Saturday, May 28, 2005

Orędzie Maryi z 25. maja 2005

Drogie dzieci! Ponownie wzywam was, abyście w pokorze żyli moimi orędziami. W szczególny sposób świadczcie o nich teraz, gdy zbliżamy się do rocznicy moich objawień. Dziatki, bądźcie znakiem dla tych, którzy są daleko od Boga i Jego miłości. Jestem z wami i wszystkich was błogosławię moim matczynym błogosławieństwem.
Dziękuję wam, że odpowiedzieliście na moje wezwanie.


Przypomnę więc te główne orędzia. Maryja prosi nas od lat o kilka rzeczy. I nie jest w zasadzie specjalnie ważne, czy wierzymy, że w Medjugorie ukazuje się nam Matka Boga, bo o rzeczy te prosi także nas Kościół. Nasz papież, Jan Paweł Wielki też nie raz uczył, że są one pożyteczne i pomocne w naszym duchowym życiu.

Co to za rzeczy? Przede wszystkim modlitwa sercem. Najlepiej różańcowa, ale każda modlitwa jest pożyteczna, jeżeli pochodzi z serca, a nie jest tylko mechanicznymi bezmyślnym klepaniem zdań. Modlitwa różańcowa jest jednak niezwykłą modlitwą, bo jest tak prosta, że nawet ja mogę ją odmawiać „z pamięci”, za kierownicą, w magazynie, w samochodzie jadąc z rodziną, w każdej sytuacji. Równocześnie odmówienie całego różańca to rozważenie całego życia Jezusa, od poczęcia do wniebowstąpienia i roli Jego Matki w Jego życiu.Jest więc to także bardzo głęboka i biblijna modlitwa.

To zaprowadziło nas do drugiej prośby Maryi: Prośby o czytanie Biblii. Katechizm Kościoła Katolickiego cytuje Świętego Hieronima, mówiąc:


133 Kościół "usilnie i szczególnie upomina wszystkich wiernych... aby przez częste czytanie Pisma świętego nabywali „najwyższą wartość poznania Chrystusa Jezusa” (Flp 3, 8). „Nieznajomość Pisma świętego jest nieznajomością Chrystusa” (św. Hieronim).


Czy więc słuchamy Maryi, czy Kościoła, czytajmy Biblię.

Trzecia prośba Maryi to prośba o częstą spowiedź. Przynajmniej comiesięczną. Jeżeli Jan Paweł II uważał, że potrzebuje się oczyścić w sakramencie pokuty co tydzień, to my z pewnością nie powinniśmy tego robić rzadziej niż raz w miesiącu.

Czwarte orędzie Maryi to prośba o częste uczestnictwo we Mszy Świętej. Codzienne, gdy możliwe i z przyjmowaniem Jezusa w Najświętszym Sakramencie. Jak słyszeliśmy w czwartkowej liturgii, kto spożywa Ciało Jezusa nie zginie, ale będzie miał życie wieczne. To wspaniała polisa na życie. Powinniśmy z niej korzystać. PZU, Warta i inne firmy nie mają niczego tak korzystnego.

Piąta prośba Maryi to ta o post. Najlepiej w środy i piątki i najlepiej o chlebie i wodzie. O postach już pisałem, obok jest link do artykułu „Dlaczego pościmy”. Kościół zawsze zachęcał do postów i sam Jezus pościł. Jak On mógł, możemy i my.

Jeżeli przestrzegamy tych orędzi Maryi, to odpowiedzieliśmy na Jej wezwanie. Jeżeli jeszcze nie, to nie jest wcale za późno, żeby zacząć teraz. Pewno, że nie wszystko naraz zdołamy zrobić. Ale też nikt od nas tego nie wymaga. Zacznijmy powoli. Od jednego Zdrowaś Mario, jednego Ojcze nasz, ale odmówionego z serca, z głębi duszy. Zacznijmy od jednego dnia postu. Jednego rozdziału Biblii. A może od spowiedzi.

Najgorsze będzie, jak nic nie zrobimy. Najdłuższy marsz zaczyna się od pierwszego kroku. Zachęcam więc serdecznie wszystkich, żeby ten pierwszy krok zrobić. A potem już pójdzie, zobaczycie sami.

Wednesday, May 25, 2005

Corpus Christi


W najbliższy czwartek będziemy obchodzić Święto Bożego Ciała. Jest to uroczystość, która powinna nam przypomnieć czym jest Eucharystia i w co my tak naprawdę powinniśmy wierzyć.

W Polsce chyba nie jest jeszcze tak źle z wiarą w prawdziwą obecność Jezusa w Eucharystii, choć nie jestem do końca przekonany, czy rzeczywiście wszyscy w to wierzą. Wiemy jednak, że poza katolikami i kościołami ortodoksyjnymi nikt inny nie wierzy dokładnie tak samo w realia Eucharystii.

Jest to zresztą zrozumiałe, gdyż w momencie uwierzenia nic by ich nie mogło powstrzymać od połączenia się z nami w jednym Kościele. Łączy nas przecież miłość do Pana Jezusa, więc gdyby odkryli tę prawdę , że On rzeczywiście jest cały, Ciało i Krew, Dusza i Bóstwo, obecny w sakramencie Eucharystii, że On osobiście przychodzi do naszego serca podczas każdej mszy świętej, niewątpliwie staliby się natychmiast członkami Kościoła.

Ale jak to jest naprawdę z naszą wiarą? Bo przecież „wierzyć” nie oznacza tylko akceptacji intelektualnej. Ta też jest ważna i do tego jeszcze wrócę, ale najpierw chciałem zwrócić uwagę na inny trochę aspekt wiary.

Prawdziwa wiara objawia się w czynach. Pan Jezus sam powiedział:
Nie każdy, który Mi mówi: Panie, Panie!, wejdzie do królestwa niebieskiego, lecz ten, kto spełnia wolę mojego Ojca, który jest w niebie. (Mt7,21) Święty Jakub także o tym mówi: Tak jak ciało bez ducha jest martwe, tak też jest martwa wiara bez uczynków. (Jk 2,26)

Wyobraźmy sobie taką sytuację: Ja mówię dzieciom: „Posprzątajcie w swoich pokojach, zróbcie zadania, umyjcie się i idźcie spać” , a one do mnie: „Tatusiu kochany, wierzymy Ci, że nam tak powiedziałeś. I kochamy Cię bardzo”. Po czym dalej oglądają telewizję nic nie robiąc z tych rzeczy, o które je prosiłem. Czy ich postępowanie wskazywałoby na to, że rzeczywiście mnie kochają? Czy ja byłbym w takiej sytuacji usatysfakcjonowany ich postępowaniem? Oczywiście, że nie. Chcąc okazać mi miłość i szacunek powinny one od razu zrobić to, o co prosiłem. Inaczej mógłbym mieć pewne wątpliwości w stosunku do ich prawdziwych odczuć do mojej osoby.

Gdy zmarł nasz papież, Jan Paweł II, cały świat pokazał, jak bardzo go kochał. Miliony ludzi z Polski przyjechały do Rzymu, nie zważając na koszty i na fakt, że wiedzieli, że trudno będzie dotrzeć nawet w okolice placu Świętego Piotra. Ale prawdziwa miłość nie zważa na takie drobiazgi. Po prostu czujemy wewnętrzną potrzebę, że musimy coś zrobić.

Wróćmy jednak do Eucharystii. Do prawdziwej obecności Jezusa w tym Sakramencie. I odpowiedzmy sobie szczerze na takie pytanie: Kiedy ostatnio spędziliśmy czas na adoracji Najświętszego sakramentu? Jeżeli naprawdę wierzymy, jeżeli Jezus jest obecny w każdym kościele, czeka na nas w tabernakulum, kiedy ostatni raz przyszliśmy do Niego tak, po prostu, żeby pogadać?

W Krakowie w kilku co najmniej kościołach jest eksponowany Najświętszy Sakrament przez cały dzień. W kościele Mariackim na Rynku i u Jezuitów na Kopernika i pewnie w jeszcze innych. Ile razy jestem w Krakowie, przechodzę koło tych kościołów niemal każdego dnia i zawsze staram się wejść tam na chwilkę, odmówić część różańca, porozmawiać z Panem. Zawsze też jest tam kilkanaście osób. Ale trudno mówić o tłumach.

Gdy papież odwiedzał Polskę, gdy przyjeżdża jakaś gwiazda filmowa, czy zespół muzyczny, setki tysięcy ludzi pragnie zobaczyć swych idoli, bohaterów. Pewnie nie ma w tym nic złego. Gdy kogoś kochamy, gdy kogoś idealizujemy, gdy ktoś jest naszym bohaterem, pragniemy być blisko, pragniemy mu dać odczuć, jak bardzo go kochamy.

Ale w takim razie dlaczego w tych kapliczkach, gdzie Pan Jezus na nas czeka, jest tylko kilka moherowych beretów? Parę młodych ludzi też zawsze się modli, muszę być uczciwy. Największy problem z prawdziwą wiarą ma chyba moje pokolenie. Ci ani młodzi, ani starzy. Ci zagonieni za karierą, wiążący koniec z końcem, nie mający czasu na „marnowanie” go na modlitwę.

Cóż, gdyby tylko wiedzieli… Gdyby pamiętali te słowa Jezusa:
Nikt nie może dwom panom służyć. Bo albo jednego będzie nienawidził, a drugiego będzie miłował; albo z jednym będzie trzymał, a drugim wzgardzi. Nie możecie służyć Bogu i Mamonie. (Mt 6,24)

I nie mówię tu o jakimś buncie, o świadomym odrzuceniu Boga dla dóbr tego świata. Ale gdy nie mamy czasu na poświęcenie go na rozmowę z Jezusem, na odwiedzenie Go w Najświętszym Sakramencie, to nasze działanie samo za nas mówi.

Odmówienie jednej części różańca to około 20 minut. Pół godziny, gdy chcemy to zrobić naprawdę w skupieniu i nie spiesząc się. To tyle, ile trwa jedna telenowela, czy wiadomości w telewizji. Jedna dziesiątka to pięć minut. A przecież wiele osób twierdzi, że i na to nie ma czasu. Hmmm. Papież miał czas na odmawianie różańca. I liturgii godzin. I na spotkania z ludźmi. I na pisanie. I na mszę. I na adorację. Jak on to robił? Może słyszał o tym, że najpierw trzeba „duże kamienie”? A może po prostu nie oglądał telewizji?

Skąd jednak wzięła się ta nasza wiara, że Jezus jest obecny w Eucharystii? Uczy nas tego Kościół i On sam nas tego nauczył.

W szóstym rozdziale Ewangelii Świętego Jana najpierw czytamy o cudownym rozmnożeniu chleba. Jan nie zapomina też ustawić swego opowiadania w kontekście paschalnym. Zaznacza on:
A zbliżało się święto żydowskie, Pascha. (J 6,4) Dalej jest znane nam wszystkim opowiadanie o tym, jak Jezus nakarmił tysiące ludzi. Zdobył On w ten sposób wielu zwolenników. Gdyby to były czasy pisania sprawozdań, miałby się czym pochwalić.

Sprawozdań nie pisano wtedy, ale każdy nauczyciel pragnął mieć swoich wyznawców. Prestiż takiego, który miał ich wielu był na pewno większy, niż takiego, który nie miał żadnych naśladowców i uczni. Ale Jezusowi nie chodziło o poklask, o zdobywanie wyznawców „kiełbasą wyborczą”. Jemu chodziło o Prawdę. O to, żebyśmy my tę Prawdę poznali, nawet, jakby była ona trudna do przyjęcia.

W dalszej części rozdziału szóstego Jan przekazuje nam słowa Jezusa o tym, że musimy spożywać Jego ciało:
Ja jestem chlebem żywym, który zstąpił z nieba. Jeśli kto spożywa ten chleb, będzie żył na wieki. Chlebem, który Ja dam, jest moje ciało za życie świata.(J 6,51).

Oczywiście niektórzy interpretują te słowa symbolicznie. Co dziwniejsze, zwłaszcza ci tak robią, którzy zarzucają katolikom, że oni nie wierzą w dosłowny przekaz Biblii. Mówię tu o niektórych zborach baptystów czy innych fundamentalistów, wierzących przykładowo, że świat rzeczywiście powstał w sześć dni. Ale Jan nie pozostawia nam żadnego marginesu do takiej interpretacji. Przez kilka następnych wersetów wyraźnie pokazuje, że nie były to slowa symboliczne.

Jezus nie raz używał symboli. Mówiąc o sobie jako o bramie, czy drodze, mówił symbolicznie. Ale tu nie zaistniała taka sytuacja i wszyscy z tego zdawali sobie sprawę. Żydów zaszokowały Jego słowa.
Sprzeczali się więc między sobą Żydzi mówiąc: Jak On może nam dać /swoje/ ciało do spożycia? (J 6,52). Jezus więc wyjaśnia: Rzekł do nich Jezus: Zaprawdę, zaprawdę, powiadam wam: Jeżeli nie będziecie spożywali Ciała Syna Człowieczego i nie będziecie pili Krwi Jego, nie będziecie mieli życia w sobie. Kto spożywa moje Ciało i pije moją Krew, ma życie wieczne, a Ja go wskrzeszę w dniu ostatecznym. Ciało moje jest prawdziwym pokarmem, a Krew moja jest prawdziwym napojem. Kto spożywa moje Ciało i Krew moją pije, trwa we Mnie, a Ja w nim. (J6,53-56).

Musimy tu pamiętać, że poza wszystkimi innymi aspektami spożywania współplemieńców dodatkowym czynnikiem był fakt, że prawo Mojżeszowe zabraniało, pod karą wykluczenia z Synagogi, spożywania krwi. Słowa Jezusa były więc szokujące z wielu powodów. Niemniej jednak nie da się nie zauważyć, że mówił On serio. Nawet to „zaprawdę, zaprawdę…” w oryginale “amen, amen”, słowa zaprzysiężenia. Jezus powiedział: „Przysięgam, że mówię prawdę. Musicie spożywać moje Ciało I pić moją Krew, aby osiągnąć życie wieczne”.

Jezus stracił niemal wszystkich swych wyznawców w tym dniu. Syte tłumy przeraziły się tego, co ten dziwny Nauczyciel mówił. Sam Piotr, na pytanie, czy i on odejdzie, odpowiedział:
Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego. (J 6, 68b). Niemalże jakby chciał powiedzieć: “Panie! Poszlibyśmy I my, ale nie mamy gdzie… “ Został, bo uwierzył, ale nie każdy nawet z apostołów uwierzył. Jan właśnie tutaj nam mówi po raz pierwszy o jednym z apostołów, który nie uwierzył:

Na to rzekł do nich Jezus: Czyż nie wybrałem was dwunastu? A jeden z was jest diabłem. Mówił zaś o Judaszu, synu Szymona Iskarioty. Ten bowiem - jeden z Dwunastu - miał Go wydać. (J 6,70,71).

Znamienne, że właśnie w tym kontekście, kontekście nauki o Eucharystii, pierwszy raz Jezus mówi o zdradzie Judasza. I niejako pokazuje nam, że niewiara w Eucharystię jest działaniem szatańskim w naszym życiu.

Tu jeszcze ciekawostka, dla wszystkich tych zafascynowanych „znakiem bestii”, trzema szóstkami. Co prawda wyjaśnienie symbolu „666” z Apokalipsy jest raczej proste. Najprawdopodobniej chodzi tu o Nerona, gdyż to właśnie jego nazwisko odczytane numerycznie daje liczbę 666. (W wielu starożytnych językach nie było osobnych symboli dla cyfr, ale niektóre litery miały podwójne znaczenie: jako cyfra i liczba, do dziś przecież i my czasem tak zapisujemy lata). Niemniej jednak ciekawy jest fakt, że właśnie w Ewangelii Jana, który jest także autorem Apokalipsy, właśnie werset 66 w 6. rozdziale mówi o tych, którzy odeszli, nie wierząc w słowa Jezusa:
Odtąd wielu uczniów Jego odeszło i już z Nim nie chodziło. (J 6,66)

To tylko ciekawostka, numeracja wersetów nie pochodzi od Jana, jest znacznie późniejsza i prawdopodobnie jest to tylko przypadek. Choć z drugiej strony nie wiem, czy w Biblii cokolwiek się dzieje przypadkowo.

Uczniowie Jezusa nie wiedzieli jeszcze długo, w jaki sposób mają spożywać swego Pana. Zaufali mu i dopiero podczas ich ostatniej wspólnej wieczerzy paschalnej Jezus pokazał im, jak będzie możliwe przyjmowanie Go jako pokarmu:

A gdy oni jedli, Jezus wziął chleb i odmówiwszy błogosławieństwo, połamał i dał uczniom, mówiąc: Bierzcie i jedzcie, to jest Ciało moje. Następnie wziął kielich i odmówiwszy dziękczynienie, dał im, mówiąc: Pijcie z niego wszyscy, bo to jest moja Krew Przymierza, która za wielu będzie wylana na odpuszczenie grzechów. (Mt 26,26-28)

Święty Paweł pisząc do Koryntian uczy ich o tej rzeczywistości prawdziwej obecności Jezusa w Eucharystii i ostrzega:


Ilekroć bowiem spożywacie ten chleb albo pijecie kielich, śmierć Pańską głosicie, aż przyjdzie. Dlatego też kto spożywa chleb lub pije kielich Pański niegodnie, winny będzie Ciała i Krwi Pańskiej. Niech przeto człowiek baczy na siebie samego, spożywając ten chleb i pijąc z tego kielicha. Kto bowiem spożywa i pije nie zważając na Ciało [Pańskie], wyrok sobie spożywa i pije. Dlatego to właśnie wielu wśród was słabych i chorych i wielu też umarło.
(1 Kor 11,26-30)

Niech mi ktoś, kto uważa Eucharystię za symbol, powie: Jak symbol może powodować chorobę i śmierć? Nawet, jeżeli Paweł mówi tu o chorobie i śmierci duszy? Jak spożywanie symbolu może być niegodne? Być powodem wyroku na siebie?

W Polsce na szczęście mamy jeszcze tradycję godnego przyjmowania Jezusa. Nawet uważam, że wielu z nas powinno częściej przystępować do tego sakramentu. Jezus przecież, gdy dotykał chorych, cierpiących, a nawet martwych, przywracał im zdrowie i życie. Nikt z nas nie jest perfekcyjny i nikt z nas nie jest godny Go przyjąć, ale gdy Go przeprosimy, gdy szczerze powtórzymy za setnikiem te słowa: „Panie, nie jestem godzien, abyś przyszedł do mnie…” możemy i powinniśmy Go przyjąć.

W Stanach jest chyba gorzej. Naprawdę na palcach jednej ręki można policzyć osoby, które nie przystępują do tego sakramentu podczas mszy. A nasz kościół mieści chyba z tysiąc osób. I podejrzewam, że te osoby, które nie przystępują mogą nawet nie być katolikami. Często gdy kogoś odwiedza rodzina, czy znajomi, towarzyszą nam oni także do kościoła, ale gdy są protestantami, wstrzymują się od przyjęcia Eucharystii. Przynajmniej powinni.

Nie ma więc grzeszników w naszym kościele. A tymczasem spowiedź jest tylko przez godzinę w tygodniu i jakoś nie widać tłumów i długich kolejek. Odnoszę wrażenie, że widzę ciągle te same osoby przy konfesjonale. Cóż, jak już wspomniałem przed sekundą, nie ma grzeszników w naszym kościele. I jak już wspominałem nie raz w swych felietonach, wszystkich ludzi możemy podzielić na grzeszników, którzy myślą, że są świętymi i świętych, którzy myślą, że są grzesznikami. Pewnie dlatego Jan Paweł II spowiadał się co tydzień.

Jesteśmy w połowie Roku Eucharystycznego. Jest ważny powód, dla którego Jan Paweł II ogłosił ten rok. I jest jakaś niezwykła symbolika w tym fakcie, że właśnie ten rok stał się ostatnim w jego posłudze papieskiej.

Było tych lat wiele: Rok Maryi i Jezusa, Ducha Świętego, Boga Ojca, Trójcy Świętej, Różańca i teraz Eucharystii. Każdy z nich był ważny i miał na celu zwrócenie naszej uwagi na jakiś ważny aspekt naszej wiary. Ale to właśnie Eucharystia jest nazwana „źródłem i szczytem życia Kościoła”:


1324 Eucharystia jest "źródłem i zarazem szczytem całego życia chrześcijańskiego". Inne zaś sakramenty, tak jak wszystkie kościelne posługi i dzieła apostolstwa, wiążą się ze świętą Eucharystią i do niej zmierzają. W Najświętszej bowiem Eucharystii zawiera się całe duchowe dobro Kościoła, a mianowicie sam Chrystus, nasza Pascha".

1325 "Eucharystia oznacza i urzeczywistnia komunię życia z Bogiem i jedność Ludu Bożego, przez które Kościół jest sobą. Jest ona szczytem działania, przez które Bóg w Chrystusie uświęca świat, a równocześnie szczytem kultu, jaki ludzie w Duchu Świętym oddają Chrystusowi, a przez Niego Ojcu".

1326 W końcu, przez celebrację Eucharystii jednoczymy się już teraz z liturgią niebieską i uprzedzamy życie wieczne, gdy Bóg będzie wszystkim we wszystkich.

1327 Eucharystia jest więc streszczeniem i podsumowaniem całej naszej wiary. "Nasz sposób myślenia zgadza się z Eucharystią, a Eucharystia ze swej strony potwierdza nasz sposób myślenia".
(Katechizm Kościoła Katolickiego)

Nie „przegapmy” więc w tym roku tego święta. Zwłaszcza w tym roku, Roku Eucharystii. I jeżeli naprawdę wierzymy, a jako katolicy powinniśmy, bo nauka o prawdziwej obecności Jezusa jest dogmatem naszej wiary, odwiedźmy Go czasem w tabernakulum. Porozmawiajmy z Nim. On na nas czeka. I nie bójmy się przyjmować Go często do naszego serca podczas mszy. Oczywiście, nie wtedy, gdy grzech ciężki pozbawił nas Łaski. Ale nie każdy grzech jest śmiertelny, a grzechy lekkie, choć także są obrzydlistwem w oczach Pana, znikają, gdy żałujemy i przyjmujemy Go do naszego serca.

I na koniec jeszcze parę słów o przyjmowaniu Pana na rękę. W Polsce teraz jest, z tego, co wiem, mała kontrowersja. Podobno protestujący Warszawiacy mieli sarkastyczne transparenty z napisami: „Dziękujemy Ci Prymasie, że nie zabroniłeś nam przyjmować Jezusa na język i na kolanach”.

Ale ja tego w ogóle nie rozumiem. Jeżeli nie jestem godny przyjąć Pana na rękę, z czym się mogę zgodzić, to co niby powoduje, że jestem godny to uczynić bezpośrednio na język? Wydaje mi się, że tak samo tego nie jestem godny. W jednym i drugim przypadku jest to niezwykłe uniżenie się Boga, niezwykły dowód Jego miłości do mnie. Wiemy z historii, że dawniej właśnie na rękę przyjmowano Jezusa. W pierwszych wiekach dużo bardziej widoczny był aspekt „uczty”, posiłku Eucharystycznego. A przecież dorosłych ludzi nie trzeba karmić. Sami potrafią jeść. A to, czy jesteśmy godni, czy nie, przyjąć Pana wynika nie z tego, czy jest to na rękę, czy na język, ale z gotowości naszego serca.

Można przyjąć Pana na rękę jak na tron. Można tę sekundę, zanim się Go wsadzi do ust, adorować Go jeszcze. A z drugiej strony można bezmyślnie, odruchowo i bez żadnej weneracji otworzyć buzię i przyjąć Go w sposób tradycyjny. Podkreślam więc raz jeszcze: Nie buntujmy się przeciw postanowieniom Kościoła. Jeżeli nam przeszkadza przyjmowanie na rękę, możliwość przyjmowania do ust pozostała i zawsze będzie. Ale przede wszystkim pamiętajmy o tym, żeby mieć czyste serca, a wtedy nie będzie ważne już, czy Jezusa przyjmujemy na dłoń czy bezpośrednio na język. Bo i tak ostatecznie to w naszym sercu On ostatecznie odpocznie.

Thursday, May 12, 2005

Opatrzność


Dzisiaj 13. maja. 24 lata temu na Placu Świętego Piotra w Rzymie Ali Agca oddał strzały w kierunku naszego papieża. Pamiętam doskonale ból i szok, jaki odczuliśmy wtedy i żal i zdziwienie, że ktoś mógł się dopuścić tak potwornego czynu.

Bóg z każdego zła wyciąga dobro i konsekwencje zamachu dały dobre owoce. Świat zwrócił uwagę na tego dziwnego papieża. Człowieka, który żył Ewangelią, której nauczał. Zdjęcie z odwiedzin Jana Pawła w celi Ali Agcy i ich rozmowy obiegło cały świat. Myślę, ze fakt, że miliony ludzi żegnało niedawno Jana Pawła Wielkiego, że głowy państw tylu krajów świata oddały Mu ostatnią cześć, jest także w jakimś sensie skutkiem tego zamachu.

Ale ja chciałem napisać o czymś innym. O dziwnym zbiegu mojego życia z życiem papieża. Oczywiście można ten zbieg okoliczności nazwać przypadkiem, ale ja nie wierzę w przypadki. Nie w takie.

W 1981 roku byłem młodym, 24-letnim facetem. Ożeniłem się niedawno, ale generalnie nie byłem w zbyt dobrej formie. Rzeczywistość naokoło była raczej smutna. Żeby kupić odkurzacz, trzeba było stać w kilkutygodniowej kolejce. Po 10 litrów benzyny stało się dobę. Bez problemów można się było zaopatrzyć tylko w ocet i herbatę.

To, co wywalczyła Solidarność strajkami w 1980. roku, wymykało się z rąk. Strajki się praktycznie nie kończyły i wybuchały spontanicznie w różnych regionach Polski. Rząd z uporem godnym lepszej sprawy blokował wprowadzenie w życie jakichkolwiek ustaleń z porozumienia sierpniowego. A ja w strachu, żeby mnie nie wzięli do wojska, bez wykształcenia i zawodu, pracowałem w firmie Sobiesława Zasady, w Maroldzie, jako ktoś w rodzaju strażnika przemysłowego. Otwierałem po prostu bramę, jak pan Zasada wjeżdżał swoim Mercedesem do zakładu.

Moja żona pojechała do Chicago, odwiedzić swoją chrzestną mamę. Nie mieliśmy nic: mieszkania, samochodu, ani wielkich perspektyw. Żona studiowała medycynę, wzięła więc urlop, ale ja nawet na studiach sobie nie radziłem. Miałem nadzieję, że może dojadę do niej i zarobimy razem na taksówkę i małe mieszkanko.

Niestety, z tego powodu, że nie byłem jeszcze w wojsku i że żona już była za granicą szanse na otrzymanie paszportu przeze mnie były praktycznie zerowe. Jak tu jednak iść do wojska, gdy coraz wyraźniej widać, że to wojsko znowu będzie walczyć z robotnikami? Ta opcja nie przemawiała do mnie i znając swą porywczość obawiałem się, że jak mi dadzą karabin do ręki, to mogę zacząć strzelać nie do tych, do których mam rozkaz.

W tym czasie Paulini organizowali pielgrzymkę do Rzymu. Moi rodzice bardzo chcieli pojechać. Jak wiele innych osób. Wyjazd na zorganizowaną pielgrzymkę dawał zwykle większe szanse na uzyskanie paszportu, więc wiele osób tak próbowało. Często z takich wyjazdów nie wracała nawet połowa uczestników.

Moi rodzice nie myśleli o pozostawaniu gdziekolwiek, naprawdę chcieli jechać tylko spotkać się z Papieżem i wrócić. Ale ponieważ było tak wielu chętnych, warunkiem wyjazdu było uczestnictwo w pieszej pielgrzymce z Krakowa do Częstochowy, w intencji szybkiego powrotu do zdrowia Jana Pawła II. Wiadomo, jak ktoś jest gotów iść pięć dni w skwarze z modlitwą i śpiewem, to jest szansa, że i do Rzymu szczerze pragnie wyjechać dla Papieża.

Rodzice wpadli więc na genialny plan. Paulini mieli żuka i ktoś musiał nim jechać, żeby wieź co cięższe bagaże. Ja miałem dużo czasu i byłem zwariowany na punkcie jazdy. Na bezrybiu i rak ryba, jak nie ma mercedesa, chętnie pojadę żukiem. A rodzice nie będą musieli już iść sami, na co im obowiązki służbowe i tak nie bardzo pozwalały.

Bóg jednak miał inny plan i jak to zwykle u Niego, dużo lepszy. Żuk się rozleciał tuż przed pielgrzymką, a ja musiałem iść na butach. I bardzo dobrze. Do dziś wspaniale wspominam tę pielgrzymkę. Modliliśmy się o zdrowie papieża, a ja się modliłem w swej prywatnej intencji: O to, żebym otrzymał paszport.

Minęło znowu parę miesięcy i parę odmów paszportowych. Pielgrzymka była w czerwcu, a tu już jesień. Ja ciągle składałem wnioski o wydanie paszportu, nic nie miałem przecież do stracenia. Z domu się wymeldowałem, żeby mnie wojsko nie złapało, mieszkałem u kolegi, a wolny czas spędzałem w kolejkach stojąc za zamrażarkami, odkurzaczami i samozapalnymi telewizorami Rubin.

W końcu dostałem wezwanie na kolejną rozmowę w wydziale paszportowym. Tym razem na 16 października. I tu się zaczyna opowieść o najdziwniejszym chyba dniu w moim życiu.

16 X to oczywiście rocznica wyboru papieża. Wtedy jednak tego nie wiedziałem. Dopiero później, jak powiązałem te wszystkie fakty ze sobą, odkryłem, że to wszystko jest powiązane. Zamach na papieża, ta pielgrzymka do naszej Mateńki, która uratowała życie swemu synowi, Janowi Pawłowi, ta moja prywatna intencja o paszport i ten termin, 16. października.

Ale zaczęło się niezbyt optymistycznie. Przyszedłem jak tylko otworzyli urząd, ale już na wejściu spotkał mnie zimny prysznic. Milicjant pilnujący wejścia sprawdził mój dowód i powiedział: „Obywatelu, wy nie jesteście nigdzie zameldowani. Nie będziemy z wami rozmawiać.” Nie wiem, czemu mówił do mnie w liczbie mnogiej, ale nie to jest istotne, Ważne było to, że ja miałem nowy problem.

Miałem tego dnia do dyspozycji malucha taty, ale tylko kilka litrów benzyny w baku. Kupno dodatkowej nie wchodziło w grę. Po benzynę stało się po kilkadziesiąt godzin, bez żadnej gwarancji, że będzie jakakolwiek dostawa. Tata pracował w Liszkach, a to kilkanaście kilometrów za Krakowem. Nie ma szans, żeby starczyło mi benzyny. Na taksówkę mnie nie stać, na autobus nie ma czasu. Zdesperowany i najwyraźniej nie potrafiący logicznie myśleć, pojechałem sam do urzędu meldunkowego. Tam po prostu wypełniłem odpowiednie druki, podpisałem się za siebie i za tatę i dałem to z moim dowodem. Urzędniczka wbiła mi zameldowanie i już mogłem wrócić do urzędu paszportowego.

Pomyślcie tylko trochę nad tym, co się stało. Przepisy meldunkowe były wtedy takie, że jak ktoś już raz się gdzieś zameldował, nie było takiej siły, która by to mogła zmienić. Nie można było nikogo wyrzucić na zewnątrz, czy wymeldować bez jego zgody. Dlatego każda urzędniczka biura meldunkowego była uczulona na punkcie sprawdzania wszystkiego dokładnie. Główny lokator musiał być osobiście obecny przy meldowaniu kogoś u siebie. Inaczej każdy mógłby się zameldować, gdzie by tylko chciał i nie można by go już nigdy wyrzucić.

Ja jednak zrobiłem coś, co nie było możliwe. I gdyby mi ktoś opowiedział, że coś takiego się mu wydarzyło, nie bardzo bym mu chyba wierzył. Cóż. Tego dnia jednak wszystko było możliwe.

Ale to nie koniec, bo zameldowanie dopiero umożliwiło mi wejście do budynku wydziału paszportowego. A przecież czekała mnie jeszcze rozmowa… Odstałem swoje i zostałem wezwany do środka. Urzędnik zapytał po co mi paszport, na jak długo chcę jechać i poprosił o książeczkę wojskową. Tam było wyraźnie wbite: „Przeznaczony do zasadniczej służby wojskowej”, więc pomyślałem: To koniec! Ale nie. On przekartkował od niechcenia książeczkę, nie zwracając za wielkiej uwagi na jej zawartość, sięgnął do szuflady, podał mi paszport, pokazał gdzie podpisać i życzył przyjemnego wyjazdu. Zdumiałem i do dziś nie mogę wyjść z tego zdumienia.

16 października 81. roku to był piątek. Nie czekałem więc do poniedziałku, żeby się starać o wizę. Bałem się. Tylko Austria przyjmowała Polaków bez wiz, więc w sobotę w południe odleciałem samolotem Lot-u z Warszawy do Wiednia. Ciągle licząc na to, że dostanę tam turystyczną wizę, dołączę do mojej ukochanej żony, zarobimy na taksówkę i małe M-3 i wrócimy do Krakowa. Okazało się jednak, że nie ma szans na wizy turystyczne w Austrii. Pozostawało pozostanie tam na czarno, ale to nie pozwalało mi na połączenie się z Grażynką. Wybrałem więc azyl polityczny i obóz.

Wróćmy jednak na chwilę do momentu wyjazdu mojej żony.

Byłem tak zakochany w mojej Grażynce, (i dalej jestem :-), że po jej wyjeździe byłem jak zbity pies. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Nie było wtedy ani komórek, ani Internetu. Zwykłe telefony były, jak ktoś był szczęściarzem to miał, ale zadzwonić się z nich nie dało. Przynajmniej nie bezpośrednio. Moi rodzice co prawda telefon mieli, więc nie musiałem latać na pocztę, żeby zadzwonić, ale ciągle była to dość skomplikowana operacja.

Rozmowa z Ameryką wyglądała tak: Dzwoniło się na pocztę i zamawiało rozmowę do Chicago. Pani z drugiej strony mówiła, że najbliższy wolny termin jest za 4 tygodnie. (Ja tego nie zmyślam, naprawdę tak to wyglądało 25 lat temu w naszej ludowej ojczyźnie).

Zamawiało się rozmowę i jak przychodził ten dzień, człowiek siadał przed telefonem, o samym świcie i czekał, aż poczta zadzwoni. Koło południa, albo wieczorem, zależy od szczęścia, telefon dzwonił i można było usłyszeć: Pan zamawiał Chicago? Proszę mówić! Wtedy trzeba było szybko te wszystkie punkty powiedzieć, co się je napisało na kartce, modląc się, żeby nic nie przerwało rozmowy, postarać się zrozumieć, co ukochana mówi, ale szloch przeszkadzał i trzeba było szybko kończyć, bo drogo, a nie ma pieniędzy… I za parę minut zadzwonić na pocztę i zamówić następną rozmowę. Na następny miesiąc.

Ja sobie nawet podłączyłem mikrofon do telefonu i nagrywałem. Żeby się potem „nasłuchać” do woli, tak szybkie i ulotne były te rozmowy.

W międzyczasie pisałem listy. Pisałem po dziesięć kartek tygodniowo. Wysyłałem list co kilka dni. Ale list idzie długo, zwłaszcza za ocean i przynosi czasem już nieaktualne wiadomości. Jesienią 81.roku, jak się zaczął kolejny pobór do wojska, straciłem wszelką nadzieję. Myślałem, że to już koniec. Dzielnicowy zachodził do mieszkania rodziców w środku nocy, chcąc mi dostarczyć wezwanie na komisję wojskową. A ja wpadłem w pewnym momencie w depresję. Miałem tego dość. Napisałem ostatni list do Grażynki. Nie chciało mi się wyjaśniać niczego. Napisałem tylko, że nie będę już pisał i nie zadzwonię w najbliższym, zwykłym terminie. Teraz wiem, jakie to było okrutne, ale wtedy było mi naprawdę wszystko jedno.

Od cioci z Chicago usłyszałem później, jak to wyglądało z drugiej strony. List mój doszedł właśnie w okolicach 16. października. Grażynka go przeczytała i zaczęła płakać. Nie wiedziała, co się stało, myślała pewnie, że znalazłem sobie jakąś babę. Płakała cały piątek i całą sobotę. W niedzielę, dalej zalana łzami, siadła przy telefonie. Telefonie, który miał nie zadzwonić, mimo, że była to akurat umówiona niedziela. Ale zakochana dziewczyna nie myśli logicznie. Liczy na cud.

I cud się stał. Telefon zadzwonił. I wiadomość była cudowniejsza, niż się można tego było spodziewać. „Kochanie, jestem w Wiedniu. Przyleć jak najszybciej, czekam na Ciebie”. Spotkaliśmy się parę dni później.

Był jeszcze problem uzyskania azylu. Ale i ten się sam rozwiązał. Termin interview w ambasadzie wyznaczono mi na 14. grudnia. Dzień po ogłoszeniu stanu wojennego. Wszyscy otrzymali w tym dniu prawo stałego pobytu. Dobrze, że nam kwiatów nie dawano, tak mili i współczujący byli Amerykanie.

Historia się tu nie kończy. Trwa do dzisiaj. Opisałem ją w swym Świadectwie. A czemu ten felieton zatytułowałem „Opatrzność”? Bo wierzę, że Bóg od początku miał taki plan dla naszej rodziny. I nie uważam, że to zamach na Papieża był przyczyną tego zbiegu wydarzeń. Chciałem tylko pokazać, że Bóg z każdego najtragiczniejszego wydarzenia wyciąga dobro. Moje życie to tylko jeden z przykładów. Miliony ludzi odczuły wpływ, jaki pontyfikat Jana Pawła II miał na ich życie. Ale ja w jakiś specjalny sposób odczuwam opiekę Maryi nad moim życiem, uważam tą zbieżność dat za nieprzypadkową i chciałem się tym z wami podzielić.

Monday, May 09, 2005

Paś baranki moje. (J 21,15b)


Zbliża się Święto Zesłania Ducha Świętego. Dwa tysiące lat temu, w Wieczerniku, wydarzyło się coś niebywałego. Piotr pod wpływem Ducha Świętego przemówił potężnie i w sposób niezwykły. Nie tylko rozumieli go ludzie z różnych krajów, każdy w swoim języku, ale zrozumieli, co miał im do przekazania. Trzy tysiące ludzi się nawróciło, przyjęło chrzest i uznało w Jezusie oczekiwanego Mesjasza. Jak to się stało, że Piotr był w stanie to osiągnąć? Jak przeszedł tę metamorfozę?

Piotr od początku był ciekawą postacią. Lubię go, bo to mój imiennik i patron. I mój charakter podobny jest trochę do tego, jaki nam ukazuje Ewangelia, opisując pierwszego Papieża. Mówię tu oczywiście o okresie sprzed Pięćdziesiątnicy.

Piotr pierwszy był do wygłaszania deklaracji. Wszystkiego też próbował, ale szybko upadał. Wystarczy przypomnieć incydent z chodzeniem po jeziorze, czy trzykrotne zaparcie się Jezusa przez apostoła. W tym pierwszym przypadku co prawda nie byłbym zbyt surowy w ocenie Piotra. To prawda, że w pewnym momencie zwątpił. Widząc fale i burzę zachwiała się jego wiara. Inni apostołowie jednak nawet nie próbowali.

Przypadkiem zaparcia się zajmę się szerzej.

Piotr usłyszał nie tak dawno, że będzie skałą, na której Jezus zbuduje swój Kościół. Butnie oświadcza, że:
Choćby mi przyszło umrzeć z Tobą, nie wyprę się Ciebie. (Mt 26,35) I to mimo tego, że Jezus zapowiedział mu: Zaprawdę, powiadam ci: Jeszcze tej nocy, zanim kogut zapieje, trzy razy się Mnie wyprzesz. (Mt 26,34)

Piotr przeżył szok, gdy zobaczył wzrok swego Pana po usłyszeniu głosu koguta
(A Pan obrócił się i spojrzał na Piotra. […] /Piotr/ wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał. Łk 22,61-62). Spowodowało to, że w przeciwieństwie do umiłowanego ucznia, Jana, z którym przebywał na dziedzińcu arcykapłana, nie towarzyszył Mu na Golgotę. Odsunął się, zawstydzony, na bok. Zwątpił w swoje siły i stracił pewność. I nawet po Zmartwychwstaniu nie bardzo już chyba wierzył w to Królestwo, które miało nastąpić.

Apostołowie ciągle do końca nie rozumieli Jezusa. Obawiali się Żydów, usunęli się na bok, powrócili do swych poprzednich zadań. Ale Jezus nie zrezygnował. Odwiedził ich w miejscu ich pracy:


Potem znowu ukazał się Jezus nad Morzem Tyberiadzkim. A ukazał się w ten sposób: Byli razem Szymon Piotr, Tomasz, zwany Didymos, Natanael z Kany Galilejskiej, synowie Zebedeusza oraz dwaj inni z Jego uczniów.Szymon Piotr powiedział do nich: Idę łowić ryby. Odpowiedzieli mu: Idziemy i my z tobą. Wyszli więc i wsiedli do łodzi, ale tej nocy nic nie złowili. A gdy ranek zaświtał, Jezus stanął na brzegu. Jednakże uczniowie nie wiedzieli, że to był Jezus. A Jezus rzekł do nich: Dzieci, czy macie co na posiłek? Odpowiedzieli Mu: Nie. On rzekł do nich: Zarzućcie sieć po prawej stronie łodzi, a znajdziecie. Zarzucili więc i z powodu mnóstwa ryb nie mogli jej wyciągnąć.
(J 21,1-6)

Po chwili, na brzegu, następuje niezwykle ważna rozmowa Jezusa z Piotrem. Jan, naoczny świadek tej sceny, przekazuje nam ją w najdrobniejszych szczegółach. Przede wszystkim zauważa, że były tam
”żarzące się na ziemi węgle”. Jest to o tyle istotne, że to samo słowo, po grecku „anthrakia”, oznaczające płonące węgle jest użyte także w tym wersecie: A ponieważ było zimno, strażnicy i słudzy rozpaliwszy ognisko stali przy nim i grzali się. Wśród nich stał także Piotr i grzał się. (J 18,18) To oczywiście scena z dziedzińca arcykapłana.

Jan w swojej Ewangelii bez przerwy daje nam takie małe prezenciki. Czasem giną one w tłumaczeniu, a szkoda, bo są bardzo istotne. Tutaj też ten szczegół o żarzących się węglach ma nam powiązać te dwie sceny: Trzykrotne zaparcie się Jezusa przez Piotra i trzykrotne zapytanie Piotra przez Jezusa. Także i w tych pytaniach każde słowo jest bardzo ważne.

Zobaczmy więc jak wyglądała ta rozmowa Jezusa z Piotrem przy żarzących się węglach:


A gdy spożyli śniadanie, rzekł Jezus do Szymona Piotra: Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie więcej aniżeli ci? Odpowiedział Mu: Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego: Paś baranki moje. I znowu, po raz drugi, powiedział do niego: Szymonie, synu Jana, czy miłujesz Mnie? Odparł Mu: Tak, Panie, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego: Paś owce moje. Powiedział mu po raz trzeci: Szymonie, synu Jana, czy kochasz Mnie? Zasmucił się Piotr, że mu po raz trzeci powiedział: Czy kochasz Mnie? I rzekł do Niego: Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham. Rzekł do niego Jezus: Paś owce moje.
(J 21,15-17)

Każdy z nas widzi tu łatwo symbolikę potrójnego pytania, „odwrócenie” potrójnego zaparcia się przez Piotra. Ale istotne są też słowa, użyte przez Jezusa i Piotra. W greckim języku są co najmniej cztery słowa, które tłumaczymy zazwyczaj jako „kochać”. Eros, fileo, storge i agape. W uproszczeniu, pierwszy rodzaj miłości, eros, to miłość miedzy mężem a żoną. Fileo to miłość między przyjaciółmi, przyjaźń. Storge to miłość rodzinna, ale bez zabarwienia seksualnego, miłość rodziców do dzieci, czy rodzeństwa między sobą. A agape, najpiękniejsza ze wszystkich rodzajów miłości to ta, jakiej definicję dał święty Paweł w 1. Liście do Koryntian, rozdział 13.
Przypatrzmy się, jakich słów używają Jezus i Piotr:

Tłumacze Tysiąclatki użyli słowa „miłować” w dwu pierwszych pytaniach Jezusa, słowa „kochać” w trzecim. Piotr zawsze odpowiadał „kocham”. W oryginale Jezus zapytał dwukrotnie Piotra, czy ten Go „agape”. Czy Piotr kocha Go tą niezwykłą, nadludzką miłością. Miłością gotową na wszystko. I Piotr odpowiada: Tak, wiesz, Panie, że Cię kocham, ale kocham Cię jak przyjaciela, kocham Cię tylko miłością „fileo”.

Trzeci raz Pan więc zapytał: Czy kochasz mnie tak, jak brata? Zasmuciły te słowa Piotra. Ale nie zasmuciły go dlatego, że tym razem Jezus zmienił używany czasownik. Smutek Piotra wynikł z tego, że trzeci raz usłyszał pytanie. Przypomniał sobie, że tak niedawno trzykrotnie wyparł się swego Pana.

Długo nie mogłem zrozumieć tego fragmentu Biblii. Czemu Piotr tak odpowiedział, gdy Jezus wręcz podpowiadał mu „prawidłową” odpowiedź w pytaniu? Aż wreszcie któregoś dnia dotarło do mnie: Piotr wreszcie zrozumiał!

On, który był gotowy na chodzenie po wodzie, który odciął ucho żołnierzowi w obronie Pana, który zawsze był pierwszy, najgłośniejszy i najpewniejszy siebie, stał się po tym, co uczynił na dziedzińcu arcykapłana innym człowiekiem.

Tutaj Piotr jest skromny, wręcz pokorny. Jest to zupełnie odmieniony człowiek. I dlatego Jezus może mu powiedzieć:
Paś owce moje. Przemiana która nastąpiła w Piotrze umożliwiła Jezusowi na zbudowaniu swego Kościoła na takiej Skale. Bo moc tej Skały nie wynika z siły Piotra, ale z jego uległości i wierności nauce Jezusa. Gdy przyglądam się Benedyktowi XVI widzę właśnie takiego Pasterza. On też odpowiedziałby Jezusowi: Panie, Ty wiesz, że ja jestem tylko człowiekiem. Ja potrafię tylko kochać miłością „fileo”, ale wiem, że Ty mi dasz dość łask i dość siły, abym mógł paść Twoje baranki.

Rozmowa ta i późniejsze wniebowstąpienie Jezusa nie pozbawiło apostołów obaw. Ale mieli już także nadzieję. Już zgromadzili się razem i trwali na modlitwie. A gdy w dniu Pięćdziesiątnicy po zstąpieniu na nich Ducha Świętego zrozumieli nagle wszystko, Piotr zaczął odważnie głosić tysiącom ludzi, z wszystkich stron świata, Prawdę o Mesjaszu i Jego Królestwie. Powstał Kościół – ta cudna Oblubienica Pańska i nieprzerwanie trwa do dzisiaj, głosząc wiernie naukę Jezusa. I będzie ją głosił aż do końca, bo
bramy piekielne go nie przemogą. (Mt 16,18)

Friday, May 06, 2005

Adoracja


Adoracja...

promień zachodzącego słońca
przez chwilę rozognił złoto w Monstrancji
poigrał z kamieniem szlachetnym
pogłaskał Słowo co Chlebem jest białym
lecz szybko mignął
speszył się widocznie
że śmiał oświetlić
To co Najjaśniejsze
Jaśniejsze od słońca i gwiazd razem wziętych

A Słowo co Ciałem między nami się stało
cicho w majestacie z promykiem słonecznym
wymieniło uśmiechy
popatrzyli na siebie trwając w zadziwieniu
że tak blisko od słońca bramy są niebieskie

trwali by tak wiecznie lecz czas się upomniał
i słońce przegonił w dalszą drogę wysłał
słońce promyk wzięło sprzed Oblicza Pana
potoczyło się dalej znaleźć Go gdzie indziej....

s.Łukasza.

Wednesday, May 04, 2005

Narodowy Dzień Modlitwy ( I nie jest to tekst o maturach ;-)


Dzisiaj parę słów o modlitwie. Pisałem już o tym kiedyś, na przykład w felietonie zatytułowanym A.L.T.A.R. Dotyczył on konkretnie modlitwy po przyjęciu Najświętszego Sakramentu, ale rady tam przedstawione mogą pomóc podczas każdej modlitwy.

Są różne rodzaje modlitw i w zasadzie nikt z nas nie ma problemu z tą „przebłagalną”. Trwoga to do Boga, jak mówi stare przysłowie. Dziś wiele osób pisze maturę i pewnie żadna z nich nie zapomniała się pomodlić. Może nie koniecznie rano, po wstaniu wszyscy będą o niej pamiętać, ale w momencie odczytywania tematów wszyscy się zjednoczą w błagalnej modlitwie do Pana Boga.

Cóż, taka już jest nasza natura. I nic dziwnego. Gdybyśmy mieli, powiedzmy, wujka, który jest szejkiem, właścicielem małego emiratu zasobnego w niezmierne pokłady ropy naftowej i ilekroć poprosilibyśmy go, powiedzmy, o to, żeby nam pożyczył swojego samochodu, on natychmiast kupowałby nam własne ferrari, trzy porsche, siedem mercedesów i jeszcze lamborghini na dodatek, to chyba zawsze znajdowalibyśmy czas na „modlitwę” do takiego wujka.

Bóg jest takim wujkiem, tylko dużo bardziej hojnym. Jego odpowiedź na nasze modlitwy nieskończenie przekracza hojność naszego emira. My co prawda nie zawsze to widzimy i stąd nasze zapominanie o modlitwach, ale wiem to z całą pewnością, że tak właśnie jest.

Różnica między szejkiem a Panem Bogiem polega jednak na tym, że po pierwsze Bóg w odpowiedzi na nasze modlitwy daje nam łaski niezbędne w sferze życia duchowego, potrzebne do zbawienia, a nie do wzbogacania się i sukcesów na ziemi. Bardzo mi przykro, że muszę tu rozczarować tych co się nie uczyli do matury, licząc na modlitwy i Bożą interwencję. Po drugie dary Boga są nie zawsze tymi, o które prosimy, zazwyczaj są czymś zdecydowanie lepszym. Bo Bóg jest przede wszystkim dobrym, kochającym Ojcem i nie da nam tego, co nam by mogło zaszkodzić.

My często jesteśmy jak małe dzieci, chcące się bawić ostrym nożem, sprawdzić, czy śrubokręt zmieści się do dziurki w kontakcie, czy też przekonać się, czy wrzątek rzeczywiście parzy. I jak żadna matka nie pozwoli dziecku na eksperymentalne sprawdzanie takich rzeczy, tak Bóg nas chroni przed wieloma rzeczami, o które prosimy w swojej niewiedzy i niezrozumieniu.

Czemu jednak tak nam słabo idzie nasza modlitwa? Brakuje nam na nią czasu, a jak się już zmusimy do niej, to myśli nasze się rozpraszają, a czas się nam dłuży. Obawiam się, że wynika to z tego, że tak mało Go kochamy. Modlitwa to przecież rozmowa, a wszyscy, którzy kiedykolwiek byli zakochani wiedzą, że rozmowa z ukochanym mija tak szybko, że czas nabiera w ogóle innego wymiaru. Godziny zamieniają się w sekundy i czas rozstania zawsze nadchodzi zbyt szybko.

Czy można to zmienić? Na pewno. Przede wszystkim można poprosić Boga o pomoc. Dar wiary i miłości jest właśnie tym: darem. Poza tym trening. Modlitwy się trzeba nauczyć, a nauka polega na praktykowaniu. Tak, jak muzyk nie zagra niczego bez godzin ćwiczeń, tak modlitwa też nam nie będzie wychodziła. Ale jak już poćwiczymy, to staje się ona prawdziwą przyjemnością. Tak jak i muzykowanie… harówka zamienia się w prawdziwą radość. Ważne jednak, żebyśmy nie przestawali. Ojciec Barnaba, do którego link jest zaraz tu wyżej, ma taki nagłówek na swojej stronce: "Im mniej się modlisz, tym gorzej to idzie". Prawdziwe słowa.

Piszę to wszystko, bo dzisiaj, piątego maja, obchodzimy w Stanach Zjednoczonych „National Day of Prayer”. Narodowy Dzień Modlitwy. Postanowiłem więc przetłumaczyć z tej okazji słowa proklamacji prezydenta Busha. W końcu my wszyscy jesteśmy choć częściowo Amerykanami. Nasi rodacy też wzięli udział w tworzeniu tego państwa i ginęli za jego niepodległość i niemal każdy ma w Stanach kogoś z rodziny czy przyjaciół. Choćby pewnego Hioba z kraju US. A oryginalny tekst angielski można znaleźć TUTAJ.


Proklamacja Prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki.

Od najwcześniejszych dni naszego państwa modlitwa dawała siłę i ukojenie Amerykanom wszystkich przekonań. Nasi Ojcowie Założyciele polegali na swych wierzeniach, aby ich prowadziły, gdy budowali naszą demokrację. Dzisiaj nadal jesteśmy inspirowani przez Boże błogosławieństwo, Jego miłosierdzie i bezgraniczną miłość. Obchodząc Narodowy Dzień Modlitwy pokornie przyznajemy naszą zależność od Wszechmocnego, wyrażamy nasze podziękowania za Jego błogosławieństwa i szukamy Jego przewodnictwa w naszym codziennym życiu.

Poprzez całą naszą historię kraj nasz uciekał się do modlitwy po siłę i wskazówki w czasach wyzwania i niepewności losu. Kongres Kontynentalny, spotykając się w 1775. roku poprosił kolonie o modlitwy o mądrość w tworzeniu nowego państwa. W czasie Wojny Domowej prezydent Abraham Lincoln ogłosił zachętę do modlitwy, nawołując Amerykanów do ukorzenia się przed swym Stworzycielem i do służby potrzebującym. Podczas Drugiej Wojny Światowej prezydent Franklin Roosevelt prowadził naszych obywateli w modlitwie przez radio, prosząc Boga o ochronę naszych walczących synów. Dzisiaj nasz kraj modli się za tych, którzy odważnie służą w Siłach Zbrojnych Stanów Zjednoczonych w trudnych misjach na całym świecie i za ich rodziny.

W całym kraju Amerykanie zwracają się każdego dnia z szacunkiem do Boga. Prosimy Go o opiekę nad cierpiącymi i odczuwającymi brak pomocy, wiedząc, że Bóg widzi ich potrzeby i powołuje nas, abyśmy tym potrzebom sprostali. Nasz pierwszy prezydent napisał w roku 1970: „Niech Ojciec wszystkich łask rozproszy ciemność na naszych ścieżkach…”. Stając naprzeciw wyzwaniom naszych czasów, zamierzenia Boże kierują nami nadal i my kontynuujemy naszą ufność w dobro Jego planów.

Kongres w poprawce do ustawy 100-307 wezwał naszych obywateli do potwierdzenia roli modlitwy w naszym społeczeństwie i do uhonorowania wolności wyznania przez uznanie corocznego „Narodowego Dnia Modlitwy”

A WIĘC JA, GEORGE W. BUSH, Prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki, uroczyście proklamuję 5. maja 2005. roku jako Narodowy Dzień Modlitwy. Wzywam obywateli naszego państwa do dziękczynienia, według swych własnych wierzeń, za wolność i błogosławieństwa otrzymane i do próśb o kontynuację Bożego przewodnictwa i ochrony. Także nalegam z naciskiem na wszystkich Amerykanów do przyłączenia się do świętowania tego dnia przez odpowiednie programy, uroczystości i spotkania.

PODPISUJĘ UROCZYŚCIE trzeciego dnia, miesiąca maja, roku pańskiego dwa tysiące piątego i dwieście dwudziestego dziewiątego roku niepodległości Stanów Zjednoczonych Ameryki.

GEORGE W. BUSH


A więc powtórzmy za Świętym Pawłem:


Zawsze się radujcie, nieustannie się módlcie! W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was.
(1 Tes 5,16-18)

…i do roboty!!!!

I drzewo figowe natychmiast uschło. (Mt 21,19b)


Jest pewien epizod opisany w Ewangelii, którego nigdy nie mogłem zrozumieć. Prawdę mówiąc jest takich więcej, ale ten, o którym chcę napisać właśnie niedawno mi ktoś wyjaśnił. Ponieważ podejrzewam, że nie ja jeden go nie rozumiałem, to pozwólcie, że się podzielę tym z wami tym wyjaśnieniem. Chodzi o ten fragment:


Wracając rano do miasta, uczuł głód. A widząc drzewo figowe przy drodze, podszedł ku niemu, lecz nic na nim nie znalazł oprócz liści. I rzekł do niego: Niechże już nigdy nie rodzi się z ciebie owoc! I drzewo figowe natychmiast uschło. A uczniowie, widząc to, pytali ze zdumieniem: Jak mogło drzewo figowe tak od razu uschnąć? Jezus im odpowiedział: Zaprawdę, powiadam wam: jeśli będziecie mieć wiarę, a nie zwątpicie, to nie tylko z figowym drzewem to uczynicie, ale nawet jeśli powiecie tej górze: Podnieś się i rzuć się w morze!, stanie się. I otrzymacie wszystko, o co na modlitwie z wiarą prosić będziecie.
(Mt 21, 18-22)

Czemu Jezus przeklął to drzewo? Przecież Jezus jest taki kochający, jest samą Miłością, a tu pozornie Ewangelia pokazuje nam kogoś niemal złośliwego, mszczącego się na biednym drzewie, które nie mając wolnej woli nie jest tu niczemu winne. Tym bardziej, że jak dodaje Święty Marek,
„nie był to czas na figi.” (Mk 11,13).

Wyjaśnienie tego jest całkiem proste. Otóż w dokumentach rabinistycznych z czasów sprzed przyjścia Jezusa na Ziemię czytamy, że jak Mesjasz się zjawi, to drzewa figowe i krzewy winne będą mu oddawały pokłon i same będą mu dawały swoje owoce w darze. Nawet możemy przeczytać, że winne grona będą tak wielkie i dorodne, że z jednego będzie można zrobić wina na cały rok.

I oto pojawia się Mesjasz, ale drzewa są bezpłodne. Nie uznały w Nim Mesjasza. Własne przepowiednie rabinów i nauczycieli ludu okazały się jałowe. Ślepi przewodnicy ślepych nie zauważyli, że Mesjasz jest wśród nich. Dlatego, że nie wydały swoich owoców, aby przywitać Mesjasza, gdy ten zjawił się wśród nich, zginą, jak to drzewo figowe. Ten epizod jest więc jeszcze jednym znakiem dla Żydów wskazującym, że Jezus jest Mesjaszem i przeoczenie tego spowoduje, jak to zaznacza święty Marek, „uschnięcie od korzeni” drzewa figowego.

Każde drzewo, które nie wydaje dobrego owocu, będzie wycięte i w ogień wrzucone. A więc: poznacie ich po ich owocach. (Mt 7,19-20)

Dlatego powiadam wam: Królestwo Boże będzie wam zabrane, a dane narodowi, który wyda jego owoce. (Mt 21,43)

A co z tą górą, co się rzuca w morze? I ta przepowiednia się sprawdziła. Góry często były symbolem królestw. W czasach Jezusa, na Ziemi Palestyńskiej, takim dominującym królestwem, które miało trwać na wieki, było Cesarstwo Rzymskie. I jak wiemy z epizodu opisanego w Dziejach Apostolskich (gdy Duch Święty zstąpił na apostołów i dał im prawdziwą wiarę) i z nauki historii, ta grupka wiernych uczni Jezusa była w stanie spowodować rzucenie się góry w morze.

Aż trudno nie zauważyć w tym momencie, że wiara innego Apostoła, naszego zmarłego niedawno Papieża, Jana Pawła II, także spowodowała, że inna góra, inne królestwo mające trwać na wieki, imperium sowieckie, także szybciutko i bez większego rozgłosu rzuciło się w morze.

Nie traćmy więc ducha i nie lękajmy się. Inne „góry” też się rzucą w morze, nie traćmy tylko wiary. Zwycięstwo, jak wiemy to z Objawienia Świętego Jana, będzie po naszej stronie.

Sunday, May 01, 2005

Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. (J 15,13).


W czwartek słyszeliśmy w Kościele Ewangelię świętego Jana 15,12-17. Szczególnie piękne są te słowa Jezusa:

Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.
(J 15,13).

Jezus właśnie to uczynił. Oddał za nas życie. Ale to, że uznał nas za przyjaciół, jest zdumiewające. Przecież słowa świętego Pawła nie pozostawiają wątpliwości, kim tak naprawdę jesteśmy:


Chrystus bowiem umarł za nas, jako za grzeszników, w oznaczonym czasie, gdyśmy [jeszcze] byli bezsilni. A [nawet] za człowieka sprawiedliwego podejmuje się ktoś umrzeć tylko z największą trudnością. Chociaż może jeszcze za człowieka życzliwego odważyłby się ktoś ponieść śmierć. Bóg zaś okazuje nam swoją miłość [właśnie] przez to, że Chrystus umarł za nas, gdyśmy byli jeszcze grzesznikami.
(Rz 5,6-8)

Jak prawdziwe są to słowa… Zresztą co tam mówić o umieraniu. Gdy usłyszałem te słowa, nie mogłem przestać myśleć o nie narodzonych dzieciach. Jak wielką tragedią jest kłamstwo aborcji. Mówienie o „prawach kobiety” w kontekście tego wersetu jest jakąś potworną tragedią.

Matki zabijają swe własne dzieci nie dlatego nawet, żeby ratować swoje życie, ale żeby ratować karierę, poziom życia, możliwość ukończenia szkoły. Zresztą nie oskarżam tu tylko matek, same w ciążę nie zaszły. I bardzo często to właśnie ojcowie tych nienarodzonych dzieci naciskają na zastraszone, przerażone dziewczyny, które dla ratowania tego związku zgadzają się pod ich presją.

Jakże inne, jakże cudowne było to, co uczynił Jezus. I miał On swoich naśladowców. Wystarczy przypomnieć świętego Maksymiliana Kolbe, czy świętą Giannę Berettę Molla, zmarłą w 1962. roku, gdyż odmówiła zgody na operację mogącą uratować jej życie, ale w konsekwencji której zabito by jej nienarodzone dziecko.

Jak piękna jest taka miłość. Jak potworne jest jej zaprzeczenie. Oto jest LINK do zdjęć dzieci zabitych w młynach aborcyjnych. Są one wstrząsające. Już kiedyś ten link zamieszczałem, ale będę to robił od czasu do czasu. Dlatego, że wystarczy nic nie robić, żeby zło zatriumfowało. Dante napisał w „Piekle”, że najgorętsza część piekła jest przeznaczona dla tych, którzy nic nie robili. Zapewne miał rację.

Podobnie Jezus w Apokalipsie mówi:
Znam twoje czyny, że ani zimny, ani gorący nie jesteś. Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust. (Ap 2,15-16)

A to są ZDJĘCIA świętej Joanny Beretty Molla i jej córki, za życie której oddała ona swoje życie. Przypatrzcie się jednym i drugim. Porównajcie. Zobaczcie, jak wygląda świętość, a jak śmierć i grzech.

Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.

Jezus: Prawdziwy Bóg i prawdziwy człowiek.


Dzisiaj na kazaniu z mszy transmitowanej przez radio EWTN usłyszałem, że według jakiegoś ośrodka badania opinii publicznej w Stanach najpopularniejszym wersetem Biblii jest ten: „Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomagają”. Jest to o tyle ciekawe, że tak naprawdę ani nie ma takiego zdania w Biblii, ani też nie jest to wcale prawda. Nie można sobie „zapracować” na zbawienie i nasze dobre uczynki, choć konieczne dla zbawienia, nie są tego zbawienia przyczyną.

Nie o tym jak będziemy zbawieni chcę jednak dzisiaj napisać, ale o prawdziwych wersetach z Biblii. Kilka z nich w czytaniach z ostatniego tygodnia „przemówiło” do mnie w szczególny sposób. Na przykład tydzień temu w niedzielnej Ewangelii mogliśmy usłyszeć następujące słowa Jezusa:


Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie. Gdybyście Mnie poznali, znalibyście i mojego Ojca. Ale teraz już Go znacie i zobaczyliście. Rzekł do Niego Filip: Panie, pokaż nam Ojca, a to nam wystarczy. Odpowiedział mu Jezus: Filipie, tak długo jestem z wami, a jeszcze Mnie nie poznałeś? Kto Mnie zobaczył, zobaczył także i Ojca.
(J 14,6b-9a)

Jak można słysząc takie słowa nie wierzyć, że Jezus jest prawdziwym Bogiem? Jak można być członkiem sekty zwącej się „Badaczami Pisma Świętego” i nie widzieć w tym piśmie czegoś tak jasno i klarownie napisanego? Ile razy przejeżdżam przez Brooklyn-Queens Expressway w Nowym Jorku i spoglądam na wierzę „Strażnicy” zadaję sobie to pytanie.

A przecież nie jest to jedyne miejsce, gdzie Jezus nam się objawia jako Bóg. Jest scena z Ogrodu Oliwnego, gdzie na głos Jego Imienia złoczyńcy przybyli, by Go pojmać i uwięzić padają na ziemię:


Skoro więc rzekł do nich: Ja jestem, cofnęli się i upadli na ziemię.
(J 18,6)

Ja jestem, JHWH, to Imię Boga. Świadkowie Jehowy powinni to wiedzieć… od tego Imienia przyjęli przecież swą nazwę. Jeżeli zaś twierdzą, że Jezus tylko się tam po prostu zgłosił („ja jestem” nie zawsze przecież w Biblii oznacza imię Boże. Czasem jest zwykłym słowem, nawet w ustach Jezusa. Choćby w tym cytacie z Ewangelii z poprzedniej niedzieli), niech mi wytłumaczą, dlaczego ta grupa uzbrojonych mężczyzn i żołnierzy upadła na ziemię?

Jest też scena, gdy Tomasz spotyka wreszcie Zmartwychwstałego Jezusa i woła:
Pan mój i Bóg mój!

I co na to Jezus? Zwrócił mu uwagę, że nie powinien nazywać Go Bogiem? Wprost przeciwnie:


Powiedział mu Jezus: Uwierzyłeś dlatego, ponieważ Mnie ujrzałeś? Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli.
(J 20,28-29)

Odrzucić fakt, że Jezus jest Bogiem może tylko ten, kto odrzuca fakt, że Biblia jest Słowem Bożym. Jednak każdy, kto twierdzi, że Biblia jest Księgą natchnioną i pochodzącą od Boga, a więc także Świadkowie Jehowy, Mormoni i Mahometanie, jest po prostu nielogiczny. Mówienie, że to Kościół coś tam pozmieniał, dopisał i przekręcił, żeby tylko udowodnić coś, czego tam nie było, jest niepoważne i to z kilku powodów.

Przede wszystkim nie wiem, jaki miałby Kościół w tym cel. Po drugie, żeby takie oskarżenie miało jakąkolwiek wagę, powinny być chociaż ślady poszlak… jakieś teksty, jakaś tradycja. Nic takiego jednak nie istnieje. Wszystkie rękopisy, jakie znamy, są niezwykle wierne tej wersji Biblii, jaką dziś słyszymy w Kościele. Po trzecie oskarżenia takie gdy są dawane przez Świadków Jehowy, są wyjątkowo ironiczne, gdyż tłumaczenie Biblii przez Strażnicę wręcz roi się od błędów.

Czemu więc Jezus dopiero pod koniec swego po bytu na Ziemi wprost mówi, że jest Bogiem? Czemu od początku tak nie twierdził? To chyba nie trudne do odgadnięcia. Żydzi byli przecież jedynym narodem, który nie wierzył w żadnych bogów widzialnych, ani zrobionych ludzką ręką, ani też w ludzi uważających się za Boga. Odmawiali oddawania czci boskiej cesarzowi, bo było to przez Prawo Mojżeszowe wyraźnie zakazane.

Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie! Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko, ani tego, co jest na ziemi nisko, ani tego, co jest w wodach pod ziemią! Nie będziesz oddawał im pokłonu i nie będziesz im służył, ponieważ Ja Pan, twój Bóg, jestem Bogiem zazdrosnym, który karze występek ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia względem tych, którzy Mnie nienawidzą. (Wj 20,3-5)

Nie będziesz oddawał pokłonu bogu obcemu, bo Pan ma na imię Zazdrosny: jest Bogiem zazdrosnym.
(Wj 34,14)

Jeśli opuścicie Pana, aby służyć bogom obcym, ześle na was znów nieszczęścia, a choć przedtem dobrze wam czynił, wtedy sprowadzi zagładę.
(Joz 24,20)

My dzisiaj, nawet ci, którzy de facto nie wierzą w bóstwo Jezusa, nie dziwimy się wcale, że Jezus twierdził, że jest Bogiem. Nie ten fakt jest dla nas przeszkodą, fakt wcielenia. Nie zastanawiamy się nad tym, nie szokuje nas to. Jeżeli miałby być rzeczywiście Bogiem, cóż. Nie jest to chyba dla Niego, Boga zbyt trudne, prawda?

Jednak dla Żyda żyjącego w Palestynie 2000 lat temu, była to wiadomość zupełnie nieprawdopodobna. Była szokująca. Oczywiście, że czekali na Mesjasza. Ale Mesjasz to nic innego, niż „pomazaniec”. Nie uważali, że będzie to sam Bóg, raczej czekali na proroka, na człowieka. Jezus więc bardzo roztropnie, przez swe uczynki, swoje życie i przez swe słowa musiał „oswoić” swych uczni z tym, że jednak Bóg mógł się stać człowiekiem, aby nauczyć nas całej prawdy o sobie i oddać za nas swe życie na Krzyżu.