Wednesday, August 31, 2005

Relikwie

Zapytał mnie ktoś niedawno dlaczego katolicy wierzą w takie rzeczy jak relikwie. Czemu niby jakieś kości zmarłych ludzi, nawet jak mieliby to być ludzie święci, miałyby mieć jakąś moc? Albo kawałki ubrań tych świętych? I gdzie w Biblii cokolwiek pisze o relikwiach?

Oczywiście my, jako katolicy, wcale nie uważamy, że w Biblii jest wyraźnie wytłumaczona każda doktryna, w którą wierzymy. Żadna doktryna nie może być z nauką Biblii sprzeczna, ale to nie jest przecież to samo. Wszyscy chrześcijanie wierzą przecież w to, że Bóg jest Trójcą Świętą. Że jest Jeden Bóg, ale są trzy Boskie Osoby. Ale tego także nie znajdziemy nigdzie w Biblii. A raczej nie „także”, bo akurat o relikwiach jest.

O samej nielogiczności stwierdzenia, że wszystko musi być w Biblii pisałem nie raz na tej stronce. Wystarczy przeczytać SOLA SCRIPTURA. Czy Biblia spadła z nieba? To przecież Biblia jest owocem depozytu wiary, Tradycji przez duże „T”. Ale o relikwiach możemy w niej przeczytać. I to nawet w Starym Testamencie. Oto zadziwiający i zapewne nieznany wrogom kultu relikwii fragment 2. Księgi Królewskiej:


Zdarzyło się, że grzebiący człowieka ujrzeli jeden oddział [nieprzyjacielski]. Wrzucili więc tego człowieka do grobu Elizeusza i oddalili się. Człowiek ten dotknął kości Elizeusza, ożył i stanął na nogi.
(2 Krl 13,21)

No proszę, kości świętego spowodowały ożywienie zmarłego? Niesamowite! I to nie Kościół katolicki to wymyślił? To już zupełnie nieprawdopodobne! Ale to jeszcze wcale nie koniec. Nowy testament też nam daje przykłady relikwii:


Bóg czynił też niezwykłe cuda przez ręce Pawła, tak że nawet chusty i przepaski z jego ciała kładziono na chorych, a choroby ustępowały z nich i wychodziły złe duchy.
(Dz 19,11-12)

Tutaj zresztą mamy od razu wytłumaczenie, skąd się bierze moc tych relikwii. To „Bóg czyni niezwykłe cuda” używając czasem pośrednictwa materii. Sam Jezus czasami tak czynił:


To powiedziawszy splunął na ziemię, uczynił błoto ze śliny i nałożył je na oczy niewidomego, i rzekł do niego: Idź, obmyj się w sadzawce Siloam - co się tłumaczy: Posłany. On więc odszedł, obmył się i wrócił widząc.
(J 9, 6-7)

Czy Jezus musiał używać śliny i ziemi? Oczywiście, że nie. Tak, jak Bóg nie musiał używać prochu, aby stworzyć pierwszego człowieka. Ale ponieważ my nie jesteśmy duchami i składamy się z materii, to nic dziwnego, że Bóg, który nas stworzył i powiedział, że „wszystko, co uczynił, było bardzo dobre”, nadal używa materii jako środka przekazu swych łask. Oddawanie czci relikwiom jest więc uznaniem tego, co Bóg nam daje. Jest wyrażeniem naszej wdzięczności za Jego łaski. A jeżeli jest czymś ponad to, to wtedy możemy mieć problem.

Być może znajdzie się wśród nas ktoś, dla kogo relikwia staje się bożkiem. Nie jest to wcale takie dziwne. Wielu z nas ma przecież z tym problem. Ja relikwiami pewnością mam. Nie z relikwiami może, tych nie jest tak wiele i nieliczni z nas je posiadają, ale z innymi przedmiotami. Nasze kolekcje znaczków i komputery, samochody i biżuteria i różne inne rzeczy mogą stać się przedmiotem obsesyjnej miłości. Nic dziwnego więc, że czasem gdy ktoś jest posiadaczem jakiejś wartościowej relikwii, może się zachowywać, jakby była ona jakimś bożkiem. Zdarzało się to zwłaszcza w czasach, gdy wiara była czymś naturalnym i popularnym. W dzisiejszych czasach nawet jak ktoś ma wartościową relikwię, pewnie się z tym za bardzo nie obnosi.

Powiedziawszy to muszę jednak zaznaczyć, że nie można porównać nawet najpiękniejszego pierścionka do relikwii. Pierścionek jest tylko kawałkiem metalu z doczepionym błyszczącym szkiełkiem. Relikwie są prawdziwym kanałem Bożych Łask. Dobrym przykładem może tu być oddawana cześć relikwiom Krzyża, na którym umarł za nasze grzechy nasz Pan. W naszym Kościele mamy zwyczaj i tradycję oddawania czci krzyżowi nawet, jak nie mamy prawdziwych fragmentów tamtego Krzyża. Każdy krzyż, jaki jest w kościele, czy przy drodze, czy na złotym łańcuszku na szyi darzymy szacunkiem. Nic dziwnego, że widząc prawdziwy fragment Krzyża, który był narzędziem dzięki któremu nasze zbawienie było możliwe, oddajemy mu cześć nadzwyczajną.

Mówiąc o Krzyżu warto wspomnieć, że często zarzucają nam, że nie są to prawdziwe relikwie, bo nikt nie może wiedzieć na którym tak naprawdę umarł Pan Jezus. Poza tym jest tyle tych relikwii, że jakby je pozbierać razem, to byłoby tyle drewna, że kilkadziesiąt krzyży by się z niego posklejało. Zarzuty te jednak są zupełnie bezpodstawne.

Po pierwsze ktoś rzeczywiście policzył ile mamy fragmentów Krzyża, ile jest tych relikwii na całym świecie. Okazuje się, że jest ich tyle, że można by złożyć z nich około jednej trzeciej typowego rzymskiego krzyża z pierwszego wieku. Nie ma więc wcale za dużo tych relikwii i większa część Krzyża zaginęła przez te wszystkie wieki.

A sama historia odkrycia tego Krzyża też jest dość znana. Dokonała tego cesarzowa Święta Helena, matka Konstantyna Wielkiego w 326. roku. Paradoksalnie było to możliwe dzięki temu, że wrogowie chrześcijaństwa starając się ukryć wszelkie ślady życia Jezusa i zlikwidować kult miejsca, na którym On umarł, zbudowali w tym miejscu pogańską świątynię. Zabezpieczyła ona zasypany Krzyż Jezusa i po przyjęciu przez Rzym chrześcijaństwa umożliwiło to odkopanie Krzyża. Znaleziono wszystkie trzy krzyże, ale zidentyfikowanie tego właściwego umożliwił fakt, że po dotknięciu nimi umierającej kobiety, jeden z nich spowodował to, że choroba całkowicie ustąpiła. Mamy więc i tu przykład cudownego działania relikwii.

Biblia jednak ciągle przestrzega przed myleniem Boga z jakimkolwiek stworzeniem. Oddawanie czci przedmiotom, nawet czci wielkiej, dlatego, że Bóg ich użył jako kanału swej Łaski, jest rzeczą godną, pożyteczną i miłą Bogu. Oddawanie im czci boskiej jest bardzo ciężkim grzechem i obrazą Boga. Przypatrzmy się innemu fragmentowi Biblii, scenie z Exodusu, z wędrówki Narodu Wybranego po pustyni:


I zaczęli mówić przeciw Bogu i Mojżeszowi: Czemu wyprowadziliście nas z Egiptu, byśmy tu na pustyni pomarli? Nie ma chleba ani wody, a uprzykrzył się nam już ten pokarm mizerny. Zesłał więc Pan na lud węże o jadzie palącym, które kąsały ludzi, tak że wielka liczba Izraelitów zmarła. Przybyli więc ludzie do Mojżesza mówiąc: Zgrzeszyliśmy, szemrząc przeciw Panu i przeciwko tobie. Wstaw się za nami do Pana, aby oddalił od nas węże. I wstawił się Mojżesz za ludem. Wtedy rzekł Pan do Mojżesza: Sporządź węża i umieść go na wysokim palu; wtedy każdy ukąszony, jeśli tylko spojrzy na niego, zostanie przy życiu. Sporządził więc Mojżesz węża miedzianego i umieścił go na wysokim palu. I rzeczywiście, jeśli kogo wąż ukąsił, a ukąszony spojrzał na węża miedzianego, zostawał przy życiu.
(Lb 21:5-9)

Znowu przykład użycia materialnego przedmiotu jako kanału Bożego Miłosierdzia. Czy mógł Bóg inaczej leczyć Izraelita? Oczywiście. Ale ten wąż na palu był nie tylko środkiem użytym przez Boga do uleczenia kąsanych, ale także, a może przede wszystkim, symbolem, archetypem Jezusa. Ukazywał, że prawdziwe wyleczenie z grzechu, z tego ukąsania przez węża, przyjdzie przez zawieszenie na drzewie naszego Pana, Jezusa Chrystusa.

Co się jednak stało z tym miedzianym wężem? Trudno by przypuszczać, że tak niezwykłe „urządzenie” Izraelici po prostu porzucili, albo zagubili gdzieś na pustyni? Oczywiście, że tak się nie stało. Wiemy to z samej Biblii. Ale stała się rzecz znacznie gorsza, następne pokolenia zaczęły mylić Stworzyciela ze stworzeniem. Źródło i przyczynę uzdrowień z drogą i środkiem te uzdrowienia umożliwiającymi. Wąż miedziany uzyskał swe własne imię i zaczęto go czcić jak Boga:


W trzecim roku [panowania] Ozeasza, syna Eli, króla izraelskiego, Ezechiasz, syn Achaza, został królem judzkim. W chwili objęcia rządów miał dwadzieścia pięć lat i panował dwadzieścia dziewięć lat w Jerozolimie. Jego matce było na imię Abijja - córka Zachariasza. Czynił on to, co jest słuszne w oczach Pańskich, zupełnie tak jak jego przodek, Dawid. On to usunął wyżyny, potrzaskał stele, wyciął aszery i potłukł węża miedzianego, którego sporządził Mojżesz, ponieważ aż do tego czasu Izraelici składali mu ofiary kadzielne - nazywając go Nechusztan.
(2 Krl 18, 1-4)

Widzimy więc wyraźnie, że słuszne w oczach Pana jest zniszczenie każdego kultu, którego celem jest bożek. Oddawanie czci przedmiotom używanym przez Boga dla okazania nam łask jest czymś zupełnie innym. To naprawdę jest proste i wyraźne rozgraniczenie. Podam może jednak inny przykład dla tych braci, którzy dalej tego nie widzą.

Gdy spędzam długie dni, a nawet tygodnie poza domem, zaczynam tęsknić za moimi bliskimi. Mam tu ze sobą laptopa i na nim mam wiele zdjęć rodziny. Mam też w portfelu zdjęcie mojej ukochanej żony, Grażynki. Czasem nawet zdarzy mi się, jak nikt nie widzi, pocałować to zdjęcie. Czy to znaczy, że w ten sposób sprawiam jej przykrość? Czy gdyby ona to widziała, obraziłaby się na mnie? Na pewno nie. Myślę, że byłaby zachwycona, bo jest to jakiś sposób wyrażania mojej miłości do niej. To zdjęcie jest tylko jej przypomnieniem, prawdziwy afekt mam do niej, nie do zdjęcia.

Ale będąc w trasie spotykam też inne kobiety. W pracy, w biurach, na przydrożnych parkingach. One też mi przypominają Grażynkę. Teoretycznie także mógłbym je zacząć całować… ale nie sądzę, żeby takie postępowanie zachwyciło moją żonę. Nawet, jakbym usiłował jej wytłumaczyć, że robię to tylko z powodu prawdziwej miłości do niej. A te przypadkowo spotkane dziewczyny tylko mi ją przypominają.

Jaka to różnica? Otóż taka, że inne dziewczyny są ludźmi, jak moja żona. Okazywanie im afektu, uczucia, jest zdradą mojej żony. Okazywanie afektu fotografii mojej żony jest potwierdzeniem uczucia do obiektu tej fotografii. Podobnie z relikwiami. Jak nie tracimy obrazu prawdziwego Boga z oczu, jak wiemy, że relikwie, rzeźby, obrazy mają nas do Niego tylko zbliżyć i nam Go przypominać, oddawanie im czci jest Bogu miłe. Prowadzi nas do głębszej wiary. Ale jak zaczynamy mylić te relikwie i rzeźby z Bogiem, jak zaczynamy im oddawać cześć niezależnie od Boga, jak one same stają się podmiotem czci, to zaczyna się zdrada, Zaczyna się flirt z kimś, z kim flirtować nie powinniśmy. Zaczyna się poważny problem grzechu idolatrii.

A czy Biblia pokazuje jakiś przykład oddawania czci przedmiotom? Tej poprawnej, miłej Bogu? Oczywiście, że tak. Wystarczy wspomnieć jaką czcią Izrael darzył Arkę Przymierza. I robili to na wyraźne polecenie Boga. Cześć oddawana Arce była tak wielka, że za dotknięcie jej przez nieuprawnioną osobą Bóg karał śmiercią:


Gdy przybyli na klepisko Nakona, Uzza wyciągnął rękę w stronę Arki Bożej i podtrzymał ją, gdyż woły szarpnęły.I zapłonął gniew Pana przeciwko Uzzie i poraził go tam Bóg za ten postępek, tak że umarł przy Arce Bożej.
(2 Sm 6,6-7)

A król Dawid tak się radował z odzyskania utraconej Arki, że prowadząc ją w procesji składał sam przed nią ofiary co parę kroków, przebrany za kapłana:


Doniesiono królowi Dawidowi: Pan obdarzył błogosławieństwem rodzinę Obed-Edoma i całe jego mienie z powodu Arki Bożej. Poszedł więc Dawid i sprowadził z wielką radością Arkę Bożą z domu Obed-Edoma do Miasta Dawidowego. Ilekroć niosący Arkę Pańską postąpili sześć kroków, składał w ofierze wołu i tuczne cielę. Dawid wtedy tańczył z całym zapałem w obecności Pana, a ubrany był w lniany efod. Dawid wraz z całym domem izraelskim prowadził Arkę Pańską, wśród radosnych okrzyków i grania na rogach.
(2 Sm 6:12-15)

Nie wiem, czy ten tekst wyjaśnił wszystkie wątpliwości. Ja czasem więcej zagmatwam, niż wyjaśnię w swych felietonikach. Ale nawet jak ktoś dalej nie widzi różnicy, niech poczyta, niech poszuka w innych źródłach. To rozróżnienie jest naprawdę wyraźne i nie musimy się obawiać przeżegnania się przed przydrożnym krzyżem czy ucałowania z szacunkiem relikwiarza. Musimy tylko pamiętać, że czcimy w ten sposób jedynego, prawdziwego Boga.

Friday, August 26, 2005

Wiara czy uczynki? Jak jesteśmy zbawieni?

W Biblii i Święty Paweł i Święty Jakub piszą o zależności między wiarą i uczynkami, a tym, jak jesteśmy zbawieni. Pozornie mogłoby się wydawać jednak, że zaprzeczają sobie. Paweł w Liście do Rzymian pisze bowiem:

Sądzimy bowiem, że człowiek osiąga usprawiedliwienie przez wiarę, niezależnie od pełnienia nakazów Prawa. (Rz 3,28)

natomiast Jakub pisze w swoim liście:

Widzicie, że człowiek dostępuje usprawiedliwienia na podstawie uczynków, a nie samej tylko wiary. (Jk 2,24)

Ja już nie raz pisałem o doktrynie „Sola Fide” i o tym, w jaki sposób jesteśmy zbawieni. Jednak nawiązała się na ten temat ostatnio interesująca dyskusja na jednym z for między mną i bratem należącym do innego kościoła. Ponieważ skończyłem właśnie odpowiedź na jego pytanie jak ja widzę zależność między tymi, pozornie sprzecznymi wersetami, postanowiłem i tutaj ją zamieścić:


„Dla mnie te wypowiedzi nie są nawet pozornie sprzeczne ze sobą. Dotyczą one bowiem zupełnie innych zagadnień.

Paweł w obydwu tych listach, do Rzymian i Efezjan zajmuje się poważnym problemem dla pierwszych chrześcijan, znanym jako „judaizerstwo”. Nie jestem pewien, pod jaką nazwą ta herezja jest znana w języku polskim, znam to zagadnienie tylko z angielskojęzycznych źródeł. Ale nie jest ważna nazwa, ale problem. A ten polegał na tym, że część pierwszych chrześcijan, konwertytów z Judaizmu, uważała, że każdy chrześcijanin musi przestrzegać wszystkich przepisów prawa żydowskiego.

Był to bardzo rozpowszechniony problem w pierwszych latach chrześcijaństwa. Musimy bowiem pamiętać, że to byli głównie Żydzi, którzy uznali Jezusa za mesjasza. Minęło zapewne około 10 lat od śmierci i zmartwychwstania naszego Pana do momentu przyjęcia do Kościoła pierwszego nie-Żyda, a dużo więcej lat do czasu, gdy Żydzi nie byli większością w Kościele. Stąd właśnie problem z zagadnieniem przestrzegania praw starotestamentowych.

Jak wiemy z Dziejów Apostolskich Żydzi godzili stare z nowym. Głosili na przykład naukę o Jezusie w dzień Szabatu w synagogach, a w Dniu Pańskim spotykali się na łamaniu chleba. Ale problemem było co zrobić z poganami przyjmującymi naukę o Jezusie. Paweł właśnie o tym problemie pisze w swych listach.

Skąd o tym wiemy? Z kontekstu. Każdy tekst bez kontekstu jest co najwyżej pretekstem do udowodnienia z góry założonej tezy. Zobaczmy więc na zacytowane przez Ciebie wersety w szerszym kontekście:


Sądzimy bowiem, że człowiek osiąga usprawiedliwienie przez wiarę, niezależnie od pełnienia nakazów Prawa. Bo czyż Bóg jest Bogiem jedynie Żydów? Czy nie również i pogan? Zapewne również i pogan. Przecież jeden jest tylko Bóg, który usprawiedliwia obrzezanego dzięki wierze, a nieobrzezanego - przez wiarę. (Rz 3,28-30)

Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę. A to pochodzi nie od was, lecz jest darem Boga: nie z uczynków, aby się nikt nie chlubił. Jesteśmy bowiem Jego dziełem, stworzeni w Chrystusie Jezusie dla dobrych czynów, które Bóg z góry przygotował, abyśmy je pełnili. Dlatego pamiętajcie, że niegdyś wy - poganie co do ciała, zwani "nieobrzezaniem" przez tych, którzy zowią się "obrzezaniem" od znaku dokonanego ręką na ciele -
(Ef 2,8-11)

Myśl Pawła widać dobrze w tym cytacie z Listu do Galatów:


Natomiast na tych wszystkich, którzy polegają na uczynkach Prawa, ciąży przekleństwo. Napisane jest bowiem: Przeklęty każdy, kto nie wypełnia wytrwale wszystkiego, co nakazuje wykonać Księga Prawa. A że w Prawie nikt nie osiąga usprawiedliwienia przed Bogiem, wynika stąd, że sprawiedliwy z wiary żyć będzie. Prawo nie opiera się na wierze, lecz /mówi/: Kto wypełnia przepisy, dzięki nim żyć będzie.
(Ga 3,10-12)

Te „uczynki Prawa” to nie są uczynki wynikające z przykazania miłości, ale zwyczaje, jakie Żydom nakazywało wykonywać Prawo. Głównie chodziło tu o obrzezanie, które, według wielu z nich, nie tylko gwarantowało im zbawienie, ale uważali oni, że nikt nieobrzezany nie może osiągnąć zbawienia.

Paweł polemizuje z tym poglądem, zauważając między innymi, że Abraham uwierzył Bogu i to zostało mu to poczytane za sprawiedliwość zanim otrzymał nakaz obrzezania. Wiara usprawiedliwiająca została mu dana wcześniej, a sam rytuał obrzezania był skutkiem wiary ojca Abrahama.

Oczywiście nakaz obrzezania obowiązywał chłopców ośmiodniowych, którzy jeszcze nie mieli ani wiary, ani pojęcia, że są członkami narodu wybranego, ale właśnie do tego zmierza Święty Paweł. Argumentuje on, że sam rytuał bez tej wiary, jaką miał Abraham nie jest wiele wart, a więc trudno nakazywać chrześcijanom przestrzegania przepisów Starego Przymierza, skoro wchodzą oni do doskonalszego, Nowego Przymierza z Bogiem. Stary Testament tylko przygotowywał na przyjście Mesjasza. Skoro Mesjasz przyszedł, nie ma sensu zmuszanie nikogo do obrządków, których cel już się wypełnił w Jezusie.

Święty Jakub także w swym argumentowaniu przywołał przykład Abrahama. Ale Jakub mówi o czymś zupełnie innym. Mówiąc, że wiara nam jest potrzebna do zbawienia i tu zgadzając się z Pawłem, pokazuje co to znaczy „mieć wiarę”. Pokazuje, że Abraham, jak uwierzył, natychmiast zabierał się do czynu. Nie przytakiwał i nie teoretyzował, ale działał. Jakub argumentuje, że właśnie takie działanie jest obrazem i dowodem wiary.

Wiara, aby mieć moc zbawczą musi być pokazana w czynach. Wiara bez uczynków, pisze Jakub, jest jak ciało bez duszy. Jest korpusem bez życia. Wiara żywa to wiara działająca, bo działanie jest duchem wiary.

Pośrednio nawet ci chrześcijanie, którzy uważają, że praktykują doktrynę „Sola Fide”, czyli „Tylko wiara”, w praktyce też coś robią poza samą czystą, abstrakcyjną wiarą. W ich kościołach popularny i częsty jest zwyczaj tzw. „Altar call”. Pastor pyta, czy ktoś nie chce przyjąć Jezusa jako swego osobistego Pana i Zbawiciela i gdy taka owieczka się na nabożeństwie znajdzie, maszeruje w stronę ołtarza. Tam pastor prowadzi delikwenta w modlitwie grzesznika i po zmówieniu tej modlitwy i przyjęciu Pana za swego osobistego Zbawiciela jest on uznany za zbawionego.

Może to się nazywać zbawieniem bez uczynków, ale jakby nie uczynił on tego rytuału z przyjęciem Jezusa, nie byłby zbawiony. Nawet, jakby to przyjęcie było w cichości swego serca, to ciągle jest działanie. Prawdziwa doktryna „Sola Fide” byłaby logiczna tylko wtedy, jakby to sam Bóg, bez naszej woli, wszczepiał nam wiarę i bez względu na to, czy ją przyjmujemy, czy nie, dawał nam zbawienie. Inaczej każdy inny scenariusz jest zaprzeczeniem tego „Sola” w „Sola fide”.

Dlatego to, skoro już musimy jednak cos zrobić, aby wiara miała moc zbawiającą, to wydaje mi się, że lepiej robić to, co nakazuje Biblia, a nie pastor. Biblia uczy jednak jasno i klarownie, że to okazywanie miłości bliźnim, karmienie i ubieranie i głoszenie im Słowa Bożego jest dowodem, ze uwierzyliśmy, a nie „altar call” i przyjęcie Jezusa do serca.

Nie chcę być źle zrozumiany, nie ma nic złego w takim osobistym zawierzeniu się Jezusowi. Jest to praktyka znana także z Kościoła Katolickiego. Wiele rodzin oddało się Najświętszemu Sercu Jezusa. Ja sam przyjąłem Jezusa za mego Pana i Zbawiciela, w najczystszej „ewangelicznej” formie. Ale Biblia mówiąc o tym ,że czynienie dobra innym jest obowiązkiem każdego chrześcijanina nie pozostawia cienia wątpliwości. Takie działanie jest konieczne nie dla naszego dobrego samopoczucia, ale dla naszego zbawienia.

Nie ma więc żadnej sprzeczności między tym, co pisze Paweł i Jakub. Człowiek jest zbawiony przez wiarę. Ale wiara, aby miała moc zbawczą, musi być wiarą żywą. Wiara bez uczynków jest martwa i nie ma żadnej mocy zbawczej.

Niemniej jednak musimy tu podkreślić inny aspekt, w którym zgadzamy się z większością protestantów. Uczynki bez wiary także nie mają żadnej wartości. Nie można sobie zapracować na zbawienie. Nieważne, jak ciężko i jak dużo będziemy pomagać innym i czynić dobrze. Jak naszą motywacją jest tylko humanitarna pomoc innym, to zbawienia nam to nie przyniesie.

Oczywiście ludzie, którzy nie spotkali Boga, a którzy odpowiadają swym działaniem na glos Prawa Naturalnego wyrytego w swych sercach właśnie przez uczynki pokazują swą wiarę. O tym także Jakub i Paweł mówią jednym głosem:


Ale może ktoś powiedzieć: Ty masz wiarę, a ja spełniam uczynki. Pokaż mi wiarę swoją bez uczynków, to ja ci pokażę wiarę ze swoich uczynków. (Jk 2,18 )

Nie ci bowiem, którzy przysłuchują się czytaniu Prawa, są sprawiedliwi wobec Boga, ale ci, którzy Prawo wypełniają, będą usprawiedliwieni. Bo gdy poganie, którzy Prawa nie mają, idąc za naturą, czynią to, co Prawo nakazuje, chociaż Prawa nie mają, sami dla siebie są Prawem. Wykazują oni, że treść Prawa wypisana jest w ich sercach, gdy jednocześnie ich sumienie staje jako świadek, a mianowicie ich myśli na przemian ich oskarżające lub uniewinniające.
(Rz 2,13-15)

Nie zmienia to faktu, że ludzie, którzy świadomie odrzucają Boga i chrześcijaństwo, ale starają się postępować w życiu „dobrze”, cokolwiek by to znaczyło, narażają się na to, że z odrzuceniem wiary i Boga mogli się pozbawić drogi do zbawienia. Same ich czyny na pewno do Nieba ich nie zaprowadzą.

Spory o to więc, jak jesteśmy zbawieni, często są sporami o słowa i definicje, a nie o sam sposób postępowania. Gdy katolik mówi, że czynienie dobra, jako odpowiedź na inicjującą to działanie wiarę jest konieczne do zbawienia, a protestant, że gdy człowiek naprawdę jest zbawiony, to i tak będzie czynił dobrze, to praktyce mówią oni to samo. Czasem przeszkadza tradycja używania słów-haseł. Jak choćby to nieszczęsne „Sola fide”.

Na szczęście zgadzamy się wszyscy, że jesteśmy zbawieni tylko przez Łaskę i wszyscy wyznajemy zasadę „Sola Gratia”. A jak wykazały toczące się od lat rozmowy między Kościołem Katolickim, a potomkami Marcina Lutra, tak naprawdę bardzo niewielkie są różnice w rozumieniu doktryny zbawienia między naszymi kościołami.

Ja jestem optymistą i wierzę, że skandal rozbicia chrześcijaństwa się zakończy kiedyś. Zbyt wstrząsająca dla mnie jest modlitwa Jezusa z 17. rozdziału Ewangelii Jana. Zawsze jak czytam ten rozdział mam wrażenie, że On widział nasze czasy i za nimi prosił. I wierzę, że Ojciec go wysłuchał. A ta fala powrotów do Kościoła, jakiej jesteśmy świadkami w Stanach chyba to potwierdza.”

ORĘDZIE Z MEDJUGORIE - 25 sierpnia 2005

Drogie dzieci! Również dzisiaj wzywam was, abyście żyli moimi orędziami. To jest czas, który Bóg darował wam jako czas łaski. Dlatego, dziatki, wykorzystajcie każdą chwilę i módlcie się, módlcie się, módlcie się. Błogosławię was wszystkich i oręduję przed Wszechmogącym za każdym z was. Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.

Monday, August 22, 2005

Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. (Mt 16,18b)

Kościół „od zawsze” twierdził, że Nowy Testament zawiera się w Starym, a Stary wyjaśnia przez Nowy. Typologia jako metoda interpretacji Biblii jest nam znana z samej Biblii. Stosował ją Święty Paweł, gdy mówił:

Tak też jest napisane: Stał się pierwszy człowiek , Adam, duszą żyjącą, a ostatni Adam duchem ożywiającym. (1 Kor 15,45)

Paweł oczywiście porównuje Adama i Jezusa. Ten pierwszy był archetypem Jezusa. Podobnie Ewa była archetypem Maryi. Przykładów takich są setki w całej Biblii.

Konstytucja Dogmatyczna o Objawieniu Bożym, „Dei Verbum”, dokument II Soboru Watykańskiego tak o tym mówi:

KO 16. Bóg, sprawca natchnienia i autor ksiąg obydwu Testamentów, mądrze postanowił, by Nowy Testament był ukryty w Starym, a Stary w Nowym znalazł wyjaśnienie. Bo choć Chrystus ustanowił Nowe Przymierze we krwi swojej (por. Łk 22,20, 1 Kor 11,25), wszakże księgi Starego Testamentu, przyjęte w całości do nauki ewangelicznej, w Nowym Testamencie uzyskują i ujawniają swój pełny sens (por. Mt 5,17, Łk 24,27, Rz 16,25-26, 2 Kor 3,14-16) i nawzajem oświetlają i wyjaśniają Nowy Testament.

W czytaniach mszalnych bardzo często mamy takie „pary” nawzajem się uzupełniające. W czasie niedzielnej mszy jest to pierwsze czytanie i Ewangelia. Codzienne msze mają tylko dwa czytania (nie licząc Psalmu), więc one wzajemnie się uzupełniają.

Piszę ten tekst w niedzielną noc, bo właśnie skłoniła mnie do tego wczorajsza msza. Czytania z ostatniej niedzieli były doskonałym przykładem tego, co chcę tu zilustrować. Były też doskonałym wyjaśnieniem, dlaczego to Piotr jest Skałą, dlaczego Kościół ma autorytet, dlaczego i dzisiaj Papież ma ten sam dar nieomylności, jaki otrzymał Piotr przed niemal dwoma tysiącami lat.

Przypomnę interesujące nas fragmenty:


Gdy Jezus przyszedł w okolice Cezarei Filipowej, pytał swych uczniów: Za kogo ludzie uważają Syna Człowieczego? A oni odpowiedzieli: Jedni za Jana Chrzciciela, inni za Eliasza, jeszcze inni za Jeremiasza albo za jednego z proroków. Jezus zapytał ich: A wy za kogo Mnie uważacie? Odpowiedział Szymon Piotr: Ty jesteś Mesjasz, Syn Boga żywego. Na to Jezus mu rzekł: Błogosławiony jesteś, Szymonie, synu Jony. Albowiem nie objawiły ci tego ciało i krew, lecz Ojciec mój, który jest w niebie. Otóż i Ja tobie powiadam: Ty jesteś Piotr [czyli Skała], i na tej Skale zbuduję Kościół mój, a bramy piekielne go nie przemogą. I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie. Wtedy surowo zabronił uczniom, aby nikomu nie mówili, że On jest Mesjaszem.
(Mt 16,13-20)

Jeden z moich nauczycieli, były baptysta, Stephen Ray, zawsze powtarza: Ilekroć czytasz Biblię, zawsze zadawaj jak najwięcej głupich pytań. Na przykład: Dlaczego Jezus zabrał uczni do Cezarei Filipowej? Właśnie. Dlaczego? Po co otrzymaliśmy taką informację? Cezarea Filipowa jest daleko od Jerozolimy. Jakieś 200 km na północ w linii prostej. Od Galilei, która także leży na północ od Jerozolimy ciągle jest tam około 60 kilometrów. Na dodatek taka wyprawa jest w „złą stronę”. Nie ma, pozornie, żadnego dobrego powodu, żeby Żyd wybierał się w taką podróż. Nie tylko bowiem w pogańskim terytorium trudno było zachować wszystkie przepisy prawa, jakich musieli przestrzegać Żydzi, ale dodatkowo jeszcze samo miasto Cezarea Filipowa było miejscem kultu bożka Pana.

Samo miasto rozbudował tetrarcha Herod Filip i nazwał je Cezareą na cześć cesarza Augusta Oktawiana. Tradycyjnie nazywało się ono Paneas od bożka Pana, który miał tam 14 miejsc kultu.

Świątynia bożka Pana stoi na olbrzymiej skale, mającej kilkadziesiąt metrów szerokości i kilkanaście wysokości. Ma także szczelinę, która uważana była za bramę piekielną, niemającą dna. Jedną z form kultu tego bożka było wrzucanie dzieci do tej szczeliny. Gdy nie wypłynęła z niej krew, wierzono, że bożek przyjął ofiarę. Współczesnym Jezusa musiało się wydawać, że taka świątynia będzie stała wiecznie. Taki fundament wydawał się nie do ruszenia.

Właśnie do tej skały Jezus przywiódł swych apostołów i zapytał ich, za kogo go uważają. Piotr odpowiedział, że za Syna Bożego i otrzymał w zamian niesamowitą, niewiarygodną obietnicę. Ale to wcale nie był pierwszy raz, że apostołowie uznali w Jezusie Syna Bożego. Święty Mateusz sam wcześniej nam przytacza taki fragment, mówiący o burzy na Jeziorze Genezaret i spacerze Piotra po wodzie:

A On rzekł: Przyjdź! Piotr wyszedł z łodzi, i krocząc po wodzie, przyszedł do Jezusa. Lecz na widok silnego wiatru uląkł się i gdy zaczął tonąć, krzyknął: Panie, ratuj mnie! Jezus natychmiast wyciągnął rękę i chwycił go, mówiąc: Czemu zwątpiłeś, małej wiary? Gdy wsiedli do łodzi, wiatr się uciszył. Ci zaś, którzy byli w łodzi, upadli przed Nim, mówiąc: Prawdziwie jesteś Synem Bożym. (Mt 14,29-33)

Podobnie w Ewangelii Jana czytamy:


Odpowiedział Mu Natanael: Rabbi, Ty jesteś Synem Bożym, Ty jesteś Królem Izraela!
(J 1,49)

Czemu więc słowa Piotra w Cezarei wywołały inną reakcję Jezusa? Najwyraźniej chodziło o lokalizację. Jedna z przyczyn, zapewne uboczna, ale może nawet ważniejsza dla nas dzisiaj, w XXI wieku, to fakt, że trudniej na terenach pogańskich uznać Jezusa za naszego pana, za Boga i dać temu głośne świadectwo. Trudniej to uczynić u wrót pogańskiej świątyni, niż w Jerozolimie, czy na łodzi, wśród swoich. My sami nie mamy przecież problemu z głośną modlitwą, z gestami takimi, jak przeżegnanie się, czy przyklęknięcie, gdy jesteśmy na pielgrzymce, albo wewnątrz kościoła. Ale ilu z nas żegna się przechodząc koło kościoła na ulicy? Ilu z nas odmawia modlitwę przed posiłkiem w restauracji? Ilu z nas nie wstydziłoby się iść ulicą z różańcem w ręku?

Nie to jednak było przyczyną, dla której Jezus przywiódł swych apostołów do skały, na której była świątynia bożka Pana. Przyprowadził on ich tam, aby koło tej fałszywej świątyni fałszywego boga powiedzieć Piotrowi, że On, Jezus na Skale, którą jest Piotr, zbuduje swój prawdziwy Kościół, którego bramy piekielne, nieodłączna część kultu fałszywego bożka Pana, nie przemogą.

Osoby negatywnie nastawione do Kościoła wysuwają tu zarzuty, że to było inaczej. Że skalą jest Jezus, nie Piotr, bo w greckim wydaniu NT jest użyte inne słowo. Jezus mówi: Ty jesteś „Petros” i na tej „petra” zbuduję swój Kościół. Zarzut dalej brzmi tak: Petra, Jezus, to wielka skała, a petros to tylko mały kamyczek. Jezus nie nadaje tu więc wcale żadnej znaczącej roli Piotrowi, ale wprost przeciwnie, upomina go i przywołuje do porządku. Zwłaszcza, że po chwili sam nazywa Piotra szatanem.

Te zarzuty dziś można słyszeć już tylko z ust naprawdę niedouczonych i wyjątkowo negatywnie nastawionych wrogów Kościoła. I nie mówię tego, aby obrazić kogokolwiek, jest to tylko stwierdzenie faktu. Ci protestanci, czy „niezależni chrześcijanie”, którzy cokolwiek studiują w dziedzinie współczesnej egzegezy tego tekstu (mówię o egzegetach protestanckich, nie katolickich), muszą wiedzieć, że tak już nikt z pośród liczących się nie uważa. Osoby uważane za jakiekolwiek autorytety w środowisku protestanckim dawno porzuciły ten zarzut. Wynika to z co najmniej trzech powodów.

Po pierwsze Jezus i apostołowie rozmawiali po aramejsku, a nie po grecku, a w tym języku jest tylko jedno słowo na określenie skały, „kefa”. Nie jest to tylko spekulacja z mojej strony, ma to także potwierdzenie w Biblii. Święty Paweł nazywa Piotra ośmiokrotnie Kefasem, a Jan w 1. rozdziale swej Ewangelii przytacza słowa Jezusa:
Ty jesteś Szymon, syn Jana, ty będziesz nazywał się Kefas - to znaczy: Piotr.

Druga przyczyna to fakt, że w ówczesnej grece nie było żadnego rozróżnienia, poza rodzajem, w znaczeniu słów „petros” i „petra”, „Petros” po prostu jest słowem rodzaju męskiego utworzonym z żeńskiego słowa „petra”. Gdybyśmy czytali Biblię we francuskim tłumaczeniu, uniknęlibyśmy tych problemów, bo przeczytalibyśmy: Ty jesteś Pierre i na tej pierre zbuduję swój Kościół. Nie jesteśmy pewni, czy oryginał Ewangelii Mateusza był napisany po aramejsku lub hebrajsku, jak wielu uważa, czy od razu po grecku. Ale niezależnie od tego, jak było, słowa Jezusa wypowiedziane po aramejsku autor Ewangelii musiał jakoś przetłumaczyć. Nazwanie mężczyzny słowem rodzaju żeńskiego jest obraźliwe. W Polsce wiemy, że nie można nazwać faceta ani Kasią, ani Zosią, ani Petrą. Zarzuty te jednak przychodzą do Polski głównie zza oceanu, a tam nikogo nie dziwi, gdy tak samo brzmiące imię jest używane przez osoby obu płci. Dlatego nie rozumieją często, czemu koniecznością było zmienienie końcówki słowa „petra”, aby mogło być ono użyte jako imię mężczyzny.

Trzecią przyczyną, może najważniejszą i najbardziej przekonywującą, jest kontekst wypowiedzi Jezusa. Zaraz po tym, jak nazwał Piotra Skałą, dał mu klucze i niesamowitą obietnicę. Do kluczy jeszcze wrócę, zobaczmy jednak teraz, co takiego Jezus obiecał Piotrowi:

I tobie dam klucze królestwa niebieskiego; cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie. (Mt 16,19)

Zauważmy, że jest to obietnica dana tylko Piotrowi, nie wszystkim apostołom. Ale, gdy się nad tym zastanowić, jest ona doprawdy niesamowita. Sam Bóg związuje sobie ręce, powierzając losy zbawienia świata i porządek w Niebie jednemu człowiekowi. I to jakiemu? Takiemu, który niczego nie rozumie, wyskakuje z czymś co chwilę jak Filip z konopi, i już za moment Jezus musi go upominać, ostro nazywając „szatanem”. Przecież taki człowiek, jak Piotr, zaraz namiesza tak, że zbawienie nie będzie dla nikogo możliwe. Poprzekręca całą Ewangelię, pozmienia zamiary Jezusa i będziemy mieli problem, prawda?

Nieprawda. Byłaby to prawda, gdyby zarządzanie Królestwem Bożym polegało tylko na ludzkiej naturze. Ale nie możemy zapomnieć obietnicy Jezusa, prawdziwego Boga, który nie tylko nigdy nie skłamał, ale skłamać po prostu nie może. Boże Słowo ma moc, Bóg przez wypowiedzenie Słowa stworzył świat. Gdy Bóg mówi, że bramy piekielne nie przemogą Kościoła i że co Piotr zwiąże na ziemi, będzie związane w niebie, to tak na pewno się stanie. Nie musimy się obawiać. Tym bardziej, że mamy tego potwierdzenie historyczne. Po dwóch tysiącach lat, mimo wielu kryzysów, wielu naprawdę ciężkich okresów w dziejach Kościoła, herezji tak rozpowszechnionych, jak Arianizm, gdy ortodoksyjni chrześcijanie byli w mniejszości, także wśród hierarchów Kościoła, po takich okresach jak wiek X, który dal początek chrześcijaństwu w Polsce, ale był raczej trudnym okresem w dziejach naszej wiary, po kilku papieżach, którzy nie mieli czasu na zajmowanie się Kościołem, bo zajmowali się swoimi karierami i majątkami, mamy ciągle Jeden, Święty, Powszechny i Apostolski Kościół.

Dla porównania, aby zobaczyć jak to mogło się rozwinąć bez obietnicy Jezusa, bez nadzwyczajnej opieki Ducha Świętego, wystarczy spojrzeć na chrześcijaństwo w wydaniu protestanckim. 500 lat po reformacji, (czy może raczej należałoby powiedzieć „deformacji"?) mamy ponad 30 tysięcy różnych zborów, wyznań, denominacji i odłamów chrześcijaństwa. Okazuje się bowiem, że z samej ludzkiej natury, bez autorytatywnej postaci, bez widocznego namiestnika Chrystusowego, nie da się osiągnąć zgody, jedności, jednoznacznej interpretacji Biblii.

Ale powróćmy do symbolu kluczy i do tego, co napisałem na samym początku. Że zrozumieć Biblię można tylko wtedy, gdy rozumiemy zależności między Starym i Nowym Testamentem. Nie było bowiem przypadkiem, że Piotr otrzymał klucze. Wszyscy o tym wiemy i w ludowych, czy dziecięcych wyobrażeniach Piotra widzimy go stojącego przy bramie Nieba i otwierającego Je, by wpuścić zbawionych. Ale taka interpretacja nie jest zgodna z tym, czego naucza Kościół i Biblia. Piotr nie w tym znaczeniu jest klucznikiem.

Pierwsze czytanie w dniu wczorajszym przypomniało nam tekst z proroka Izajasza, bardzo podobny do Ewangelii Mateusza i nie był to przypadek. Przypomnę tutaj ten fragment:


(Iz 22,19-23)
To mówi Pan do Szebny, zarządcy pałacu: Gdy strącę cię z twego urzędu i przepędzę cię z twojej posady, tegoż dnia powołam sługę mego, Eliakima, syna Chilkiasza. Oblokę go w twoją tunikę, przepaszę go twoim pasem, twoją władzę oddam w jego ręce: on będzie ojcem dla mieszkańców Jeruzalem oraz dla domu Judy. Położę klucz domu Dawidowego na jego ramieniu; gdy on otworzy, nikt nie zamknie, gdy on zamknie, nikt nie otworzy. Wbiję go jak kołek na miejscu pewnym; i stanie się on tronem chwały dla domu swego ojca.
(Iz 22,19-23)

Jest to scena pokazująca nam, jak Szebna zostaje usunięty z urzędu zarządcy pałacu i zostaje powołany jego następca, Eliakim. Eliakim otrzyma klucze, władzę, stanie się ostoją, jak skała i będzie ojcem dla narodu wybranego. Co za głębia, jakie bogactwo symboli.

O ile antykatolicko nastawieni egzegeci nie negują już, że to Piotr jest skałą, to nadal negują fakt, że obietnica dana Piotrowi była „dziedziczna”. Uważają często, że to prawda, że Piotr był głową Kościoła, prawda, że przewodził apostołom, ale po jego śmierci każdy spadkobierca duchowy apostołów jest równy swym braciom. Siebie także uważają za takich spadkobierców. Ale oni nie często robią takie porównania tekstów, jak my. To zestawienie, jakie nam Kościół przypomniał we wczorajszej liturgii, wcale nie jest tak jasne i jednoznaczne dla nich. Scott Hahn będąc jeszcze protestantem i intensywnie studiując Biblię odkrył wiele takich „kwiatków” i był z siebie niezwykle dumny. Słusznie, bo wśród „Evangelical Christians” był on wyjątkiem. Bardzo się zdziwił, gdy po zostaniu katolikiem zobaczył, że te jego niezwykle odkrycia są częścią zwykłej liturgii Kościoła.

Symbol kluczy ma właśnie takie znaczenie: Pokazuje nam, że Piotr otrzymał urząd w Królestwie. Takie samo stanowisko, jak Eliakim. Jak wcześniej Józef na dworze faraona. A cechą każdego urzędu tego rodzaju jest to, że gdy odchodzi jeden zarządca, musi być wyznaczony na jego miejsce następca. Dodatkowo te szczegóły: Tron chwały dla domu ojca swego, ojciec dla mieszkańców Jeruzalem.

Nic dziwnego więc, że nazywamy Papieża Ojcem Świętym. To jego „ojcostwo” jest właśnie wyrazem i odbiciem chwały Ojca w Niebie. Nic dziwnego, że mamy takiego Zarządcę, który ma autorytet i władzę, a równocześnie jest chroniony przez Ducha Świętego przed popełnieniem błędu. Nic dziwnego, że gdy wszystkie kościoły protestanckie idą za zmianami społecznymi współczesnego świata, zmieniając swe doktryny, wierzenia i interpretacje, glosując często w demokratyczny sposób nad tym, co jest, co nie jest moralne, jeden tylko Kościół nadal stoi jak Skała. (Mam na myśli choćby fakt, że antykoncepcja, uważana za niemoralną przez wszystkie odłamy chrześcijaństwa aż do 1931. roku, teraz uważana jest za zwykłą i nawet zalecaną praktykę przez wszystkie denominacje. Niewiele lepiej wygląda kwestia rozwodów i ponownego małżeństwa.)

Bądźmy więc dumni z faktu, że jesteśmy katolikami. Dumni z naszego „Papy”. Nie dajmy się nabierać na zarzuty typu: Czemu nazywamy Papieża ojcem, skoro Biblia, sam Jezus, mówi:
Nikogo też na ziemi nie nazywajcie waszym ojcem; jeden bowiem jest Ojciec wasz, Ten w niebie. (Mt 23,9). To są naprawdę głupie i dziecinne zarzuty, wynikające z nieznajomości Biblii i z tego, że takie wersety wyrywane są najczęściej z kontekstu. Każdy przecież nazywa swego biologicznego tatę ojcem, prawda? Ale nawet jakby i to nie przekonywało, to przecież Biblia pełna jest przykładów nazywania ojcem Abrahama, przywódców Izraela, sam Święty Paweł nazywa siebie ojcem, podobnie jak ojcami nazywa swych przodków, itd., itp. Przykładów są dosłownie dziesiątki. Sam Jezus nazywa ojcem Abrahama, w przypowieści o Łazarzu i żebraku. Mówi też o ojcu w przypowieści o powrocie syna marnotrawnego.

Ten ostatni przykład najlepiej może ilustruje jak rozumieć zakaz nazywania kogokolwiek ojcem, poza Ojcem w Niebie. Właśnie ojciec z przypowieści o synu marnotrawnym jest obrazem Ojca Niebieskiego. Postępuje miłosiernie tak, jak uczy, jak nakazuje Bóg Ojciec. I o tym mówi nam Jezus. Wszelkie ojcostwo musi pochodzić od Prawdziwego Boga. Nie możemy naszym ojcem nazwać Buddy, innych guru, nie może być nim materializm, ani relatywizm. Dlatego właśnie nazywamy ojcami kapłanów i Papieża. Bo oni są dla nas odbiciem Ojca. A Biblia wyraźnie w czytaniach z ostatniej niedzieli nam to potwierdza.

Tuesday, August 16, 2005

Awaria

Z powodu chwilowej niemożliwości otworzenia strony www.polonus.alleluja.pl adres www.polon.us otwiera stronkę www.mojawiara.info, która jest kopią tej, na której jesteś teraz. Jak portal alleluja.pl poradzi sobie z problemem, wszystko, mam nadzieję, wróci tak, jak było. Przepraszam za kłopoty i zapraszam ponownie. Hiob.

Saturday, August 13, 2005

Świadectwa

Postanowiłem dodać nowy dział na stronie www.polon.us, pod nazwą „Świadectwa”. Zamieszczam w nim autentyczne świadectwa: Moje własne i moich przyjaciół, opisujące jak potężnie Bóg działa w naszym życiu. Zapraszam także każdego, kto chciałby podzielić się swoimi przeżyciami i opisać swoją drogę do Pana, aby przysłał mi swe świadectwo. Ja z przyjemnością zamieszczę je na swojej stronce.

Dodałem też link do postu sprzed kilku dni, opisującego działanie mojego „stalkera”, opisany „Ostrzeżenie”. Chcę, żeby ten felieton był łatwo dostępny, gdyż chłopak, o którym pisałem, cały czas uprzykrza moje życie i podszywa się pode mnie w różnych miejscach na internecie.

Wednesday, August 10, 2005

Wiara i rozum. Czy Darwin miał rację?

Czy można pogodzić wiarę z rozumem? Czy nauka może wykazać, że „Życie jest formą istnienia białka” jedynie, jak mówią słowa starego przeboju, czy też wprost przeciwnie: „w kominie coś czasem załka”, jak słyszymy w dalszych słowach piosenki i naukowcy udowodnią wkrótce, że Bóg istnieje?

Od samego początku chrześcijaństwa te dwa sposoby podejścia do naszej wiary walczyły ze sobą. Chrześcijanie w Antiochii uważali, że to wiara jest bezwzględnie ważniejsza, chrześcijanie z Aleksandrii, może pod wpływem Greków, że naukowe podejście, wiedza, pozwala nam lepiej poznać Boga.

Jednym groził fideizm, drugim racjonalizm. Owocami takiego niezrównoważonego podejścia są herezje, jak gnoza i arianizm. Tymczasem można pogodzić jedno z drugim. Wiara i rozum wcale sobie nie zaprzeczają Wprost przeciwnie: Tylko przy pomocy wiary możemy zrozumieć pewne zjawiska, które odkrywa nauka i tylko przy pomocy nauki możemy wykazać prawdziwość Bożego objawienia.

Papież Jan Paweł II napisał encyklikę „Fides et ratio”. Encykliki zazwyczaj swój tytuł biorą z pierwszych słów tekstu, a pierwsze zdania tej encykliki brzmią następująco:
Wiara i rozum (Fides et ratio) są jak dwa skrzydła, na których duch ludzki unosi się ku kontemplacji prawdy. Sam Bóg zaszczepił w ludzkim sercu pragnienie poznania prawdy, którego ostatecznym celem jest poznanie Jego samego, aby człowiek — poznając Go i miłując — mógł dotrzeć także do pełnej prawdy o sobie.

Mój felieton oczywiście ma trochę inny cel, niż papieska encyklika. Ja mam tylko mały rozumek i nie jestem konkurencją dla Jana Pawła Wielkiego. Zachęcam więc do przeczytania encykliki, ale zapraszam także do przeczytania mojej opinii na temat wiary, nauki, Darwinizmu i kreacjonizmu. Te parę przemyśleń to pośrednia odpowiedź na wpis Janusza do księgi gości z 29. lipca. Nie odpowiadam tu na każdy z jego zarzutów, ale chciałem bardziej ogólnie ustosunkować się do tego zagadnienia. Gdyby Janusza taka forma nie usatysfakcjonowała, może napisze jeszcze raz i zajmę się konkretnymi zarzutami.

Janusz pisze, że był katolikiem, później Świadkiem Jehowy i że dążenie do odkrycia prawdy spowodowało, że stal się ateistą i neguje istnienie Boga. Ale „fakty”, które on podaje, nie są wcale zgodne z tym, czego Kościół naucza. Nieprawdą jest, na przykład, że wg Biblii Adam został stworzony około 4026. roku przed Chrystusem. Biblia wcale nam takich dat nie daje. Od określenia w jakim czasie zaczyna się historia człowieka jest nauka, nie wiara. Wiara nam mówi o zupełnie innym aspekcie tej historii.

To, że wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy jest dogmatem wiary. Mamy obowiązek w to wierzyć, pod karą grzechu ciężkiego. Gdyby nie była to prawda, wtedy mielibyśmy automatycznie sporo innych problemów. Kościół nas uczy, że wszyscy rodzimy się naznaczeni grzechem pierworodnym. Jest to pewien defekt naszej natury, pewien brak, niedostatek Łaski, który jest wynikiem faktycznego grzechu, popełnionego przez naszych prarodziców.

Gdyby Adam i Ewa byli mitem, albo gdybyśmy pochodzili od różnych małp, doktryna grzechu pierworodnego byłaby bez sensu. Z tego właśnie, teologicznego powodu Kościół uczy, ze wszyscy pochodzimy od Adama i Ewy. Ale nauka także potwierdza ten fakt. Badania nad ludzkim genotypem wykazują niezbicie, że pochodzimy wszyscy od jednej matki. Naukowcy nawet przyjęli nazywać ją Ewą.

Co więcej, sam niedawno usłyszałem w NPR, publicznym amerykańskim radiu, bardzo liberalnym i anty-chrześcijańskim, wywiad z pewną panią-naukowcem, mówiącą o badaniach nad ludzkim genotypem. Powiedziała ona zdumiewające rzeczy. Usłyszałem mianowicie, że wszyscy ludzie na całej Ziemi są genetycznie bliżej spokrewnieni ze sobą niż małpy z jednego wzgórza w Afryce. Powiedziała też, że mimo, że początki gatunku ludzkiego sięgają 250 tysięcy lat wstecz, wszyscy mieliśmy wspólnego przodka zaledwie kilka tysięcy lat temu.

Oczywiście National Public Radio nie rozwijało tego tematu, ale ja od razu pomyślałem, że jest to kapitalny dowód na to, że historia Noego jest prawdziwa. Ludzkość może ma 250 tysięcy lat, może ma 60 tysięcy, różne daty podają naukowcy, w zależności kogo uważają za „człowieka”, ale fakt, że nasz genotyp wskazuje na to, że zaledwie parę tysięcy lat temu wszyscy żyjący obecnie mieliśmy wspólnego dziadka, jest kapitalnym potwierdzeniem prawdziwości Biblii.

Zarzuty Janusza miałyby więc wagę w dyskusji z jakimiś fundamentalistami, ale Kościół nigdy nie twierdził, że świat powstał w roku 4026 p.n.e. Nie wiem, czy tak wierzyli wszyscy Żydzi, ale nie jest to takie istotne. Między nimi zawsze panowało rozbicie, więc pewnie niektórzy tak wierzyli. Nawet Biblia jest pełna przykładów sprzeczności wierzeń Faryzeuszy, Saduceuszy i innych sekt żydowskich. Ich datowanie czasu zdaje się ma coś z tym wspólnego. Nas jednak nie obowiązuje taki sposób myślenia.

Nieprawdą jest też, że Kościół uznał ewolucję za udowodnioną tezę i że musimy w nią wierzyć. Kościół tylko uznaje autorytet nauki w tych dziedzinach, którymi nauka się zajmuje. Zostawiając sobie prawo do nieomylnej interpretacji wszelkich zagadnień w dziedzinach wiary i moralności, naukę oddaje we władanie naukowcom.

Problemem jest tylko to, że naukowcy, w przeciwieństwie do Kościoła, nie są nieomylni. Co więcej, wielu z nich ma swoją politykę, ma swoje cele, którymi nie zawsze jest obiektywizm i dotarcie do prawdy. Czasem przyczyna jest tak prozaiczna, jak pieniądze. Do tego wielu z nich ma swoje wstępne założenia. Jedno z nich najlepiej ilustruje autentyczny cytat, jaki usłyszałem podczas innego wywiadu ze znanym naukowcem, laureatem Nobla. Powiedział on: „Mimo wielu problemów, jakie stoją przed teorią Darwina, musimy ją uznać za prawdziwą, bo jedyną jej alternatywą jest uznanie, że Bóg istnieje”.

On oczywiście uważa, że wiara w Boga jest rzeczą tak naiwną, tak absurdalną, że lepsza jest najgorsza nawet teoria „naukowa”, od uznania Boga. Dla niego Bóg jest tak samo baśniowy jak krasnoludki, elfy, czy inne wymyślone stworki. Tymczasem gdyby był on obiektywny i nie zakładał, że Bóg nie może istnieć, być może wykazałby naukowo Jego istnienie.

Pozwólcie, że to zilustruję na przykładzie. Wyobraźmy sobie, że widzimy obraz wiszący na ścianie. Całkiem realistyczny, powiedzmy „Bitwa pod Grunwaldem”. W pięknych ramach, na solidnym gwoździu, czy haku. Widząc go wiemy z całą pewnością, że go ktoś namalował, wiemy nawet kto. Wiemy, że zanim sam obraz powstał, przez mieszanie farb, nakładanie ich pędzlem na płótno, wcześniej samo płótno ktoś utkał, rozwiesił na ramie, ułożył na sztalugach, itd., itp. Wiemy, że później ktoś go przytargał do muzeum, wbił hak w ścianę, hak ukuty przez kowala, i zawiesił na nim obraz. To wszystko jest raczej pewne i nie przychodzi nam nawet do głowy, że mogłoby być inaczej.

Ale jest możliwa inna teoria. Jest jakieś bardzo małe prawdopodobieństwo, że wszystko odbyło się zupełnie inaczej. W sposób naturalny. Wiemy przecież, że pewne minerały i rośliny potrafią barwić, że piorun jak uderzy w kawałek rudy, może wytopić z niej żelazo, wiemy, że taki kawałek żelaza może zostać uderzony, powiedzmy, spadającą skałą, albo meteorem, podskoczyć i wbić się w ścianę. Załóżmy, że płótno, które przypadkiem powstało z lnu, gdy było trzęsienie ziemi, powódź i gdy przebiegło po nim stado słoni, nabiło się na ramę powstałą ze padającego drzewa i te minerały zabarwiły to płótno tak, że wygląda ono, jakby przedstawiało walczące wojska…

Zaraz, zaraz, przerwiecie mi… Co ty tu ******, hiobie? Może to i teoretycznie możliwe, ale jakie jest tego prawdopodobieństwo? 1/ 1x10 do 60 potęgi? Toż to tyle samo co nic! Czy nie lepiej przestać opowiadać niestworzone historie i założyć, że po prostu jest to dzieło ludzi?

Na pewno, zgadzam się. Ale jak założymy, że ludzi nie ma, to co? Jeżeli przyjmiemy za pewnik, że ludzie nie istnieją, to jak wytłumaczyć fakt, że obraz Matejki „Bitwa pod Grunwaldem” wisi na ścianie Muzeum Narodowego? Przepraszam, nie Matejki, ludzie nie istnieją . Naturalna mieszanka kolorów pod nazwą „Bitwa pod Grunwaldem”.

Tak właśnie rozumują zwolennicy teorii Darwina. Zresztą nie tylko jego. Chodzi mi w ogóle o zwolenników „naturalnego” powstania świata. Przy czym ja wcale nie neguję, że świat powstał w sposób naturalny. Tak samo, jak nie neguję, że farby na obrazie zostały nałożone w naturalny sposób. Pędzlem przez inteligentnego malarza.

Nauka tłumaczy mechanizmy powstania świata, ale nie jest w stanie podać przyczyn tych mechanizmów. Zapewniam Was, że to, że świat istnieje jest dużo bardziej nieprawdopodobne, niż to, że „Bitwa pod Grunwaldem” namalowałaby się sama, zaniosła do muzeum i powiesiła na ścianie. Nasz wszechświat powstał przez całą serię, ciąg zdarzeń, których prawdopodobieństwa są tak znikome, że aż niewyobrażalne. Jakikolwiek element tego ciągu, gdyby miał defekt, inną wartość, świat by nie powstał.

Mówimy tu o bardzo subtelnych różnicach. Gdyby materii początkowej było trochę więcej, czy mniej, gdyby siła prawybuchu była większa lub mniejsza, gdyby siły grawitacji, czy wewnątrzatomowe, czy jakiekolwiek inne stale fizyczne były nieznacznie zmienione, świat nie mógłby istnieć. To tak, jak ze strzelaniem do celu. Gdy cel jest o krok, nie ma problemu, nawet, jak ręka nam troszkę drgnie, cel osiągniemy. Gdy jednak cel jest bardzo daleko, każda niedoskonałość powoduje, że pocisk ominie cel z daleka. W procesie powstawania naszego wszechświata cel w jakim się teraz znajdujemy jest 12-15 miliardów lat od momentu wypuszczenia strzały. A ona ciągle jest wycelowana w dziesiątkę.

Nie myślimy o tym, bo nam się wydaje, że to wszystko „jest naturalne”. Ale skąd się ta naturalność wzięła? Jak to się stało, że powstała grawitacja i to dokładnie w takim wymiarze? Jak to się stało, ze wewnątrz każdego atomu mamy zupełnie inne siły, właśnie takie, a nie inne? Musza być takie, bo inne by nie dały nam równowagi, jaka tam zachodzi. Każdy atom jest cudownym cackiem, wspaniale zharmonizowanej masy, energii, ruchu i przestrzeni. Szanse na to, ze takie cacko powstanie przypadkowo jest właśnie takie: 1 do 1x10 do 60 potęgi. To nic nam co prawda nie mówi, ale słyszałem taką ilustracje tej liczby: Wyobraźcie sobie Amerykę, albo Europę po Ural, nie chodzi o drobiazgi, pokrytą 10-groszówkami. Miejsce w miejsce. Ale to za mało, należałoby ułożyć jeszcze jedną warstwę. I jeszcze jedną. I jeszcze. Aż do wysokości… księżyca. To jest trochę dziesięciogroszówek, nie sądzicie? Właśnie 1x10 do 60 potęgi.

Gdyby z tej masy dziesięciogroszówek jedna zniknęła, to życie na ziemi nie mogłoby powstać. Szanse na przypadkowe powstanie życia są więc takie, jak to, że przypadkowo z tej masy monet ślepa sierotka wyciągnie jedną, konkretną. Hmmm. Jak wyciągnie, to znaczy, że Bóg prowadził jej rękę.

Gdy mówimy o powstaniu wszechświata i życia w tym wszechświecie, to mamy sporo takich „stert dziesięciogroszówek” po drodze. Mógłby ktoś pomyśleć, jak ten naukowiec, że skoro świat istnieje, a na nim życie, to nieważne, jak małe jest tego prawdopodobieństwo, musiał on powstać. Ale dla mnie to taka sama logika, jak ta, że obraz się sam namalował, bo zakładamy, ze ludzi nie ma.

Według mnie właśnie nauka przez wykazanie, jak nieprawdopodobne było powstanie wszechświata i później życia na tym wszechświecie wykazuje pośrednio, że nic tu nie powstało przypadkowo. Coraz więcej naukowców także to zaczyna widzieć. Coraz więcej światowej sławy autorytetów zaczyna wierzyć, że musi za tym stać jakaś Inteligencja, gdyż wiara, że wszechświat powstał przypadkowo zaczyna graniczyć z głupotą.

Ja wcale nie neguję odkryć naukowców, przynajmniej tych, którzy rzeczywiście obiektywnie szukają prawdy. Nie można tego, niestety, powiedzieć o wszystkich. Zwłaszcza w dziedzinie antropologii, gdzie desperacko poszukiwane są „brakujące ogniwa”, mające wykazać, że człowiek pochodzi od małpy, albo ma z małpą wspólnego przodka.

Niestety bardzo często te rysunki, pokazujące powoli podnoszącą się postać naszych praprzodków, od jakiegoś małpoluda do współczesnego człowieka, niewiele maja wspólnego z nauką, a dużo z propagandą. Wykopaliska niewiele wnoszą nowego, a rekonstrukcje naukowców powstają czasem z jednej kości. Czasem po bliższym zbadaniu ta kość okazuje się wręcz należącą do zupełnie innego gatunku zwierząt.

Wczoraj słuchałem audycji o znalezieniu fleta zrobionego z kości słoniowej i datowanego na 37 tysięcy lat. Człowiek myślący ma około 40-60 tysięcy lat. Do tej pory przypuszczano, ze 37 tysięcy lat temu człowiek umiał tylko robić piszczałki z kości ptaków, które są puste w środku. Odkrycie to i wiele jemu podobnych wskazuje, ze mózg człowieka rozwiną się niezwykle szybko i bardzo wcześnie. Nauka nie wie dlaczego to akurat tylko u człowieka tak się rozwinął. Nie ma do tego żadnych „racjonalnych” powodów. Żadne zwierze, żyjące wraz z człowiekiem, na tym samym obszarze, w takich samych warunkach, nie przeszło takiej ewolucji. Kolejny fakt, wskazujący na celowy, nie przypadkowy rozwój człowieka.

Oczywiście, że jest możliwe, z teologicznego punktu widzenia, że mamy wspólnego przodka z małpami. Bóg mógł użyć dowolnej drogi do powstania człowieka. Opis stworzenia w Księdze Rodzaju nie jest „historyczny” w takim sensie, w jakim my dzisiaj piszemy historię. Nie znaczy to wcale, że jest nieprawdziwy, wprost przeciwnie. Należy tylko rozumieć, co nam autor chciał w tym opisie przekazać.

Jednak zakładanie „przypadkowości” powstania najpierw wszechświata, później życia na Ziemi, a potem człowieka jest nie tylko naiwnością, ale wręcz głupotą. Większą głupotą niż założenie, że obrazy malują się same. Tylko istnienie Boga tłumaczy dlaczego nieprawdopodobne rzeczy są realne i prawdziwe. Tylko założenie, że nad wszechświatem czuwa Opatrzność Boża nadaje sens naszej rzeczywistości i potrafi „uprawomocnić” odkrycia naukowe. Inaczej nauka przypomina tłumaczenie, jak to się stało, ze piorun zrobił haka z rudy, a spadający meteoryt wbił go w ścianę.

Do tego są jeszcze takie osoby jak Janusz. Najpierw w jakiejś sekcie nakładą mu do głowy, że w Biblii każde słowo jest dosłownie prawdziwe, a potem jak odkryje fakt, że słońce powstało 4. dnia, to wali mu się świat. Jakże to, mówi? To jak te pierwsze trzy dni istniały, skoro dzień jest od wschodu do zachodu słońca? I już ma nowego bożka: Wszechmocną naukę. Tylko, że ta ma w swej historii dużo więcej potknięć, nie mówiąc już o niemożności zbawienia.

Janusz przypomina pewnego naukowca z dowcipu, jaki niedawno słyszałem. Oto on:
Naukowiec wyszedł przed swój instytut i zawołał w niebo: „Boże! Już nam nie jesteś do niczego potrzebny! W ogóle nie musimy w Ciebie wierzyć, odkryliśmy sami, jak stworzyć człowieka.” Zza chmurki wychyla się Bóg i odpowiada: „Tak, dobry człowieku? Pokażcie.” Naukowiec zaczyna zgarniać proch z ziemi, na co Bóg mu przerywa: „Zaraz, zaraz! To mój proch! Używajcie sobie swojego prochu!” Wydaje mu się, że nauka na wszystko mu da odpowiedź, a tymczasem odrzucając fakt istnienia Boga powodujemy więcej problemów i dochodzimy do rzeczy niemożliwych do wytłumaczenia. Jak choćby fakt powstania materii.

Biblia jest natchnionym, nieomylnym Słowem Bożym, ale ludzie są także jej autorami. Nie pisali jej „pod dyktando Boga”, ale z Jego natchnienia. Dlatego style, formy, alegorie, słownictwo- to wszystko pochodzi od ludzkich autorów. Bez rozumienia tego nie odczytamy prawidłowo Biblii. Oto co nam mówi na ten temat Katechizm:


109. W Piśmie świętym Bóg mówi do człowieka w sposób ludzki. Aby dobrze interpretować Pismo święte, trzeba więc zwracać uwagę na to, co autorzy ludzcy rzeczywiście zamierzali powiedzieć i co Bóg chciał nam ukazać przez ich słowa.

110. W celu zrozumienia intencji autorów świętych trzeba uwzględnić okoliczności ich czasu i kultury, "rodzaje literackie" używane w danej epoce, a także przyjęte sposoby myślenia, mówienia i opowiadania. Inaczej bowiem ujmuje się i wyraża prawdę w różnego rodzaju tekstach historycznych, prorockich, poetyckich czy w innych rodzajach literackich.

111. Ponieważ Pismo święte jest natchnione, istnieje druga zasada poprawnej interpretacji, nie mniej ważna niż poprzednia, bez której Pismo święte byłoby martwą literą: "Pismo święte powinno być czytane i interpretowane w tym samym Duchu, w jakim zostało napisane".
Sobór Watykański II wskazuje na trzy kryteria interpretacji Pisma świętego, odpowiadające Duchowi, który je natchnął:
112. 1. Zwracać uwagę przede wszystkim na "treść i jedność całego Pisma świętego". Jakkolwiek byłyby zróżnicowane księgi, z których składa się Pismo święte, to jest ono jednak jedno ze względu na jedność Bożego zamysłu, którego Jezus Chrystus jest ośrodkiem i sercem, otwartym po wypełnieniu Jego Paschy:

Serce Chrystusa oznacza Pismo święte, które pozwala poznać serce Chrystusa. Przed męką serce Chrystusa było zamknięte, ponieważ Pismo święte było niejasne. Pismo święte zostało otwarte po męce, by ci, którzy je teraz rozumieją, wiedzieli i rozeznawali, w jaki sposób powinny być interpretowane proroctwa.

113. 2. Czytać Pismo święte w "żywej Tradycji całego Kościoła". Według powiedzenia Ojców Kościoła, Sacra Scriptura principalius est in corde Ecclesiae et quam in materialibus instrumentis scripta – "Pismo święte jest bardziej wypisane na sercu Kościoła niż na pergaminie". Istotnie, Kościół nosi w swojej Tradycji żywą pamięć słowa Bożego, a Duch Święty przekazuje mu duchową interpretację Pisma świętego (secundum spiritualem sensum quem Spiritus donat Ecclesiae "według sensu duchowego, który Duch daje Kościołowi").

114. 3. Uwzględniać "analogię wiary". Przez "analogię wiary" rozumiemy spójność prawd wiary między sobą i w całości planu Objawienia.

Różne sensy Pisma świętego

115. Według starożytnej tradycji można wyróżnić dwa rodzaje sensu Pisma świętego: dosłowny i duchowy; sens duchowy dzieli się jeszcze na sens alegoryczny, moralny i anagogiczny. Ścisła zgodność między tymi czterema rodzajami sensu zapewnia całe jego bogactwo w żywej lekturze Pisma świętego w Kościele:

116. Sens dosłowny. Jest to sens oznaczany przez słowa Pisma świętego i odkrywany przez egzegezę, która opiera się na zasadach poprawnej interpretacji. Omnes sensus (sc. sacrae Scripturae) fundentur super litteralem... – "Wszystkie rodzaje sensu Pisma świętego powinny się opierać na sensie dosłownym".

117. Sens duchowy. Ze względu na jedność zamysłu Bożego nie tylko tekst Pisma świętego, lecz także rzeczywistości i wydarzenia, o których mówi, mogą być znakami.
1. Sens alegoryczny. Możemy osiągnąć głębsze zrozumienie wydarzeń, poznając ich znaczenie w Chrystusie. Na przykład przejście przez Morze Czerwone jest znakiem zwycięstwa Chrystusa, a przez to także znakiem chrztu.
2. Sens moralny. Wydarzenia opowiadane w Piśmie świętym powinny prowadzić nas do prawego postępowania. Zostały zapisane "ku pouczeniu nas" (1 Kor 10, 11).
3. Sens anagogiczny. Możemy widzieć pewne rzeczywistości i wydarzenia w ich znaczeniu wiecznym; prowadzą nas (gr. anagoge) do naszej Ojczyzny. W ten sposób Kościół na ziemi jest znakiem Jeruzalem niebieskiego.

118. Średniowieczny dwuwiersz streszcza znaczenie czterech sensów:
Littera gesta docet, quid credas allegoria,
Moralis quid agas, guo tendas anagogia.
Sens dosłowny przekazuje czyny, alegoria prowadzi do wiary, Sens moralny mówi, co należy czynić, anagogia – dokąd dążyć.

119. "Zadaniem egzegetów jest pracować według tych zasad nad głębszym zrozumieniem i wyjaśnieniem sensu Pisma świętego, aby dzięki badaniu przygotowawczemu sąd Kościoła nabywał dojrzałości. Albowiem wszystko to, co dotyczy sposobu interpretowania Pisma świętego, podlega ostatecznie sądowi Kościoła, który ma od Boga polecenie i posłannictwo strzeżenia i wyjaśniania słowa Bożego".


Nauka i wiara doskonale się więc uzupełniają. Jestem przekonany, że nauka coraz bardziej będzie potwierdzała to, czego uczy Kościół, a Kościół będzie korzystał mądrze i obficie ze zdobyczy naukowych. Nie można jednak robić z naukowców kapłanów a z nauki religii. Naukowcy są ludźmi, jak my wszyscy i nie każdy z nich jest obiektywny i bezstronny. Nauka nie raz wycofywała się ze swych odkryć, nie raz też życie samo korygowało ich teorie.

Sam Darwin, ogłaszając swą teorię, podał ją warunkowo. Napisał, że jak jest ona prawdziwa, wykopaliska wkrótce ją potwierdzą. Cóż, nie wiem ile to jest „wkrótce”, ale na razie przynajmniej ta część teorii Darwina, która mówi o powstawaniu gatunków, okazała się właśnie tym: teorią. Coraz więcej naukowców przestaje w nią wierzyć, bo uznać ją można za prawdziwą tylko za pomocą wiary. Innych dowodów na nią nie ma.

Zresztą pomyślmy trochę. Jeżeli nowe gatunki powstają na skutek mutacji, to mamy kilka problemów. Po pierwsze mutacje zazwyczaj są niekorzystne. W praktyce zawsze mutant jest gorszym osobnikiem, mniej przystosowanym, niż osobnik „normalny”. Po drugie mamy problem przekazu tej mutacji dalej. Nawet, jakby była korzystna, to jest ona w jednym egzemplarzu. Albo musielibyśmy więc uwierzyć w samoistne klonowanie mutantów, albo w nieprawdopodobny zupełnie fakt, że zawsze, przypadkowo powstawały parki tak samo zniekształconych genetycznie zwierząt i „miały się ku sobie”, dając początek nowemu gatunkowi. Oczywiście, ponieważ jedna generacja mutantów nie ma, w porównaniu do pokolenia rodziców, wielu zmian, musimy założyć cały cykl takich mutacji. I do tego jeszcze najtrudniejszy może problem: Gdzie są wykopaliska zawierające szczątki tych wszystkich pośrednich form? Nie ma! Mimo, że Darwin zakładał, że muszą być, jak jego teoria jest prawdziwa.

Jakby na to nie patrzeć, nie ma to sensu. Bo albo gatunki powstawały zupełnie inaczej, a więc zostawały stwarzane, umiejscawiane na Ziemi w pewnych okresach czasu przez akt woli samego Boga, albo rzeczywiście powstawały przez jakąś „naturalną ewolucję”, ale ta mogła nastąpić tylko spowodowana czyjąś wolą. Przypadkowość takiego zdarzenia jest tak nieprawdopodobna, że równa w praktyce zeru.

Mówienie więc o „naukowym” podejściu do teorii Darwina nie jest całkiem zgodne z prawdą. Prawdziwie naukowe podejście musiałoby zaznaczyć, że nie wiemy, jak to się mogło stać. Możemy przyjąć, że spowodowała to jakaś Inteligencja, którą chrześcijanie, muzułmanie i żydzi nazywają Bogiem, możemy odrzucić Jej istnienie i założyć, że stało się coś zupełnie nieprawdopodobnego. Ale nieprawdą jest mówienie, że nauka wie, dlaczego powstał wszechświat i życie na nim. Może odkryje kiedyś jak to się stało, ale bez uznania, że Bóg istnieje nigdy nie będą wiedzieli dlaczego niemożliwe stało się możliwe.

Friday, August 05, 2005

Prośba o modlitwę

Bardzo proszę wszystkich, którzy przeczytają te słowa o modlitwę w intencji taty Inki, jej samej i całej jej rodziny. Tata Inki jest w poważnym stanie, walczy o życie. Nie znam żadnych szczegółów i nie są one teraz ważne, ważne jest, żeby pomóc im naszą modlitwą. Naprawdę proszę o to. Choćby zwykłe, proste westchnięcie do Wszechmogącego, choćby jedno „Ojcze nasz”… cokolwiek możecie. Dziękuję Wam za to w imieniu swoim i Inki.

50 tysięcy

Napisałem nieco przed miesiącem, że pousuwałem niektóre programy statystyczne. Myślałem, że nie będą mi potrzebne. Pisałem: „Pisze te swoje felietoniki dla jednego człowieka. Dla Ciebie. Nie ma znaczenia, czy teraz na tej stronie jesteś tylko Ty, czy jest 10 osób. Nieważne, czy w ubiegłym miesiącu było tu pięć tysięcy osób, czy jesteś jedyną osobą od miesiąca. Liczysz się naprawdę tylko Ty.” To prawda, ale okazało się, że jednak nie byłem prorokiem. Program „STAT4U” wrócił na stronkę ”polon.us” .

Zrobiłem to ze względu na własne bezpieczeństwo. Jak widzicie sami, nie jestem jakimś anonimowym administratorem, moje imię, które podawałem przy różnych okazjach jest prawdziwe, prawdziwe są też zdjęcia rodzinne. Ta szczerość ma na celu spowodowanie jakiejś intymności między nami. Chcę, żeby moje świadectwo wiary było osobiste. To, co tu piszę to są moje, własne poglądy. Ja natomiast nie jestem jakimś abstrakcyjnym, wirtualnym webmasterem, ale wąsatym Piotrkiem, kierowcą z Charlotte, człowiekiem jak najbardziej realnym i rzeczywistym.

Myślę też, że przynajmniej częściowo atrakcyjność tej stronki wynika właśnie z faktu, że jest szczera i autentyczna. Czasem nawet brutalnie szczera. Wiem, że czasem moje poglądy powodują zranienie czyichś uczuć, dyskomfort psychiczny. Za to wszystkich przepraszam, ale poprawy nie obiecuję.

Nie jest moim celem spowodowanie ciepłych uczuć u czytelników. Wprost przeciwnie. Czasem wręcz chciałbym spowodować niepokój serc. Na przykład przy oglądaniu zdjęć dzieci zabitych podczas aborcji. Prawda nie zawsze jest miła, ale głoszenie prawdy musi być ważniejsze od troski o to, czy nie spowoduje się czyjegoś dyskomfortu psychicznego.

Dlatego właśnie ten program STAT4U. Pozwala mi on widzieć prawdziwe adresy IP moich czytelników. Nie znaczy to wcale, że ja Was mogę odwiedzać, to tylko adres firmy, która dostarcza Wam połączenie z Internetem, ale gdy ktoś usiłuje mnie oszukać, wpisując się do księgi gości z fałszywego adresu, powiedzmy z Urugwaju, STAT4U nadal pokazuje mi prawdziwą lokalizację nadawcy.

Ponieważ mam ten program, powrócił też licznik, jaki jest od początku istnienia tej stronki i który jest dostarczany przez Alleluja.pl. Nie można go zlikwidować, można tylko wyzerować i można go ukryć. Jednak ponieważ on jest, zamieściłem go ponownie, choć w mniej wyeksponowanym miejscu. Jest na samym dole menu, koło ikonki STAT4U.

Pierwsza liczba pokazuje ilość odwiedzin od założenia tej strony, czyli od grudnia 2003. roku, druga ilość osób będących aktualnie na stronce, w momencie naszego na nią wejścia. W momencie gdy piszę te słowa licznik wygląda tak: 49985+5. Ta druga liczba jest raczej typowa, zazwyczaj jest tu koło pięciu osób. Jasne, że czasem nie ma nikogo, czasem jest kilkanaście, ale zwykle jest kilka osób.

Powodem, dla którego zabrałem się za ten tekst jest pierwsza część tego licznika. Jak skończę pisać, prawdopodobnie przekroczy on 50 tysięcy. Wiem, że z jednej strony to nie jest wiele. Są portale mające tyle odwiedzin każdego dnia. Może nawet godziny. Ale moja stronka jest zupełnie innego charakteru. Jest to prywatny blog, bez ambicji komercyjnych, bez reklam i bez żadnego budżetu i pracowników. Takich małych, prywatnych stronek są setki milionów, a może nawet miliardy w sieci. Wielu z nich nie odwiedza nikt, albo sporadyczne osoby.

Fakt, że ta jest odwiedzana przez parę tysięcy osób miesięcznie świadczy o tym, moim zdaniem, że jest potrzeba pisania o Bogu. Dawania świadectwa wiary. Pokazania, że nie tylko Kościół, księża, teolodzy mogą o tym mówić, ale też „normalni” ludzie. Że także kierowca może mieć coś do powiedzenia o wierze i do przekazania innym.

Czasem niektórych odstrasza, zniechęca specyficzny język, żargon, jakim mówią czasem członkowie grup typu Neokatechumenat, czy ruchu oazowego. Ja nie jestem członkiem żadnej z takich grup. Jedyny problem, jaki mógłbym mieć, to fakt, że mieszkam poza Polską od 24 lat. Myślę jednak, że jak do tej pory nie zapomniałem języka, to już go nie zapomnę. Tworzenie tej stronki na pewno mi także w tym pomoże.

Stronka ta powstała „przypadkowo”. Nigdy nie przypuszczałem, że tak się rozwinie. Na początku zdumiewało mnie, że odwiedza ją po 20-30 osób, teraz mam ten mały jubileusz, 50-tysięcznego gościa. Wiem, że nie każdy, kto tu wejdzie, cokolwiek przeczyta. Wiem, że wielu z tych 50 tysięcy to osoby odwiedzające mnie wielokrotnie. Nigdy więc nie poznamy prawdziwych statystyk, liczby osób czytających moje felietoniki. Ten licznik wejść daje nam jednak jakieś o tym pojęcie.

Dziękuję wszystkim za te wizyty. Nie będzie żadnych nagród, 50-tysięczny gość nie otrzyma ani laptopa, ani kamery, ani kina domowego. Nie mam też numeru, pod który za jedyne 2 złote plus VAT można by posłać życzenia i gratulacje. Ale wszystkim obiecuję modlitwę, szczerość w moich felietonach i głoszenie tego, czego uczy Kościół.

Nie wiem, jak dalej się potoczą losy tego mojego apostolatu. Na razie sprawia mi on przyjemność i daje zajęcie, gdy utknę bez ładunku na jakimś przydrożnym parkingu. Gdy ilość odwiedzin się utrzyma na podobnym poziomie, następne 50 tysięcy gości zjawi się tu w ciągu najbliższego roku. Ale nie jest takie ważne i ja na to nie mam żadnego wpływu.

Wy jesteście moimi agentami reklamowymi. Jak uważacie, że ta stronka jest wartościowa, przekażcie jej adres innym. Jest niezwykle prosty, każdy może zapamiętać ”polon.us” . Nawet tych trzech „w”, ani „http://” nie ma już potrzeby wpisywania. Zwłaszcza polecajcie ją wątpiącym, negującym niektóre doktryny naszej wiary, poszukującym.

Ja wolnego czasu wiele nie mam, ale zawsze chętnie tą odrobinę, jaką znajdę, poświęcę tym, którzy mają pytania i wątpliwości. Robię to zawsze z przyjemnością. Czasem w prywatnej korespondencji, czasem w formie felietonu, ale zawsze kontakt z czytelnikami dodaje mi sił i upewnia, że to, co tu robię ma sens.

Robię to jednak głównie z potrzeby serca, głównie dlatego, że wierzę, że Bóg mnie do tego powołał. Usłyszałem Jego głos, co prawda nie w formie audio, ale w formie palącej, wewnętrznej potrzeby dzielenia się z innymi tym, co wiem o Jego miłości do nas, o Jego Kościele- Oblubienicy i Mistycznym Ciele Jezusa.

Was także proszę o modlitwę i serdecznie wszystkim dziękuję. Zapraszam także do powrotów tutaj. Nowych tekstów na pewno będzie przybywało. Pomysłów mi nie brakuje, brakuje mi tylko czasu. Parę projektów mam rozpoczętych i niedokończonych, jak na przykład te „20 argumentów na istnienie Boga”, chcę też zgromadzić w jednym miejscu wszystkie świadectwa, jakie otrzymałem od Was. Inne rzeczy też pewnie dojdą z czasem. Tymczasem dość już o mnie i o tym portalu. Licznik już pokazuje 49996… Zanim opublikuję ten tekst, pewnie przekroczy okrągły numer.


Na koniec więc malutki prezent dla każdego z Was. Przepiękny tekst błogosławieństwa, jakiego nauczył sam Bóg Mojżesza, aby przekazywał je swym braciom. Przekazuję je więc i ja:


Niech cię Pan błogosławi i strzeże. Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą, niech cię obdarzy swą łaską. Niech zwróci ku tobie oblicze swoje i niech cię obdarzy pokojem.
(Lb 6,24-26)

Wednesday, August 03, 2005

Czy Bóg potrafi stworzyć kamień, którego by nie mógł udźwignąć?

Gdy Jurek wpisał argument o kamieniu do księgi gości, w odpowiedzi dla Janusza, myślałem, że zdradziecko wbił mi nóż w plecy. Żartuję oczywiście, z Jurkiem znamy się wirtualnie i korespondujemy od pewnego czasu i wiem, że nie zrobiłby tego. Jednak naprawdę nie rozumiałem, dlaczego on ten wpis zamieścił. Potem dopiero wyjaśnił mi on w liście, że sam się zmagał z tym argumentem. Sam tez znalazł na niego odpowiedź. Ponieważ uzupełnia ona moje argumenty z poprzedniego tekstu, podam tu Jego rozwiązanie paradoksu kamienia zbyt ciężkiego dla Wszechmocnego Boga:

„Jeżeli Bóg nie może stworzyć takiego kamienia, to, oczywiście nie jest wszechmocny.
Jeżeli może, to też nie jest wszechmocny, bo nie może go unieść. Nie istnieje zatem Wszechmocny Bóg. To logiczne.
Rozumowanie to jest poprawne przy jednym tylko założeniu – że Bóg podporządkowuje się prawom logiki.
Skoro podporządkowuje się prawom logiki – to nie jest wszechmocny, bo prawa logiki są większe od Niego.
Zatem rozumowanie przy tworzeniu tej zagadki przebiega następująco:
1. zakładamy że Bóg nie jest wszechmocny (podlega prawom logiki!)
2. logicznie udowadniamy, że Bóg nie jest wszechmocny.
Udowadniamy zatem to, co i tak arbitralnie założyliśmy na początku.
Doprawdy… logika super."


Jurek ma całkowitą racje w swym rozumowaniu. Mierzymy Boga własną miarką, porównujemy Go do rzeczy stworzonych, do praw obowiązujących w naszym świecie, a jak On się nam wymyka z tych reguł, jak nie pasuje do naszych wyobrażeń o Nim, stwierdzamy, że w takim razie wcale Go nie ma.

Cytowałem te wersety nie raz, ale aż się prosi, żeby je przypomnieć raz jeszcze:
Niechaj się nikt nie łudzi. Jeśli ktoś spośród was mniema, że jest mądry na tym świecie, niech się stanie głupim, by posiadł mądrość. Mądrość bowiem tego świata jest głupstwem u Boga. Zresztą jest napisane: On udaremnia zamysły przebiegłych, lub także: Wie Pan, że próżne są zamysły mędrców. (1 Kor 3,18-20)

Tym bardziej warto ten tekst przypomnieć, że czeka na moją odpowiedź jeszcze ten wpis Janusza w księdze gości. On sam pisze, że lata cale szukał prawdy, ale nie wie jeszcze, że dalej czeka go poszukiwanie. To bowiem, do czego doszedł teraz, nie ma z prawdą zbyt wiele wspólnego.