniej, obdarowany został złotem, kadzidłem i mirrą.

Przesada, wątek zaczerpnięty prawdopodobnie z pseudo-historycznej książki Kerseya Gravesa „The World’s Sixteen Crucified Saviours” [Szesnastu ukrzyżowanych wybawców świata], napisanej w 1875 roku i odrzuconej także przez ateistów i agnostyków, chociaż bardzo popularnej i dostępnej w Internecie. Graves nie podał nigdy dowodów popierających jego twierdzenie. Wygląda to na totalny wymysł, który nie ma swego poparcia nigdzie w literaturze hinduistycznej. El Bhagavad-Gita (wiek I n.e.) nie wspomina o dzieciństwie Krishny. W historiach o małym Krishnie, napisanych przez Harivamsę Purana (300 r.n.e.) i Bhagavatę Purana (800-900 r.n.e.) też nie ma mowy o podarunkach.

-Bóg Mithras, urodzony 25 grudnia, tak jak Ozyrys, Adonis, Dionizos, tytułowany „Synem Boga” i „Światłem Świata”, złożony do grobu i powstały z martwych trzeciego dnia zainspirował wiele elementów tworzących kult chrześcijański.

W rzeczywistości pogańskie święto, odbywające się w Rzymie 25 grudnia, wymyślił cesarz Aureliusz w 274 roku, wiele lat po tym, jak chrześcijanie Kościoła Łacińskiego zaczęli obchodzić 25 grudnia jako datę narodzin Chrystusa.

Chociaż w powieści Mithras opisywany jest jako bóg, który „umarł, a złożony do grobu, trzeciego dnia powstał z martwych” - to twierdzenie nie pojawia się w żadnym z tradycyjnych pism o nim. Pomysł podobieństwa zaczerpnięty został z 19 rozdziału książki K. Gravesa „The World’s Sixteen Crucified Saviours”. Oczywiście Graves nie dał żadnego dowodu popierającego tę tezę.

Gnostycyzm w służbie radykalnego feminizmu.

Dlaczego świat jest taki zły, jest tyle wojen, przemocy i głodu? Odpowiedzią radykalnego feminizmu i „Kodu Leonarda da Vinci” jest: winę ponosi patriarchalny (o instynktach macho) chrześcijanizm:

„Konstantyn i jego następcy, oczywiście mężczyźni, z zapałem przemieniali świat z matriarchalnego pogaństwa w chrześcijaństwo patriarchalne, poprzez propagandę demonizującą „wieczną kobiecość”, przez eliminację bogini z religii. W konsekwencji „Matka Ziemia przemieniła się w świat mężczyzn, bogów zniszczenia i wojen. Męskie męstwo spędziło dwa tysiące lat bez równoważenia się z pierwiastkiem kobiecości..., niestabilna sytuacja zaowocowała wojnami żywionymi testosteronem, nagłym wzrostem społeczeństw gardzących kobietami i wielkim brakiem szacunku dla Matki Ziemi”

Poglądy takie mają swe źródło w „chrześcijaństwie” gnostycznym, gdzie niektóre grupy i tendencje uważały boskość za połączenie cech męskich i żeńskich, harmonijne relacje dwóch przeciwieństw (ying-yang), odnajdując ją również w wizerunku hermafrodyty (androgyna). Jezus, według gnostyków z II wieku i feministek ruchu New Age, potrzebuje przeciwieństwa (kobiety), które by Go dopełniło; Jego uzupełnieniem byłaby Maria Magdalena. Jedynymi dokumentami to potwierdzającymi są ewangelie apokryficzne i teksty gnostyczne notujące wyobrażenia, bez żadnego poparcia historycznego.

Podczas, gdy ewangelie kanoniczne pochodzą z I wieku, żaden z tekstów gnostycznych nie powstał wcześniej niż w II wieku. Wiele z nich pochodzi z wieku III, IV, lub V. W połowie wieku II Kościół był już pewien, że ewangelie Mateusza, Marka, Łukasza i Jana zostały zainspirowane przez Ducha Świętego, i miał wątpliwości jedynie co do dwóch lub trzech tekstów. Nieprawdziwa jest myśl, przedstawiana w powieści, jakoby w 325 roku Konstantyn spośród „ponad 80 ewangelii tworzących Nowy Testament” wybrał tylko cztery: te, które już od 200 lat były wybrane, jak możemy przeczytać w tekście Justyniana Męczennika (150 r. n.e.) i świętego Ireneusza.

W „Kodzie Leonarda da Vinci” znajdziemy tworzywo różnego typu: New Age, okultyzm, teorie spiskowe, neopogaństwo, astrologia, zapożyczenia z kultury orientalnej i indiańskiej..., ale mieszanka feministyczno-gnostyczna jest bazą tego koktajlu. Niewiele prawdy powiedziano o Świętym Graalu, ale to zaledwie szczyt góry lodowej.

I tak, cytuje się nam tekst, który istnieje w rzeczywistości, Ewangelię Marii Magdaleny, późną pracę gnostyczną, napisaną przez członków jednej z sekt spoza kręgów chrześcijaństwa. W tekście tym, Maria Magdalena całuje usta Jezusa i powoduje to zazdrość apostołów. Według Teabinga, historyka występującego w powieści, „Jezus był pierwszym feministą. Pragnął, by w przyszłości Kościół pozostał w rękach Marii Magdaleny”.

Tym, czego nikt nie cytuje jest 114 werset sławnej gnostycznej Ewangelii Tomasza, gdzie Jezus mówi, że „uczyni z Marii Magdaleny <<żywego>> Starożytny gnostycyzm jest przetwarzany na nowo przez przeciwników Kościoła współczesnego, ale w tym celu trzeba usunąć niektóre rzeczy z gnostycyzmu antycznego, który był rzeczywistością elitarną, kultem męskości, który deprecjonował ciało i wszystko, co materialne, i jest trudny do sprzedania jako <>”.

Także entuzjazm autora dla „rytuałów płodności”, które są tak podziwiane i praktykowane przez bohaterów, nie ma nic wspólnego z płodnością, ale oczywiście z samą przyjemnością seksualną. To znak czasów, ale także wpływ gnozy: zapładnianie, dawanie życia nowym ciałom, jest naganne. Zupełnie inaczej niż w chrześcijaństwie! Seks bez poczęcia..., możemy przypuszczać, że kolejna powieść będzie opowiadać o klonowaniu, czyli o poczęciu bez seksu.

Wiele innych błędów

Sandra Diesel, dziennikarka katolicka specjalizująca się we współczesnej literaturze popularnej, nie może powstrzymać się przed wymienieniem całej listy błędów popełnionych w książce, jako przewrotnego świadectwa jej „niepodważalnej” dokumentacyjności.

Mówi się, że planeta Wenus porusza się rysując „pentagram Ishtar”, symbol bogini (Ishtar to Starte lub Afrodyta). W przeciwieństwie do tego, co mówi książka, figura nie jest idealna i nie ma nic wspólnego z Olimpiadami. Olimpiady odbywały się na cześć Zeusa co cztery lata, co nie ma żadnego odniesienia do cyklu Wenus ani do bogini Afrodyty.

Autor twierdzi, że pięć kół olimpijskich to symbol bogini; w rzeczywistości, gdy rozpoczęto planowanie współczesnych Olimpiad, zaczęto od jednego koła i chciano dodawać jedno przy kolejnych okazjach, ostatecznie postanowiono jednak pozostać przy pięciu.

Powieść doszukuje się w nawie centralnej i fugach nawy bocznej katedry, tajemnych atrybutów łona kobiecego, a w skrzyżowaniach naw manifestów seksualnych itd. Pomysł ten wzięty jest z pseudo-historii „The Templar Revelation”, gdzie twierdzi się, że katedry budowane były przez Templariuszy. Oczywiście to nieprawda: katedry były wznoszone na zamówienie biskupów i ich przedstawicieli, a nie przez Templariuszy. Wzorem dla katedr był Kościół Świętych Relikwii, a także antyczne bazyliki rzymskie, prostokątne budynki użyteczności publicznej.

„Zakon Syjonu” istnieje faktycznie, jest francuską wspólnotą zarejestrowaną w 1956 roku, założoną prawdopodobnie po II wojnie światowej, i chociaż ogłaszają się spadkobiercami masonów, Templariuszy Egipcjan, itd. - to nie jest wiarygodną lista Wielkich Mistrzów, którą podaje powieść: Leonardo da Vinci, Isaac Newton, Victor Hugo...

Powieść mówi, że cztery litery: YHWH, to imię Boga pisane po hebrajsku, pochodzi od „Jehowa, obojnaczej jedności fizycznej pomiędzy męskim Jah i starożytnym imieniem hebrajskim Eva, Havah”. Zdaje się, że nikt nie wytłumaczył panu Brown, że YHWH (które jak dziś wiemy wymawia się Yahve) zaczęto wymawiać jako „Jehowa” w średniowieczu, gdy nałożyły się na spółgłoski - samogłoski „Adonai”.

Karty Tarota nie nauczają żadnej doktryny o bogu; zostały wymyślone dla gier w XV wieku i nie były używane w kręgach ezoterycznych aż do wieku XVIII. Myśl, że figury talii francuskiej przedstawiają pięciokąty to wymysł brytyjskiego okultysty A.E. Waite’a. A co w takim razie powiedzą ezoterycy na temat talii hiszpańskiej z jej pucharami – że to seksualne symbole feministyczne, i jej szpadami – że to falliczne symbole męskie...?

Papież Klemens V nie eliminował Templariuszy i nie wyrzucał ich popiołów do Tybru: Tyber przepływa przez Rzym, natomiast Klemensa V tam nie było, ponieważ był on pierwszym papieżem Awignonu. Cała inicjatywa przeciwko Templariuszom wyszła od króla Francji, Filipa Mężnego. Masoni, naziści i teraz neo-gnostycy chcą być spadkobiercami Templariuszy. Mona Lisa nie jest hermafrodytą, ale Madonną Lisą, żoną Franciszka di Bartolomeo del Giocondo. Nie jest też anagramem egipskich bożków Amona i Isis.

W „Ostatniej Wieczerzy” Leonarda da Vinci, faktycznie nie ma kielicha, jednak u boku Jezusa jest przedstawiony młody i przystojny św. Jan, ukochany uczeń. Powieść twierdzi, że młodzieńcem tym jest Maria Magdalena, i że to ona jest Graalem. Prawda jest jednak taka, że kielicha nie ma, ponieważ obraz przedstawia Ostatnią Wieczerzę według Ewangelii św. Jana, bez ustanowienia Eucharystii, a konkretnie moment, gdy Jezus mówi: „jeden z was mnie zdradzi” (J 13,21).

Powieść opisuje, że Leonardo otrzymał mnóstwo zleceń od Kościoła i „był hojnie wynagradzany z kasy Watykanu”. W rzeczywistości jednak Leonardo spędził bardzo niewiele czasu w Rzymie i rzadko dawano mu tam zlecenia.

W powieści Leonardo przedstawiony został jako ostentacyjny homoseksualista. Mimo że w młodości był zamieszany w sodomię, jego orientacja seksualna nie jest do końca znana.

Bohaterka, Sophie Neveu, używa obrazu Leonarda „Madonna w Jaskini” jako tarczy i tak bardzo nań naciska, że ten się łamie: musiała być niezwykle silna, ponieważ mowa tu o obrazie malowanym na drewnie, nie na płótnie, i prawie dwumetrowej wysokości.

Według bohaterów powieści, „przez 300 lat Kościół spalił na stosach 5 milionów kobiet”. Jest to cyfra powtarzana w literaturze neo-pogańskiej, New Age, feministycznej, chociaż w innych źródłach i tekstach dotyczących czarownic jest mowa o 9 milionach. Neo-poganie potrzebują swojego własnego „shoah”. Gdy zajrzymy do źródeł historycznych dowiemy się, że w latach 1400 – 1800 straconych zostało 30.000 – 80.000 osób uznanych za czarownice. Nie wszystkie zostały spalone. I nie wszystkie były kobietami. I nie wszystkie zginęły z rąk Kościoła, ani nawet katolików. Większość ofiar pochodziła z Niemiec, podczas wojen protestanckich z XVI i XVII wieku. Gdy jedna religia przestawała dominować, narastała liczba praktyk magicznych i atmosfera zbiorowej histerii. Sądy cywilne, lokalne i regionalne były nastawione szczególnie entuzjastyczne do egzekucji, szczególnie w kręgach luterańskich i kalwińskich. W każdym razie, praktykanci magii byli prześladowani także w czasach Egipcjan, Wikingów Greków, Rzymian, itd. Pogaństwo zawsze tępiło czarownice i czarowników. Idea, że czarodziejstwo było religią feministyczną poprzedzającą chrześcijaństwo, jest wymysłem neo-pogaństwa i nie jest udokumentowane historycznie.

Można by było kontynuować wymieniając błędy i zwykłe oszustwa tego kłamliwego bestsellera. Nie wspominając już o jego wartości literackiej. Ale czy warto poświęcać tyle wysiłku jednej powieści? Odpowiedź brzmi: TAK. Dla tysięcy młodych i starych powieść ta będzie pierwszym, może nawet jedynym kontaktem z historią Kościoła, historią spisana krwią męczenników i atramentem Ewangelistów, apologetów, filozofów i Ojców. Nie byłoby godnym chrześcijan XXI wieku pozostać bez walki i nie odpowiadać na kalumnie neo-pogaństwa, nie broniąc tego, co pierwsi chrześcijanie wypracowali dla nas swoją wiernością i niezachwianą wiarą w Jezusa Chrystusa.

„ŚWIĘTA FARSA”
(The Times, Londyn)

Peter Millar
21 czerwca 2003

Jest coś w odkryciach archeologicznych, w opowieściach o relikwiach, ikonografii mistycznej, co pozwala, by typowe legendy o broni i nabojach przemieniły się w prawdziwe historie z kręgów magii i tajemnicy.

Korzysta z tego powieść, która zaczyna się dziwnym morderstwem w Luwrze, opisująca Leonarda da Vinci i Izaaka Newton jako przywódców tajnej organizacji ukrywającej Świętego Graala i prawdę o Chrystusie. Sprawia, że jeżą się włosy i jakby wzbudza rodzaj wiary w samego wydawcę.

Ta książka to bez wątpienia najgłupszy, bezsensowny, prostacki, stereotypowy, niedoinformowany, nieuporządkowany przykład pulp-fiction jaki czytałem.

Jest już nagannym, że Brown omamia czytelnika teoriami New Age, przemieszanymi z Graalem i Marią Magdaleną, z Templariuszami, Zakonem Syjonu, Różokrzyżowcami, kultem Isis itp. Ale w dodatku zrobił to tak źle!

Na początku powieści znajdujemy jeden z przykładów. Bohaterka Sophie, francuska policjantka, ekspertka kryptografii, opowiada, że jej dziadek wyznał jej, że „w cudowny sposób” 62 słowa mogły wywodzić się od angielskiego słowa „planets”.

„Sophie spędziła dwa dni ślęcząc nad słownikiem języka angielskiego, aż znalazła je wszystkie”. Nie jestem kryptografem, ale doszedłem do 86 słów w 30 minut.

Nie zaskakuje więc, że Sophie i jej partner, Amerykanin, są zupełnie zdezorientowani napotykając tekst, który wydaje im się być napisanym w jakimś języku semickim. W końcu okazuje się, że jest to lustrzane odbicie tekstu angielskiego.

To byłoby bez znaczenia, gdyby nie fakt, że cała akcja opiera się na poszukiwaniu skarbu, do którego prowadzą właśnie te wskazówki. Całe wieki mijają, na przykład, zanim dojdą do tego, że imię bohaterki Sophie pochodzi od słowa „sofia”, które oznacza „mądrość”.

Oprócz łamigłówek książka składa się z kłamliwych idei, fałszów i opisów wziętych prosto z turystycznych przewodników.

Zaskakujące jest, że Brownowi wydaje się, że trudno jest wykonać rozmowę międzynarodową przy użyciu francuskiego telefonu komórkowego, że Interpol rejestruje każdej nocy tych, co nocują w paryskich hotelach, że ktoś w Scotland Yard odbierając telefon odpowiada: „tu londyńska policja”, że angielski jest językiem nie mającym żadnych korzeni łacińskich, a Anglia jest krajem, gdzie ciągle pada (ok, tu niewiele się pomylił).
Jakby tego było mało, angielski bohater, sir Leigh Teabing jest karykaturą Hojna Gielguda, którego hasłem bezpieczeństwa było zapytanie wszystkich, jaką chcieliby pić herbatę. Prawidłowa odpowiedź – co za dziwactwo... – to „Earl Grey z mlekiem i cytryną”.

Rozwiązanie tajemnicy zupełnie nie satysfakcjonuje. Członkowie Opus Dei i Watykan, opisani w książce w oszczerczy sposób, wychodzą z wszystkiego zwycięsko (pewnie ze strachu przed pozwem do sądu).

Wydawcy Browna otrzymali sporo pochwał, ale od autorów piszących scenariusze dla trzeciorzędnych amerykańskich filmów kryminalnych. Prawdopodobnie dlatego, że wyobrazili sobie, iż napisane przez nich książki w takim świetle uznane zostaną za arcydzieła.


„VENI, VIDI, DA VINCI!”
El Pais (Babelia)

F. Casavella
16 stycznia 2004

„Kod Leonarda da Vinci” jest największym grochem z kapustą, jaki dostał czytelnik w kioskach począwszy od lat 60-tych.

I to nawet nie dlatego, że jest nudny, rozwlekły, gdzie nie trzeba, sztuczny i nieefektowny w opisach jakże interesującej i oryginalnej tajemnicy Św. Graala, Leonarda i Opus Dei. Nawet nie jest zbytnim problemem, że powtarza się ciągle, aby hipotetyczny, głupawy czytelnik dobrze zasymilował przekazywane dane. Ani to, że sztukuje poszczególne elementy akcji, zszywa je grubą nicią, aż w końcu wydają się konieczne, a wtedy już się od nich nie może odczepić. Nie szkodzi, że język jest bełkotliwy, a bohaterowie wypowiadają się prostacko, choć cały czas podkreślana jest ich niesamowita inteligencja. Nie szkodzi nawet już i to, że autor jest tak beznadziejnie niewykształcony. Nie porównuję go teraz z Chestertonem, ale jedynie ze staruszką, która w sklepie rybnym pragnie przykuć naszą uwagę swoimi opowieściami.

Również nie jest najważniejsze to, że dialogi są nienaturalne, często od rzeczy i, że komentują zdarzenia w sposób wulgarny, albo jedynie po to, by wykazać czytelnikowi, jak wielce uczony jest autor. Jednak i nad tym nie można przejść spokojnie bo autor uczony, koniec końców, nie jest.

Można wybaczyć wszystko, ale nie to, żeby taką powieść promować, i to nie tylko przez poślednie środki masowego przekazu, jako książkę wartościową. Żeby wszystko było jasne – Dan Brown i jego kod mają tyle wspólnego z powieścią popularną, co Ed Wood z kinem.

Jest w zupełności zrozumiałe, choć nie zawsze właściwe, że wydawnictwo zabiega o jak najlepszą sprzedaż swoich produktów, jednak nie powinno się wkraczać na poziom wielkich artystów i profesjonalistów z czymś tak słabym.

Nie mogę nie pogratulować tym wydawcom z całego świata, którzy wstrzymali się przed publikacją książki i teraz wcale tego nie żałują. To bowiem przejaw odrobiny godności nie tylko w świecie wydawniczym, ale i systemie marketingowym”.

Monday, May 08, 2006

Przyczyny popularności „Kodu Leonarda da Vinci”

Dlaczego książka Browna osiągnęła taki olbrzymi sukces wydawniczy? Dlaczego aż 40 milionów egzemplarzy zostało sprzedanych w samych Stanach Zjednoczonych? Zakładając do tego, że średnio każdą książkę czytają dwie, czy trzy osoby, to tę przeczytało około stu milionów czytelników. Do tego książka została przetłumaczona na 44 języki. Także na polski. A przecież, z czym się zgadzają wszyscy krytycy, nie jest to nawet dobra powieść.

Co się złożyło na jej niesamowite powodzenie? Przecież nie jest to ani dobra literatura, ani dobre źródło faktów historycznych. Wręcz przeciwnie. Faktów to tam nie ma niemal wcale. Powstały już strony internetowe publikujące listę błędów i kłamstw w niej zawartych, zawierającą ponad 600 pozycji. To więcej, niż jeden błąd na każdą stronę powieści. Co więc jest przyczyną tak niesamowitej jej popularności?

Wydaje ni się, że przyczyna ta jest dość prosta. W dzisiejszym świecie jest tylko jedna organizacja mówiąca o obiektywnej moralności. Jedna organizacja, która od dwu tysięcy lat niezmiennie głosi tę samą naukę i na dodatek ma czelność mówić, że ceną za nieprzestrzeganie tej nauki jest wieczne potępienie. Tymczasem świat już dawno przestał wierzyć w obiektywną moralność, w naturalne prawa pochodzące od Boga, w dobro i zło. Z pewnością nie wierzy już w piekło, ani w szatana. A gdy nawet mówi, że wierzy w Boga, to jest to nie tyle Bóg prawdziwy, Bóg Abrahama, Izaaka i Jakuba, Bóg Starego i Nowego Testamentu, ale jest to „bozia”, kochająca każdego bez żadnej dyskryminacji. I grzesznika i jego grzech. A raczej jego każde postępowanie, bo przecież grzechu już nie ma.

Nasza wiara sprowadza się teraz do takiej teologii: Nie jestem złym człowiekiem, nikogo nie zamordowałem, nie napadłem na bank i okradłem ubogiej wdowy. Jeżeli więc mnie jakiś tam Bóg miałby wysłać do piekła, to ja skreślam takiego Boga. Nie jest bowiem on wcale miłością, ale złośliwym starcem, który psuje nam całą zabawę na ziemi i straszy piekłem po śmierci. Ale jeżeli rzeczywiście jest miłością, to kocha mnie niezależnie od tego, co będę robił i z pewnością przygotował dla mnie wieczne szczęście.

Prawda oczywiście jest zupełnie inna. Bóg jest Miłością i faktycznie kocha każdego, ale czym jest prawdziwa Miłość widzimy na Krzyżu. To z miłości do nas Bóg oddal swoje życie w olbrzymich cierpieniach i męce. Bóg nie jest ani złotą rybką, ani świętym Mikołajem z hollywoodzkich filmów, ani dżinnem mieszkającym w lampie i gotowym na każde nasze żądanie spełniać nasze życzenia. Bóg jest kochającym i mądrym Ojcem, który wie dużo lepiej od nas, co jest dla nas dobre. Tak jak żaden nie da dwuletniemu dziecku żyletki do zabawy, niezależnie jak bardzo dwulatek będzie o to prosił, tak Bóg Ojciec nie da nam tego, co wie, że spowoduje tylko ból i cierpienie w naszym życiu.

Do tego Bóg, z samej swej natury jest niezmienny. Gdyby było inaczej, nie byłby Bogiem. Więc nawet jak czasy się zmieniły, to On na pewno się nie zmienił. Ale nie wymagajmy od Niego, żeby to On się nagiął do naszych czasów. Nie jest to ani możliwe, ani potrzebne. To my musimy się powrotem dostosować do Jego praw i Jego nauki. Jeżeli coś było niemoralne dwa tysiące lat temu i sto lat temu, nadal jest niemoralne dzisiaj. Świat się może zmienił, ale na pewno nie zmieniła się prawdziwa moralność.

Nikt nie eksperymentuje z wlewaniem różnych płynów do zbiornika swojego samochodu. Konstruktor przewidział tylko jeden rodzaj paliwa. Albo benzyna, albo olej napędowy, czasem gaz. Musimy zobaczyć w instrukcji obsługi i wierzymy jej na słowo. Nikt nie wie lepiej od projektanta samochodu, jakie to paliwo powinno być. Gdy jest inne, możemy być pewni, że daleko nie zajedziemy. Nikt nie twierdzi, że teraz czasy się zmieniły, benzyna niszczy środowisko i powoduje efekt cieplarniany, więc od dziś ja w swoim samochodzie będę lał do baku wodę. To byłoby śmieszne. Ale właśnie tak śmiesznie postępujemy w sferze naszej moralności. Po prostu można by boki zrywać, gdyby nie konsekwencje takiego postępowania. A te śmieszne wcale nie są.

Bóg jest naszym konstruktorem. On wie doskonale, na jakim paliwie możemy się poruszać. Prawa fizyczne jeszcze sami widzimy i badamy i trudno nam negować fakt, że grawitacja istnieje. Ale prawa moralne, te dotyczące naszej duszy, znacznie trudniej dostrzec. Dlatego musimy uwierzyć Instrukcji Obsługi napisanej przez naszego Konstruktora, czyli Biblii. Inaczej nigdy nie dotrzemy do celu. Przypomina się mi tutaj napis, jaki niedawno widziałem na wielkiej, przydrożnej reklamie. Brzmiał on następująco: „Czy jesteś pewien, że wiesz, dokąd zmierzasz? Bóg.”

Ludzie dzisiaj odrzucają tradycyjną chrześcijańską naukę. Czaty, fora, dyskusje biurowe, nie mówiąc o dziennikarzach i aktorach, pełne są wypowiedzi krytykujących moralne nauczanie Kościoła. Gdy tylko Kościół zajmie się badaniem jakiegokolwiek zagadnienia związanego z seksem to natychmiast rozlegają się głosy nadziei, że wreszcie ten skostniały i nienowoczesny Kościół zaczyna dostrzegać konieczność zmian. Wystarczy przeczytać felieton Franciszka Kucharczaka, który można znaleźć TUTAJ, żeby zrozumieć lepiej, o czym mówię. Gdy więc ukazała się książka podważająca autorytet Kościoła, wszyscy się jej uczepili tak, jak tonący czepia się brzytwy. Książka „The Da Vinci Code” będzie zupełnie zapomniana za pięć lat. Jej chwilowego sukcesu nie tylko nie da się wytłumaczyć jej wartością, bo, szczerze mówiąc, jest to bezwartościowa szmira, ale doskonale można to uzasadnić potrzebą uchwycenia się czegoś przez tonących. Tyle tylko, że pomoże im ona nie więcej, niż tonącemu brzytwa. Albo siekiera lub młyńskie koło.

Kilkanaście lat temu Worthaland Group przeprowadziło badanie opinii publicznej w Stanach na temat różnych wierzeń i praktyk związanych z moralnością wśród społeczeństwa jako całości i wśród dziennikarzy. Wyniki były zdumiewające, choć nie całkiem niespodziewane. Otóż 55% Amerykanów regularnie uczęszcza do jakiejś świątyni lub domu modlitw, tylko 9% dziennikarzy uczęszcza tam choćby sporadycznie. 82% populacji uważa, że aborcja czasem jest niemoralna, a tylko 3% dziennikarzy tak sądzi. To nie błąd, tylko trzy procent uważa, że aborcja może być kiedykolwiek niemoralna. 97% establishmentu dziennikarskiego w Stanach wierzy, że aborcja zawsze i w każdej sytuacji, przez cały okres ciąży powinna być legalna, dopuszczalna i nic w niej nie ma złego. Tylko 5% spośród wszystkich Amerykanów uważa, że nie ma nic złego w zdradzaniu współmałżonka, a 49% dziennikarzy nie widzi w tym nic złego.

Ludzie ci w większości nie są co prawda katolikami, (mówię tu o amerykańskich dziennikarzach), ale nie mogą oni wyrzucić ze swej podświadomości tego, że Kościół, z Jego dwutysięczną historią, z miliardem członków i z takim świadectwem, jakim był pogrzeb Jana Pawła Wielkiego, jest moralnym autorytetem, skałą, odnośnikiem, do którego wszyscy w jakiś sposób musimy się ustosunkować. Gdy więc powstało powieścidło Dana Browna, stał się on ulubionym gościem wszystkich programów telewizyjnych w Ameryce. Całymi miesiącami był hołubiony, stawiany na piedestał i wychwalany jako geniusz pióra i genialny historyk. Całe godzinne programy kulturalno-oświatowe były poświęcone tej powieści, wiele „specjalnych wydań” programów w sieciach CBS, NBC, ABC czy w History Channel. Nikt na świecie, nawet największe domy wydawnicze, nawet najzamożniejsi autorzy, nie mogliby sobie pozwolić na taką akcję reklamową, gdyby musieli sami za nią zapłacić. Dziennikarze zafundowali Brownowi reklamę bezpłatną, bo to im samym zależało na rozpropagowaniu tego „dzieła”.

Ludźmi można stosunkowo łatwo manipulować. Wierzą oni dziennikarzom. Do tego znajomość historii i wiary katolickiej jest żałośnie słaba. Gdy autor powieści mówi w telewizji, że przeprowadził dokładne badania historyczne i że gdyby nie pisał powieści, ale rozprawę naukową, nie zmieniłby ani jednej rzeczy, ani jednego faktu, to dlaczego człowiek nie znający historii miałby temu nie wierzyć? Historycy tylko z politowaniem kiwają głowami i ogarnia ich pusty śmiech. Ale przeciętny Amerykanin, po ukończeniu publicznej amerykańskiej szkoły, nie ma zielonego pojęcia o tych rzeczach. Przyjmuje więc za dobrą monetę wszystko to, co usłyszy w telewizji.

Tym bardziej, że w gruncie rzeczy jemu chodzi dokładnie o to samo, o co chodzi dziennikarzom. O pretekst. O przyzwolenie na prowadzenie niemoralnego sposobu życia. O to, żeby nikt mu nie mówił, że seks pozamałżeński jest niemoralny, że aborcja jest grzechem, nie mówiąc już o antykoncepcji. Może różnią się oni w procentach, ale ciągle miliony ludzi uważa, że wiele powodów może usprawiedliwić aborcję, a niemoralności pigułki antykoncepcyjnej, czy ponownego małżeństwa po rozwodzie nie może już dostrzec niemal nikt.

Gdy więc nagle „okazuje się”, że Jezus nie jest wcale Bogiem, a Kościół to organizacja zajmująca się głównie przemocą, intrygami, morderstwami i oszukiwaniem swych członków, to czemu mielibyśmy postępować tak, jak On głosi? A do tego tak tłamsi i poniża od tysięcy lat kobiety! Zatajając fakt, że Maria Magdalena jest prawdziwą boginką! Tylko czemu ona, boginka, musiała zostać żoną Jezusa, zwykłego człowieka, żeby osiągnąć swą władzę? Czy tylko ja tu widzę logiczną sprzeczność? I czemu Kościół, starający się te „fakty” ukryć i zataić, czci Marię Magdalenę jako Świętą?

Nielogiczności w tej książce jest dużo więcej i zapewne wrócę do nich jeszcze. Sam Dan Brown zapewne bardziej by sprawdzał fakty, gdyby się spodziewał, że pisze najlepiej sprzedającą się powieść w historii cywilizacji. Ale jak mógł to wiedzieć? Gdy historia czasem wynosi miernoty na same wyżyny, to najczęściej zdarza się to ku największemu zdumieniu samych miernot. Zwykle dzieje się to w polityce, co każdy sam może w dzisiejszych czasach zobaczyć, ale i tu mamy więcej polityki niż literatury.

Dla ludzi przerażonych tym, co zobaczyli podczas pogrzebu Jana Pawła Wielkiego, przerażonych wyborem kardynała Ratzingera na papieża, przerażonych popularnością takich filmów jak "Pasja" i "Opowieści z Narni", powieść Browna nie mogła się pojawić szybciej. Uchwycili się jej jak ostatniej deski ratunku. Będą ją wychwalać pod niebiosa i robić nam wodę z mózgu, mówiąc jak jest cudownym dziełem sztuki i źródłem wiedzy o historii Kościoła, bo sami desperacko chcą w to uwierzyć. A jak fakty mówią co innego, to tym gorzej dla faktów. A zresztą to może nie ludzie są tak przerażeni, bo przecież nie z ludźmi ta walka się rozgrywa. Może to przeraził się krętacz i on robi co w jego mocy, żeby tę szmirę promować.

Czasem zapominamy, że cały czas toczy się walka o dusze. Toczy się nie tylko koło nas, ale i w naszych sercach. To, jakich wyborów dokonujemy, nie jest bez znaczenia. Od tych wyborów zależy, gdzie spędzimy wieczność. Nauka Jezusa nie jest nam dana po to, żeby nam zepsuć zabawę, ale żeby nas doprowadzić do zbawienia. A zbawienie to nic innego, niż osiągnięcie stanu niewypowiedzianego szczęścia. Stanu zjednoczenia z samym Bogiem.

Kto dobrowolnie pozbywa się tego dla odrobiny grzesznego zapomnienia, kto wybiera parę groszy, odrzucając wszystkie bogactwa świata, kto odrzuca Boga, bo jakiś pismak powiedział, że Boga nie ma, jest wart dokładnie tego, do czego zmierza. Jest bardziej żałosny i wart politowania, niż afrykańscy tubylcy zamieniający złoto i kość słoniową za szklane paciorki. Oni przynajmniej postępowali logicznie. Złoto i kość znajdowali w lesie, a szklanych paciorków w lesie nie było. Za paciorki trzeba było czymś zapłacić. A tymczasem za nasze zbawienie już została wykonana zaplata. Przelewem. Przelewem Krwi Jezusa na Krzyżu. Dlatego mi ich żal, tych odrzucających naukę Kościoła, bo to też są nasi bracia. Dzieci tego samego Boga, który i za nich oddał życie.

To jest właśnie powód, dla którego piszę o tych sprawach. Żeby ostrzec i żeby pokazać, czemu nie można bluźnić przeciw Bogu. Nie podchodźmy sobie lekceważąco do takich spraw, bo nie są to sprawy nieważne. Wiem, że czasem jesteśmy jak ci mieszkańcy Niniwy z Księgi Jonasza, o których Bóg powiedział, że „
nie odróżniają swej prawej ręki od lewej” (Jon 4,11), i nie zawsze widzimy na czym polega problem. Ale jak już zobaczymy, otwórzmy oczy innym. I nie łudźmy się, w tej walce nie ma pozycji neutralnej. Albo jesteśmy z Bogiem, albo występujemy przeciw Niemu. Bo kudłatemu w zupełności wystarczy, gdy my, ja i ty, nie zrobimy nic.

Kod Leonarda da Vinci

Za parę dni wchodzi na ekrany kin w Stanach ekranizacja powieści Dana Browna „The Da Vinci Code”, czyli „Kod Leonarda da Vinci”. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że film ten stanie się kasowym przebojem i że miliony ludzi, także chrześcijan, także katolików, zobaczą go. Jest to tragiczny fakt i zdumiewa mnie, że tak mało słychać głosów oburzenia i sprzeciwu z tego powodu.

Może ktoś zapytać, o co mi w ogóle chodzi. Po co się denerwuję. W końcu w wolnym społeczeństwie każdy ma prawo mówić co chce i wydawać książki, jakie chce, tym bardziej, jak są to po prostu powieści. Prawda? Nieprawda!

Pozwólcie, że to zilustruję na jakimś przykładzie, żeby lepiej wyjaśnić o co mi chodzi. Wyobraź sobie, drogi czytelniku, że ktoś napisałby książkę o twojej mamie. Na pierwszej stronie, we wstępie, napisałby, że jest to fikcyjna historia, beletrystyka, a nie biografia, ale wszystkie fakty, wszystkie opisy miejsc, budynków, zwyczajów i zachowań ludzi opisanych w tej książce są prawdziwe i zgodne z istniejącą rzeczywistością. Po czym w samej książce był by opis twojej mamy jako najgorszej ladacznicy, osoby złej, podstępnej, niemoralnej i krwiożerczej. Jak byś podszedł do tej powieści? Co byś wtedy zrobił?

Wydaje mi się, że każdy normalny człowiek nie tylko byłby oburzony, ale zrobiłby wszystko, co w jego mocy, żeby zatrzymać rozpowszechnianie takiej książki. I to niezależnie od tego, czy rzeczywiście podawałaby prawdziwe fakty, czy byłaby oszczerstwem. W tym drugim przypadku dodatkowo każdy chyba żądałby ukarania autora za zniszczenie dobrego imienia osoby nie tylko niewinnej, ale dodatkowo bliskiej naszemu sercu.

Książka Browna i film nakręcony na jej podstawie jest właśnie czymś takim. Nie, jest czymś znacznie gorszym. Jest to bowiem nie tylko stek kłamstw obrażających naszą wiarę, nie tylko kpina z historycznych faktów, ale także, a może przede wszystkim jest bluźnierstwem. To, że katolicy i inni chrześcijanie nie tylko nic nie robią, ale sami tę książkę czytają i sami pójdą na film, jest tragedią pokazującą jak bardzo „letnie” i „bezpłciowe” jest nasze chrześcijaństwo. A przecież wśród 40 milionów nabywców tej powieści w samych Stanach, są miliony katolików i innych chrześcijan. Dlaczego więc książka o naszej mamie by nas oburzyła, a książka o Jezusie nie oburza? Czyżbyśmy nasze mamy naprawdę kochali, a naszego Boga tylko mówili, że kochamy?

Niedawno przetoczyła się przez świat fala protestów z powodu wydrukowania karykatur Mahometa w niektórych gazetach. Pisałem już o tym i nie będę tu powtarzał swych argumentów, ale przypomnę w jednym zdaniu, że cokolwiek można by powiedzieć o Islamie, to jego wyznawcy na co dzień pokazują swą wiarę. Na co dzień udowadniają, że Allach jest najważniejszy w ich życiu. Niestety chrześcijanie już dawno schowali swoją wiarę głęboko do szuflady i tylko czasem, może na Boże Narodzenie, albo gdy trzeba ochrzcić dziecko, przypominają sobie, że są katolikami.

Pan Jezus w Kazaniu na Górze powiedział:

Wy jesteście solą dla ziemi. Lecz jeśli sól utraci swój smak, czymże ją posolić? Na nic się już nie przyda, chyba na wyrzucenie i podeptanie przez ludzi. Wy jesteście światłem świata. Nie może się ukryć miasto położone na górze. Nie zapala się też światła i nie stawia pod korcem, ale na świeczniku, aby świeciło wszystkim, którzy są w domu. (Mt 5, 13-15)

A podczas Objawienia się Św. Janowi dodał:

Aniołowi Kościoła w Laodycei napisz: To mówi Amen, Świadek wierny i prawdomówny, Początek stworzenia Bożego: Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust. (Ap 3,14-16)

To nie są więc wcale błahe sprawy. My naprawdę musimy się zacząć zachowywać jak chrześcijanie. Uczniowie Jezusa byli w stanie nawrócić świat, ale nie wahali się przed oddaniem za wiarę swego życia. Chrześcijaństwo wyrosło z krwi męczenników. A teraz wstydzimy się powiedzieć, że przedstawianie naszego Pana, naszego Kościoła w sposób obraźliwy, bluźnierczy rani nasze uczucia i musi się skończyć. Obawiam się, że zostaniemy „wyrzuceni z ust Pańskich”.

Żyjemy teraz w świecie „politycznej poprawności”. Nie można powiedzieć na Cygana Cygan, bo to jest teraz Rom. W Stanach nie ma już „Blacks”, czyli Murzynów, są „African Americans”, czyli Afrykańscy Amerykanie. Co prawda czasem mamy problem, bo jest tu wielu białych przybyłych z RPA, którzy co prawda są afrykańskimi Amerykanami, ale nie są „African Americans”, ale to nikomu nie przeszkadza. Logika jest nieważna, gdy chodzi o polityczną poprawność.

Podczas niedawnych zamieszek we Francji, gdy niezadowoleni imigranci z Północnej Afryki wyszli na ulice i podpalali samochody, usłyszałem w jakiejś audycji telewizyjnej, że to „African Americans” wzniecili te zamieszki. Hmm. A skąd tam się wzięli amerykańscy Murzyni? Czy nie powinni to być „afrykańscy Francuzi”? Albo czy nie lepiej wrócić do tych murzynów? Było jednoznacznie i logicznie. Komu to przeszkadzało?

Dlaczego o tym piszę? Bo w świecie politycznej poprawności nie można już pisać, ani mówić o nikim tak, że ten ktoś mógłby się poczuć urażony. Ani o Żydach, ani o murzynach, kalekach, homoseksualistach, Indianach, Mahometanach, o nikim. Z jednym wyjątkiem. Z wyjątkiem katolików. Katolicy są doskonałym chłopcem do bicia. Siedzą cicho i nie tylko nastawiają drugi policzek, ale sami aktywnie w niego walą.

Gdyby jednak był to tylko ich policzek, niech tak będzie. Ale tu nie chodzi o znoszenie cierpień za wiarę i przekonania. Tu chodzi o to, że policzkowany jest Jezus. Obrażana jest nasza wiara i nasz Kościół. A w takim przypadku mamy psi obowiązek tej wiary, Kościoła i dobrego imienia naszego Zbawiciela bronić. A nie policzkować Go, kupując i czytając tę bluźnierczą powieść i oglądając film.

Do samej powieści i filmu jeszcze pewnie wrócę. Napiszę o przekręcanych faktach i kłamstwach zawartych w tej powieści. Dziś tylko, na zakończenie, chciałbym odwołać się do sumienia każdego z Was: Nie kupujcie biletów na ten film, nie kupujcie tej książki. To minimum, które każdy z nas może zrobić. Ja do tego, z całą rodziną, wybiorę się do kina w dniu premiery „Kodu” na jakiś inny. Żeby dać sygnał producentom filmowym, że nie opłaca się kręcić bluźnierczych filmów, a opłaca się robić te prorodzinne. Tylko czasem czuję się jak Don Kichot walczący z wiatrakami.

Tuesday, May 02, 2006

Święty Sokrates i kalendarz liturgiczny


Oto niedawny wpis do księgi gości na mojej stronie:

„Witam i pozdrawiam, zastanawialem sie ostatnio nad konsekwencja lub nie konsekwencja obchodzenia wielkiego tygodnia nie w 14-16 Nisan, ale dwa czy wiecej dni pozniej jak to jest praktykowane w katolicyzmie, czy prawoslawiu.

Czy ktos zdola to wyjasnic dlaczego 25 grudnia dzien kiedy Jezus sie nie urodzil, co roku obchodzi sie w ten dzien niezaleznie od dnia tygodnia w jaki wypada, a smierc Chrystusa zawsze w piatek co roku, a nie 14 Nisan kazdego roku w inny dzien tygodnia.”


Właśnie. Jak to jest z tymi świętami? Czemu obchodzimy je w takie, a nie inne dni? Wielu braci chrześcijan nienależących do Kościoła Katolickiego, ani do innych „historycznych” kościołów, jak kościoły ortodoksyjne, czy nawet anglikański, kalwiński, czy ewangelicko-augsburski. Te mają rok liturgiczny bardzo zbliżony do naszego. Jednak wiele sekt powstałych w ostatnich paru wiekach, te „Tylko Biblia” zbory, sekty i denominacje, odrzucają nawet dzień 25. grudnia jako Święto Bożego Narodzenia. Biblia przecież nigdzie nie podaje tej daty. Wiemy za to, że było w tym dniu pogańskie święto. Czemu więc katolicy czczą urodziny Jezusa w tym dniu? Czy nie jest to dowód na to, że Kościół Katolicki to pogańska sekta?

Cóż. Zacznijmy więc może od początku. Przede wszystkim sami Żydzi nie byli pewni, kiedy obchodzić Święto Paschy. Przynajmniej w czasach Jezusa. Było wiele sekt w Judaizmie: Esseńczycy, zeloci, faryzeusze, saduceusze. Jedni liczyli kolejne dni od zachodu słońca, inni od wschodu. Jedni zreformowali swój kalendarz, aby się zgadzali z kalendarzem Rzymian, inni trzymali się tradycyjnego kalendarza swych ojców. Kiedy więc tak naprawdę wypada 14. Nisan?

Ja sam, pisząc przed laty mój pierwszy tekst, ten o „Czwartym kielichu” napisałem:


„Chciałbym się jeszcze podzielić z wami ciekawa teoria na temat tego, kiedy odbyła się Ostatnia Wieczerza.

Porównanie Ewangelii Janowej z synoptycznymi nasuwa pewne trudności, gdyż synoptycy wyraźnie mówią, że Ostatnia Wieczerza była Paschą, a Jan podaje, że Jezusa ukrzyżowano o tej godzinie, o której kapłani w Świątyni zaczynali zabijać jagnięta.

Jedno z tłumaczeń, z jakim się spotkałem, to to, że niektórzy liczyli dni od zachodu słońca, do zachodu, a inni od wschodu do wschodu. Tak wiec Jezus mógł po zachodzie słońca w Czwartek zacząć Paschę, gdyż był to już piątek wg ich sposobu liczenia czasu. Natomiast faryzeusze licząc czas od wschodu słońca dopiero w piątek po południu spożywali paschę. Jest to w miarę logiczne i wyjaśnia teoretyczną możliwość, w jaki sposób Jezus mógł odbyć swoją paschalną wieczerzę i równocześnie być Barankiem. Jedyna trudność tego tłumaczenia to wyjaśnienie, w jaki sposób odbyły się te wszystkie sądy nad Jezusem. Był on przesłuchiwany przez co najmniej 5 rożnych sądów, z czego dwa przed dygnitarzami rzymskimi, Piłatem i Herodem, dla których Jezus nie był na pewno nikim tak ważnym, aby rzucać wszystko i lecieć Go przesłuchiwać.

Inne tłumaczenie, z jakim się spotkałem pochodzi od jakiejś francuskiej badaczki, profesora paryskiej Sorbony, nazwiska niestety nie pamiętam, a raczej nie wiem ,jak to napisać, bo tę historię znam tylko ze słyszenia, brzmi to jak Annie Jobert, czy też Jovert, ale mogę się mylić. Otóż twierdzi ona , że w tamtych czasach obowiązywały 2 kalendarze, trochę tak , jak teraz w Kościele Katolickim i Ortodoksyjnym. Faryzeusze i Saduceusze przyjęli kalendarz Rzymian, a Esseńczycy trzymali się tradycyjnego kalendarza Żydowskiego. I wg tego kalendarza Pascha wypadała we wtorek, tak wiec od pojmania Jezusa do Jego śmierci minęłoby prawie 3 dni, a wiec wystarczająco długo, aby te wszystkie sady mogły się odbyć. No cóż, to akurat nie ma większego znaczenia i pewnie dopiero w Niebie dowiemy się, jak było naprawdę. Ale ja myślę, że to ciekawa teoria i że was może zainteresuje.”

Żeby do końca odpowiedzieć na pytanie mojego czytelnika trzeba by dodać, że Wielkanoc wypada w niedzielę, która następuje po pierwszej pełni księżyca po równonocy wiosennej. Jeżeli natomiast pełnia księżyca przypada w niedzielę, to Wielkanoc wypada w następną niedzielę. Tak jest od Pierwszego Soboru Powszechnego w Nicei, od roku 325. A dlaczego zawsze w niedzielę? To proste. Ponieważ Jezus zmartwychwstał właśnie w niedzielę:

Po upływie szabatu, o świcie pierwszego dnia tygodnia przyszła Maria Magdalena i druga Maria obejrzeć grób. A oto powstało wielkie trzęsienie ziemi. Albowiem anioł Pański zstąpił z nieba, podszedł, odsunął kamień i usiadł na nim. Postać jego jaśniała jak błyskawica, a szaty jego były białe jak śnieg. Ze strachu przed nim zadrżeli strażnicy i stali się jakby umarli. Anioł zaś przemówił do niewiast: Wy się nie bójcie! Gdyż wiem, że szukacie Jezusa Ukrzyżowanego. Nie ma Go tu, bo zmartwychwstał, jak powiedział. Chodźcie, zobaczcie miejsce, gdzie leżał. (Mt 28,1-6)

Każda niedziela jest więc "Wielkanocą", dniem Zmartwychwstania Pańskiego. Do tego stopnia, że nawet mamy przykład tego w nazwie pierwszego dnia tygodnia w języku rosyjskim. Wszystkie inne dni brzmią podobnie do nazw w naszym języku, ale niedziela to "woskriesjenie", czyli "zmartwychwstanie". Ciekawe tym bardziej, że przywódcy tego raju na ziemi nie mieli żadnych oporów przy zmianach nazw miast i świąt, tworząc "Stalinogrody" i "Leningrady", dziadka Mroza i muzea ateizmu, zmieniając nawet kierunek biegu rzek, a "woskriesjenie" pozostało i w końcu zwyciężyło.

To by rozwiązywało problem Wielkanocy, ale co z tym 25. grudnia? I tu odpowiedź nie jest wcale taka prosta. Przede wszystkim całkiem możliwe, że Pan Jezus rzeczywiście urodził się tego dnia. Nie mamy co prawda na to żadnych bezpośrednich dowodów, ale nie ma to żadnego praktycznego znaczenia. Co prawda parę dni temu słyszałem w radiu, że w jednym z dzieł Ojców Kościoła z pierwszych wieków jest wzmianka o dokumencie mówiącym o dniu 25. grudnia, ale nie jestem jednak w stanie tego zweryfikować. Sam dokument natomiast, jeżeli nawet istniał, dawno zaginął.

Dlaczego więc 25 grudzień? I czy było to rzeczywiście święto pogańskie? Trudno tu w paru zdaniach napisać, jak ta tradycja powstawała. To trwało cale wieki i do tego inaczej w różnych regionach świata. Nie zapominajmy, że Internet ma 20 lat, nie 2 tysiące. Dawniej przepływ informacji był znacznie wolniejszy. Rozwój doktryn, tradycje lokalne, powstawały różnie w różnych miejscach. Ojcowie Kościoła i papieże nie raz wypowiadali się za takim, czy innym terminem świętowania narodzin Jezusa. Jest takie znane kazanie Św. Jana Chryzostoma porównujące Jezusa do słońca. Pisze on w del Solst. Et Æquin." (II, p. 118, ed. 1588):

"Nasz Pan także narodził się w miesiącu grudniu, …ósmego dnia przed styczniem. …Ale oni nazywają ten dzień “Urodzinami Niepokonanego" Kto jednak jest naprawdę Niepokonany, jak nie nasz Pan? Albo jeżeli mówią, że są to narodziny Słońca, On jest Słońcem Sprawiedliwości.”

Zawsze był ten delikatny balans między popadnięciem w herezję uznania za jedno Jezusa i słońca, a przyznaniem, że Jezus jest prawdziwą Światłością i słońce jest tylko Jego symbolem. Nie wydaje mi się jednak, żeby ktokolwiek pozostający wierny Kościołowi miał z tym rozróżnieniem jakiekolwiek problemy. To tylko heretycy mieli inne spojrzenie na te sprawy. Kościół tak wtedy, jak teraz, wie dokładnie komu oddaje cześć w tym dniu.

W Dziejach Apostolskich czytamy taki fragment:

Mężowie ateńscy - przemówił Paweł stanąwszy w środku Areopagu - widzę, że jesteście pod każdym względem bardzo religijni. Przechodząc bowiem i oglądając wasze świętości jedną po drugiej, znalazłem też ołtarz z napisem: "Nieznanemu Bogu". Ja wam głoszę to, co czcicie, nie znając. (Dz 17, 22-23)

Zabawne, bo znamy jedną osobę z historii, czczącą „nieznanego Boga”. Był to Sokrates. Wiemy też, że Sokrates był rzeźbiarzem, albo raczej kamieniarzem. Nie potrafił tworzyć rzeźb, ale robił ołtarze i napisy. Być może więc ten ołtarz z napisem, jaki zobaczył Św. Paweł był dziełem Sokratesa? Profesor Juliusz Romański tak mówi:

„Czy Sokrates, który w dialogach Platona wygląda na monoteistę z przekonań i który głosi, że lepiej jest doznawać krzywdy, niż ją wyrządzać, a na dodatek jeszcze ponosi śmierć na równi za swoją naukę i swoje postępowanie, jest jeszcze poganinem, czy już stał się świętym, a jeśli się nie stał, to czego mu brakuje do prawdziwej mądrości i prawdziwej doskonałości, czyli świętości? W pismach starożytnych myślicieli chrześcijańskich spotykamy szereg tego rodzaju pytań - i bardzo różne odpowiedzi.”

Dante co prawda umieszcza Sokratesa w "przedsionku piekła", ale ja się wcale nie zdziwię, jeżeli zobaczę go wśród zbawionych w Niebie. W końcu tylko tam, albo w piekle możemy w ostateczności się znaleźć. Nie ma trzeciego miejsca. Jeżeli więc Sokrates nie został potępiony, to jedyne miejsce, gdzie może się znajdować, to Niebo.

Nie ma więc nic złego w „ochrzczeniu” pogańskich świąt. Czym bowiem są pogańskie święta? Czczeniem czegoś, czego się nie zna. Tak, jak Sokrates nie znając pełni Objawienia swym rozumem poszukiwał Boga, i zapewne do Niego doszedł, tak poganie często w stworzeniu czcili Stworzyciela. Ale my, chrześcijanie, wiemy, że Bóg nie jest częścią stworzenia, jest Stwórcą.

Stworzenie jednak nie jest czymś złym. To On, Bóg je stworzył, a wiemy, „że wszystko, co uczynił, było bardzo dobre.” (Rdz 1,31). Jeżeli ludzie zauważyli, że od 25 grudnia zaczyna przybywać dnia, słońce świeci coraz dłużej, i mimo, że jeszcze długie miesiące zimy przed nimi, to światła jest coraz więcej, to nic dziwnego, że czcili ten dzień. I co za piękna symboliczna data dla Prawdziwej Światłości, Jezusa, na celebrację Jego urodzin.

W Polsce kończy się właśnie długi weekend. Dwa święta. Robotnicze, pierwszomajowe, i narodowe, uchwalenia konstytucji znanej dzisiaj jako Konstytucja Trzeciego Maja. Ale także święta kościelne. Św. Józefa, robotnika i Najświętszej Maryi Panny, Królowej Polski. Pierwsze święto ustanowił papież Pius XII w roku 1955, drugie papież Pius XI w roku 1923. Oba są „ochrzczonymi świętami pogańskimi”. I bardzo dobrze. Dużo lepiej jest świętować dni związane z rodzicami Jezusa, niż z „pogańskimi”, czy cywilnymi wydarzeniami. Los robotników można poprawić prędzej przez modlitwę do Św. Józefa i oddanie Mu ich losów, niż przez marsze pierwszomajowe. Polska na pewno więcej zawdzięcza swej Królowej, Maryi, niż konstytucji, która była w swych założeniach może i dobrym lekarstwem na ówczesną sytuację, jednak nawet nie dano jej szansy na udowodnienie tego.

Wykazywanie więc, że katolicyzm to pogańska religia, bo świętuje takie dni, jak 25. grudnia, czy niedzielę, „dzień słońca” zamiast szabatu jest w najlepszym razie ignorancję, jeżeli nie żałosną próbą udowodnienia czegoś, co istnieje tylko w głowach wrogów Kościoła.

Oczywiście, że będziemy się zwracać w stronę Boga i Kościoła w dniach siewu i żniw, w dniach urodzin i śmierci świętych, w dniach naszych świąt wewnątrzrodzinnych. To nie jest żadne pogaństwo, skoro to prawdziwemu Bogu dziękujemy za dary od Niego otrzymane i Jego prosimy o łaski i błogosławieństwo. A ci, którzy widzą to inaczej, niech sobie uzmysłowią, że nie są aniołami. Mają także ciało. Ciało, które jest „bardzo dobre”. Nie uciekajmy więc od świata materialnego i nie bójmy się podpatrywać natury, wielbiąc w niej odbicie Boga. Tak nas uczył św. Franciszek i nie ma w tym nic złego. A ja, jak widzę rozgwieżdżone niebo w bezksiężycową i bezchmurną noc, na pustyni w Arizonie, to nie potrzebuję już innych dowodów na to, że Bóg istnieje. Pewnie to „pogański” dowód na Jego istnienie, ale mi to wcale nie przeszkadza.